piątek, 30 grudnia 2011

Pleurs

To był taki piękny dzień! Śnieg prószył za oknami, mróz namalował na szybach swoje błękitne obrazy, po zamku rozchodził się zapach świątecznych dań, na każdym kroku można było natknąć się na wspaniałe dekoracje, a na twarzach większości osób widniały szczęśliwe uśmiechy. Czułem, jak rozpierała mnie energia, jak radość kotłuje się we mnie. Dziś miałem w planach „przypadkowe” rozsypanie cukierków przed nauczycielem latania, który z pewnością pomoże mi je zbierać, zaś ja również „przypadkowo” dotknę jego dłoni! A może nawet „przypadkowo” zderzymy się głowami? Przed oczyma miałem już każdy, najdrobniejszy nawet szczegół i to napawało mnie optymizmem, którego nie chciałem się pozbywać. Byłem chodzącą radością! Przez chwilę czułem, że mógłbym nawet pocałować Marcela, gdyby nadarzyła się ku temu okazja! Jeśli kiedykolwiek miałem się na to zdobyć to dziś!
- Phi! – Oliver wydał z siebie głośne prychnięcie. Spojrzałem na niego zaniepokojony, chociaż nadal uśmiechnięty. Chłopak od pewnego czasu zachowywał się bardzo dziwnie. Był ciągle nadąsany, łatwo się irytował, prawie w ogóle się nie uśmiechał, czasami wpadał w szał i nie odzywał się do nikogo. Wydawało mi się to być złym omenem tym bardziej, że jego kiepskie samopoczucie było tym gorsze im lepszy ja miałem humor. Nie wyglądał jednak na chorego, nic w jego życiu się nie zmieniło, nadal byliśmy przyjaciółmi, więc zupełnie nie rozumiałem jego zachowania i to niepokoiło mnie najbardziej.
- Oli, co się dzieje? – stanąłem przed kuzynem, który przewyższał mnie o głowę. Trochę głupi uśmiech zniknął z mojej twarzy.
- Denerwujesz mnie! – chłopak zmarszczył brwi w widocznym niezadowoleniu. – Mam tego dosyć! Ciągle się cieszysz, zachowujesz jak ostatni głupek, płaszczysz się i łasisz jak szczenię do nogi właściciela!
- C... Co? – nie rozumiałem.
- Wiesz, o co mi chodzi! Fillipie, ja nie jestem ślepy i widzę, co się dzieje. Na początku mogłeś wymyślać tysiące wymówek, ale teraz nie ma to najmniejszego sensu! Ślinisz się na widok Camusa już od dawna! To obrzydliwe!
- Ale... – żałowałem, że nie potrafię mdleć w odpowiedniej dla siebie chwili. A może był to tylko sen? Przecież Oliver nie mógł niczego zauważyć! Byłem ostrożny, wymyślałem coraz to nowsze, lepsze kłamstwa! Nikt nie mógł domyślić się moich uczuć względem nauczyciela latania! Nikt!
- Otwórz oczy! On jest od ciebie o wiele starszy! Dla niego jesteś dzieckiem, rozumiesz?! – Oli nie przestawał krzyczeć. Był naprawdę wściekły i nie mogłem się temu dziwić. Przecież dowiedział się, że jego przyjaciel, jego kuzyn kocha mężczyznę, w dodatku swojego nauczyciela! Musiał się tym brzydzić. – Człowieku, to przy tobie stary dziad! Pewnie mógłby być twoim ojcem i tak cię traktuje! Dla niego jesteś synem! Rozumiesz?! Synem!
Ta prawda, chociaż znałem ją od dawna, ugodziła mnie boleśnie. Łzy popłynęły z oczu bez mojej wiedzy, bez mojej zgody. Ot, po prostu zaczęły sączyć się ogromne jak groch, a potworny ból rozrywał mi pierś. Przecież wiedziałem, że dla Marcela jestem tylko dzieckiem, którego nie miał, że moja miłość nie zostanie odwzajemniona, ale czy Oli musiał mi o tym przypominać?! Czy musiał niszczyć wszystkie moje fantazje?!
- Wiem o tym doskonale. – wysyczałem pośród łkań. – Wiem i nie chcę o tym słyszeć, rozumiesz?! Mam to w nosie! – nie chciałem zranić kuzyna, nie chciałem powiedzieć zbyt wiele. Zamiast tego wybiegłem z pokoju tak jak stałem. Ten akt tchórzostwa sprawiał mi dodatkowe katusze, ale nie mogłem tam zostać. Musiałem się wyżyć, znaleźć sposób na ukojenie bólu, zaleczenie ran, które właśnie powstały w moim sercu zdecydowanie głębsze niż wszystkie poprzednie, krwawiące obficie, potwornie bolesne.
Po prostu pobiegłem przed siebie, tam gdzie uważałem za słuszne nie bacząc na nic. Jakaś siła we mnie decydowała o tym, gdzie mam się teraz znaleźć. Coś takiego jak wolna wola nie istniało.

