sobota, 31 października 2015

Halloween en famille

Z szerokim, niemożliwym do powstrzymania uśmiechem patrzyłem na Nathaniela przebranego z okazji Halloween za małą, słodką dynię. Biedny malec nie czuł się z początku specjalnie komfortowo, ale szybko przyzwyczaił się do ciepłego, miękkiego ubrania, które „zajmowało” na nim więcej miejsca niż wszystkie, które nosił do tej pory. Narzekał wprawdzie i płakał, kiedy nie mógł poradzić sobie z miotłą, ale przekupiony łakociami i kilkoma zabawkami uspokoił się szybko. Najwyraźniej zrozumiał, że może na tym zyskać więcej niż stracić. W chwili, kiedy Marcel posadził naszego malucha na dozwolonej w jego wieku miotełce i pozwolił by ten szalał w bezpiecznym, amortyzującym upadki i kolizje stroju dyni, niewygoda przestała się liczyć. Nath piszczał z zachwytu przemierzając sklep tam i z powrotem, to między wiszącymi halloweenowymi ozdobami, to znowu zderzając się z nimi dla własnej przyjemności. Niezwykle entuzjastycznie reagował też na muzykę, którą postanowiliśmy urozmaicić naszym klientom zakupy. Dobraliśmy ją do okazji, toteż otaczające nas dźwięki pełne były hipnotyzującego rytmu kojarzącego się z błądzeniem po ciemnym lesie oraz kuszącą dzieci wiedźmą.
- Ymm!Tata! - mogłem spodziewać się tego wołania. Nath właśnie wpadł na sztuczną pajęczynę i zaplątał się w nią wraz ze swoją miotłą dla najmłodszych w taki sposób, że przypominał cukierek.
- Tak jest, jeśli się nie uważa. - upomniałem go zanim zabrałem się za pomoc przy rozplątywaniu. - To miotła, kochanie, a nie konik. No już, nie kręć się tak, bo nie mogę sobie poradzić. - roześmiałem się próbując walczyć z pajęczyną oraz wiercącym się chłopcem, który nie potrafił poczekać w spokoju na uwolnienie. Widać miał w sobie stanowczo zbyt dużo energii do wykorzystania, więc należało ją spożytkować przed godziną drzemki.
- O, widzę, że jakaś rybka wpadła w moje sieci. - Marcel właśnie pożegnał klienta i dołączył do nas korzystając z chwili spokoju. - Pomogę wam. - zaproponował i od razu zabrał się sprawnie do pracy. Musiałem przyznać, że wiedział doskonale co robi, ponieważ Nathaniel był wolny po zaledwie kilkunastu sekundach. - O, nie, nie, nie, mój drogi. - złapał naszą małą dynię, kiedy ta próbowała znowu dosiąść miotły. - Idziemy jeść, a dopiero później możesz poszaleć.
Nath już zaczynał marudzić, ale wystarczyło jedno karcące spojrzenie Marcela, by chłopiec uspokoił się i poddał bez szemrania. Wydął tylko usteczka i pozwolił się zanieść do niewielkiej kuchni.
Spoglądałem na mojego mężczyznę z niegasnącym podziwem, kiedy tak świetnie radził sobie z Nathanielem. Potrafił jednym spojrzeniem powiedzieć małemu więcej niż ja całymi zdaniami, był opiekuńczy i czuły, ale jednocześnie potrafił odmówić chłopcu wszystkiego, jeśli tylko uznał to za niezbędne dla jego dobra. Był wtedy tak niesamowicie przystojny. Tylko Nath potrafił wydobyć ze swojego taty to, co nie udałoby się nikomu innemu.