~ * ~ * ~

(Oliver)
Stałem przerażony nie mogąc ruszyć się z miejsca. Patrzyłem na otwarte szeroko drzwi pokoju, przez które wybiegł przed chwilą Fillip. Przed oczyma miałem jego zapłakaną twarz, wystraszone spojrzenie posyłające w moją stronę gromy desperacji, jego drżące usta, zaciśnięte w pięści dłonie. Nie tego się spodziewałem...
A co w ogóle chciałem osiągnąć mówiąc całą tę masę niepotrzebnych zupełnie idiotyzmów? Czy naprawdę sądziłem, że Fillip przyjmie to z pokorą, rzuci się w moje ramiona, wypłacze się na mojej piersi, po czym stwierdzi, że ma tylko mnie, tylko na mnie może liczyć, że tylko ja naprawdę go kocham? Przecież to było równie naiwne, co uczucia mojego kuzyna do nauczyciela, a ja nie należałem do naiwnych. Czego więc chciałem?
„Nienawidzę cię!” tych słów się spodziewałem, kiedy nastąpił wybuch. Czy słysząc to poczułbym się lepiej? Czy zdołałbym zwalczyć w sobie moje własne uczucia, moją własną miłość? Byłem nie lepszy od Fillipa. To ja zasługiwałem na potępienie, a nie on.
Było za późno. Nawet gdybym pobiegł za chłopakiem niczego bym tym nie zmienił. Nawet gdyby moje stopy zechciały oderwać się od ziemi nie potrafiłbym zmusić ich do biegu.
Zamiast tego padłem na podłogę zwijając się w kłębek w siadzie. Moje oczy były suche, nie potrafiłem płakać. Sam byłem sobie winny, sam dobrowolnie popełniłem grzech wyrywając skrzydła czystemu, niewinnemu Aniołowi. A moje serce wymierzało mi za to karę kłując boleśnie w piersi, jakby ostrzegało, że w przeciągu chwili zatrzyma się na stałe czyniąc mój najbliższy oddech ostatnim.
„Jesteś hipokrytą, Oliverze. Ostatnią osobą, jaka powinna upominać Fillipa.” głos w mojej głowie wiedział to najlepiej. Tylko, dlaczego nie odezwał się wcześniej, dlaczego mnie nie ostrzegł, nie pomieszał słów czyniąc zdania niezrozumiałymi dla kuzyna, który teraz wylewał morze łez z mojego powodu?
Czy to zazdrość, ten piekielny potwór gotowy niszczyć narody, szeptał mi w ucho wszystkie te okropne słowa, które powiedziałem głośno podczas kłótni? Nie kłamałem, ale może wypowiedziana głośno prawda była w tym wypadku gorsza od kłamstwa? Niszczenie ludzkich marzeń to najgorszy z grzechów, a ja właśnie tego się dopuściłem.
„Będziesz potępiony na wieki.” nadal słyszałem ten drwiący głos, który przenikał moje ciało niczym chłodny powiew wiatru. „Ktoś taki, jak ty nie zasługuje na szczęście. Fillip powinien cię zostawić i czekać aż zostaniesz pożarty przez poczucie winy, a wtedy nad twoim grobem powie wreszcie te słowa, na które nie zdobył się dzisiaj ‘Nienawidzę cię.’”.
On nie zrezygnuje z Camusa. Wiedziałem o tym od samego początku. Najbardziej niewinni są najbardziej uparci. Ten Cud nie należał do mnie.