- Ciebie też mam zanieść na drugie śniadanie? - szare, roześmiane spojrzenie Marcela spoczęło na mnie, kiedy odwrócił się bokiem przed wejściem na schody. - Mogę spróbować wziąć cię na ręce, jeśli chcesz, ale ty weźmiesz Nathaniela.
- Hmm, to czarujące, ale jednak podziękuję. Nie chciałbym żebyś się przemęczał. Jesteś mi przecież potrzebny w pracy. - pokazałem mu język i roześmiałem się, kiedy zrobił na niby urażoną minę.
Rozsiedliśmy się więc w kuchni przy malutkim stole i wspólnie zjedliśmy nasze drugie śniadanie. Zawsze staraliśmy się jeść posiłki wspólnie, aby Nath pamiętał od małego właśnie tę rodzinną atmosferę. Kiedyś przecież dorośnie, a wtedy chciałbym aby wyniósł z domu jak najwięcej miłości i radości, jaką daje wspólne, szczęśliwe życie.
Ostatnimi czasy Marcel naprawdę dawał z siebie wszystko, zarówno w kuchni, jak i w sklepie, co bardzo mnie cieszyło, ale jednocześnie wzbudzało mój niepokój. Nie chciałem przecież żeby się przemęczał, ale nie mogłem odmówić mu tego, czego tak bardzo chciał. Podejrzewałem, że obudziło się w nim pragnienie odtworzenia przynajmniej w drobnym stopniu tego, czego doświadczył we własnym domu rodzinnym. Miał szczęśliwe dzieciństwo, więc bogaty o barwne, dobre wspomnienia, budował podobne specjalnie dla Nathaniela. Wiedział, że z czasem dzieci zapominają to, co wydarzyło się przed ich czwartymi urodzinami, ale i tak nie ustawał w staraniach aby wszystko było perfekcyjne.
Tak bardzo go kochałem, że nie byłem w stanie kochać go już bardziej, a jednak to uczucie we mnie nadal się poruszało i wołało o bezustanne pielęgnowanie łączącej nas miłości. Nie dlatego, że potrzebowaliśmy przypomnienia, jak bardzo jesteśmy w siebie zapatrzeni, ale po to by rozkoszować się wspólnymi chwilami i sobą nawzajem w trochę inny sposób niż zazwyczaj. Niewinny, niezobowiązujący spacer we dwoje, kiedy Nath zostawał pod opieką Olivera, kolacja przy świecach, wyjścia na wyjątkowe eventy organizowane w mieście. Coś zawsze się znalazło i służyło temu, abyśmy mogli w pełni korzystać z uroków życia. Bo czy mogło być coś przyjemniejszego niż trzymanie się za rękę w czasie spaceru po parku, kiedy gdzieś niedaleko słychać głośne dźwięki koncertu zorganizowanego przez miasto?
- Myślisz o czymś przyjemnym. - aż podskoczyłem, kiedy Marcel szepnął zaraz przy moim uchu. Zamyślony nie zauważyłem, że do mnie podchodzi, a teraz karciłem go wzrokiem za to, że tak mnie wystraszył. - Wybacz, Aniele.
- Kto to widział tak ludzi zachodzić od tyłu! - prychnąłem wydymając usta.
- Więc, myślałeś o czymś przyjemnym?
- Eh, doskonale wiesz, że tak! - pstryknąłem go lekko w nos. - O naszych randkach we dwoje. Nie mogę doczekać się obiecanego wyjścia na łyżwy zaraz po Świętach Bożonarodzeniowych. Nathaniel jest zbyt malutki, ale Oliver doskonale się nim zaopiekuje.
- To będzie wyjątkowy dzień i dla nas, i dla niego. - Marcel musnął mój policzek i przytulił mnie mocno. - Zadbam o to.
I jak tu go nie kochać?

~*~*~

Ciepłe ciało Fillipa tak idealnie leżało w moich ramionach, że nie miałem najmniejszego zamiaru wypuszczać go z objęć. Był spełnieniem wszystkich moich marzeń, celem mojego życia i jego radością. Musiał więc idealnie do mnie pasować i rzeczywiście tak było. Całym sobą czułem, że obaj znajdujemy się w miejscu, w którym powinniśmy się zawsze znajdować – u swojego boku.
Zamruczałem z rozkoszy tej słodkiej, pełnej przyjemności chwili i na pewno tkwiłbym w tej samej pozycji przez całe godziny, gdyby nie fakt, że nasz mały rozrabiaka uporał się już ze swoim posiłkiem i teraz kręcił się na wszystkie strony próbując uciec ze swojego wysokiego krzesełka. To dziecko potrafiło zająć się na dłuższy czas tylko jednym – quidditchem. Byłem z niego dumny, ale obawiałem się, że może stracić zainteresowanie światem, jeśli ograniczy się tylko do tego sportu. To było główny powodem, dla którego raz w tygodniu uczęszczaliśmy z Nathem na zajęcia „Klubu Maluszka” oraz „Niedzielne Czytania” w pobliskiej bibliotece, która troszczyła się nade wszystko o najmłodszych. Starałem się więc jak to tylko możliwe, by malec miał więcej zainteresowań niż tylko to jedno, ale widać ono dominowało w tej chwili nad wszystkimi innymi. W końcu Nathaniel potrzebował codziennego latania częściej niż bajki na dobranoc i nie było na to innego sposobu, jak tylko pozwalać mu chociaż na odrobinę zabawy miotłą każdego dnia. Rówieśnicy także nie wydawali się go szczególnie interesować. Na mugolskie maluchy patrzył nieufnie, zaś na czarodziejów bez większego zainteresowania. Podejrzewałem, że dzieci w jego wieku właśnie takie były, więc nie przejmowałem się tym szczególnie. Tymczasem rozwijanie jego pasji było moim priorytetem. Chciałem by wyrósł na mądrego, zdolnego młodzieńca, który będzie mógł spełniać swoje marzenia jakiekolwiek by one nie były.
- Wypij soczek. - upomniałem Nathaniela, który patrzył bez przekonania na marchewkowo-dyniowy sok. - Nie wypijesz, nie będzie zabawy. - ostrzegłem, a on doskonale znał ten ton. Zły jak mała osa sączył z plastikowego kubeczka z dzióbkiem napój, który dla niego przygotowałem.
- Nie patrz tak na mnie, kochanie. Wiesz, że musisz go wypić. - Fillip westchnął ciężko, kiedy malec próbował znaleźć w nim sojusznika. Jak na taką małą kruszynę, która zaledwie nauczyła się trzymać cokolwiek w miarę pewnie w łapkach, był bardzo sprytny i pojętny. - Chcesz być duży i silny jak tata, to musisz jeść i pić wszystko, co dostajesz. Nie wolno kręcić noskiem, bo będziesz zawsze taki malutki. No chodź, pomogę ci trochę. - Fillip wziął od małego kubeczek i udał, że pociąga duży łyk soku. - Mmm, pychota! Takie dobre, a ty nie chcesz. - pokręcił głową oddając chłopcu kubeczek. Ten jednak zmarszczył płaczliwie nosek, więc mój Anioł wziął go na ręce i zaczął poić sokiem.
- I tak oto wyszedłem na „tego złego”. - stwierdziłem z trudem kryjąc rozbawienie. Fillip naprawdę rozpieszczał naszego syna.
- Zawsze jesteś „tym złym”, Marcelu. Duży, zły wilk. - mrugnął do mnie zalotnie. - No, dzielny chłopiec. - skomplementował Nathaniela i poświęcił mu teraz całą swoją uwagę. - Zajmiemy się sklepem, prawda? A tata będzie w tym czasie męczył się z obiadem dla nas. - mówił do malca specjalnie nie zwracając na mnie uwagi. To były jego miłosne flirty, które uwielbiałem właśnie za to, że świadczyły o zainteresowaniu chłopaka moją osobą.
Zabrałem się więc za wspomniany przez Fillipa obiad, którego przygotowanie miało sprawić mi wielką przyjemność. W końcu robiłem go dla dwójki bardzo wdzięcznych osób, które potrafiły cieszyć się tym, co dla nich miałem w pełni.