~ * ~ * ~

Zapatrzony w przepiękne płatki śniegu powoli sypiące się z nieba niczym anielskie pióra pozwalałem by moje myśli dryfowały swobodnie nie znajdując żadnego punktu zaczepienia. Czułem się wypoczęty, gotowy na przetrwanie kolejnej połowy dnia, na stawienie czoła przeciwnościom losu, jakiekolwiek by one nie były. Gdzieś w ciemnych zakamarkach pamięci kryły się wspomnienia dawnych świąt, smak potraw gotowanych przez moją matkę, słodyczy kupionych przez ojca, odgłos pełnego radości śmiechu.
Wszystko ucichło, rozpłynęło się niczym mglisty obrazek, kiedy dostrzegłem za oknem biegnącego przez śnieg Fillipa. Chłopiec był nieubrany i na złamanie karku pędził w stronę ogrodu za zamkiem, ogrodu, który był przecież pokryty grubą warstwą białego puchu, który nie zapewniał żadnej ochrony przed zimnem, czy wiatrem.
- Co się dzieje? – powiedziałem do siebie niczym w transie i oderwałem wzrok od postaci za szybą. Porwałem szybko swój płaszcz i nie myśląc nawet o zamykaniu drzwi wybiegłem z gabinetu.

~ * ~ * ~

Chłód, przenikliwe zimno, które szczypało skórę nawet przez materiał ubrania. Wiatr, niczym lodowe strzały godził w moje ciało, padający na twarz śnieg wydawał się ciepły.
Nie obchodziło nie to, że nie mam na sobie kurtki, czapki, nawet szalika, czy odpowiednich butów. Nic nie było ważne poza ukojeniem, jakie przychodziło, gdy trzęsąc się z zimna leżałem na zaśnieżonej ławce. Śnieg topniał pode mną, sprawiał, że moje ubranie stawało się mokre, a zimno tym bardziej dokuczliwe. Sam już nie wiem, co bardziej wstrząsało moim ciałem – chłód, czy płacz.
Chciałem rozpaść się na kawałki, jak lodowa rzeźba uderzająca o kamień. Jestem i już mnie nie ma, bolało i już nie czuję nic. To wydawało się takie proste, chociaż wcale takie nie było. Może było mi pisane, bym skończył jak Pani na Shalott?
- Fillipie, czyś ty rozum postradał?! – moje zbolałe serce niemal stanęło, kiedy naprawdę wściekły krzyk doszedł moich uszu. Otworzyłem oczy nie będąc pewnym, czy aby nie mam omamów stojąc jedną nogą w grobie, ale wściekła twarz Marcela była aż nazbyt realna. Podniosłem się szybko do siadu bojąc się jego gniewu. Trzęsąc się cały szczękałem zębami. Łzy przestały płynąć, kiedy wystraszony nie wiedziałem, czy przypadkiem nie oberwę od nauczyciela.
Żaden cios jednak nie padł, mimo że przymknąłem oczy, gdy mężczyzna był o krok ode mnie. Zamiast tego moje ręce zostały podniesione do góry, wilgotny sweter zniknął, a ciężki płaszcz spoczął na moich ramionach.
Otworzyłem szybko oczy akurat w chwili, kiedy Camus owijał moją szyję swoim szalikiem, a później nie wiedziałem niemal nic, kiedy wielki kaptur spoczął na mojej głowie. Jedyne, co mogłem zobaczyć, to kolana mężczyzny, kiedy ten klękał przede mną zdejmując moje przemoczone kapcie i skarpety.
- Zdejmuj spodnie! – jego władczy ton sprawiał, że nie mogłem zaprotestować. Nie miałem pojęcia, że Marcel potrafi być tak stanowczy i może się tak wściec.
Owinął mnie bardzo szczelnie swoim płaszczem, wziął mnie na ręce i przytulił mocno do swojego ciała. Przerażony stwierdziłem, że miał na sobie mniej niż ja wcześniej. W samej koszuli musiało mu być potwornie zimno