*

Nasza Mała Dynia nie mogła wprawdzie jeszcze chodzić po domach zbierając cukierki, ale specjalnie dla niej przygotowaliśmy niewielkie rodzinne spotkanie halloweenowe, dzięki któremu wystarczyło, że przemieszczała się od jednego członka rodziny do drugiego i zbierała najlepsze czekoladowe łakocie jakie było można dostać na Pokątnej. Rodzice Fillipa postarali się nawet o drogie prezenty, podobnie jak Oliver, który potrafił zrobić dla Nathaniela wszystko ku wielkiemu niezadowoleniu Reijela.
„Demoniczne dziecko miłości i nienawiści”, jak zwykliśmy go nazywać w Upadłym Rodzie, było właśnie najbardziej naburmuszonym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek widziałem, kiedy tak patrzył wilkiem na zadowolonego, ubrudzonego czekoladą Natha.
Ciasta i ciasteczka, kanapeczki, soczki, łakocie. Każdy chciał coś wcisnąć w tą małą istotkę. W pewnym momencie obawiałem się, że mój syn pęknie z przejedzenia lub nabawi się jakiejś choroby, ale najwyraźniej jego żołądek nie miał dna, ponieważ Nath ciągle chciał więcej i więcej. Dopiero przysypiając nad wiśniowym ciachem dał sobie spokój i pozwolił położyć się do spania. Pora jego drzemki przesunęła się wprawdzie odrobinę, ale i tak nadeszła w samą porę, ponieważ obawiałem się, jak Reijel zniesie kolejne minuty w towarzystwie dziecka, które zajmowało jego kochanka bardziej niż on sam.
- Więc jest pan kuzynem Marcela, dobrze kojarzę? - zapytał ojciec Fillipa, co zapewne sprawiło, że serce podskoczyło Oliverowi do gardła. Jego rodzice nie wiedzieli o tym, że związał się z mężczyzną i na pewno nie chciał aby dowiedziało się o tym jego wujostwo. Reijel miał jednak na tyle zdrowego rozsądku i taktu, że nie próbował wpakować swojego partnera w kłopoty dla własnej satysfakcji. Było to niejakim osiągnięciem jeśli wziąć pod uwagę to, jaki był zaledwie przed kilkoma miesiącami. Podejrzewałem, że Oli i tak nie miał z nim łatwego życia, ale pasowali do siebie w ten dziwny sposób, w jaki pasują do siebie przeciwieństwa i podobieństwa jednocześnie.
- Tak, nie da się ukryć, chociaż to trochę bardziej skomplikowane. Mamy jednego ojca, chociaż nie łączą nas więzy krwi. - uśmiechnął się chytrze do ciekawskiego mężczyzny. - Ależ proszę tak na mnie nie patrzyć. Mówię prawdę. Marcel potwierdzi, a jemu z pewnością pan wierzy. Ten człowiek nie potrafi kłamać.
Zmierzyłem Reijela wściekłym spojrzeniem i westchnąłem ciężko, kiedy ojciec mojego Anioła spojrzał na mnie pytająco i nagląco. Mogłem próbować wymigać się od odpowiedzi, ale to na pewno by mi się nie udało. W takiej sytuacji nie podjąłem nawet takiej próby.
- Rzeczywiście tak jest. To skomplikowane, ale mamy jednego ojca, choć różną krew. - nie chciałem tłumaczyć państwu Ballack jak to możliwe, ponieważ wchodzenie na temat wiary i Boga nie było rozsądnym posunięciem, kiedy w grę wchodzi kolacja w przed dzień Święta Zmarłych. - Proszę nawet nie dopytywać o szczegóły. To naprawdę bardzo zagmatwane i trudne do pojęcia.
- Tato, daj spokój. - Fillip skarcił ojca nakładając mu na talerz jedno ze swoich popisowych dań, którego nauczył się od jednej z naszych stałych klientek. - Przeprowadzałeś już dochodzenie w sprawie Marcela, ale po co mieszać w to innych?
- Przepraszam, nie chciałem być niemiły. - mężczyzna wysilił się i skinął głową Reijelowi w ramach dodatku do przeprosin, chociaż widziałem, że wcale nie jest mu przykro. Zżerała go ciekawość, a może wciąż chciał znaleźć na mnie haka, który pozwoliłby na to, aby jego jedyny syn przejrzał na oczy i wrócił do rodzinnego domu.
Oli siedział wtedy wyjątkowo cicho i wypełniał usta coraz to innymi potrawami, które znajdowały się na stole. Chciał mieć wymówkę, która pozwalała mu na niemieszanie się do konwersacji dotyczącej Reijela. Nie dziwiłem mu się, chociaż szczerze mu współczułem. Podejrzewałem, że jego rodzice nie byliby tak wyrozumiali jak rodzice Fillipa, gdyby tylko dowiedzieli się, że ich spadkobierca również interesuje się mężczyznami. Jedna czarna owca w rodzinie to niewygodna okoliczność, ale dwie byłyby katastrofą biologiczną Ballacków.
Zapanowała niezręczna, krępująca cisza, którą przerwał poirytowany Fillip. Zaczął opowiadać o Nathanielu i tym, jak bardzo malec lubi quidditcha, jak jest zdolny i szybko się rozwija. Ten temat przynajmniej żywo zainteresował większą część siedzących przy stole osób.
Takie rodzinne spotkanie bez wątpienia było idealnym sposobem na spędzenie Halloween. Mroczna atmosfera, strach, terror, ostrożność, a do tego dekoracje, słodycze i przekąski. Krótko mówiąc, idealny sposób na uczczenie tego dnia.

1 komentarz:

  1. Hejka,
    wspaniale, mały to chyba tylko na quuidich będzie zwracał uwagę w przyszłości, a to rodzinne spotkanie, Raijel jest bardzo niezadowolony, bo Oliver poświęca całą swoją uwagę Nathanielowi....
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń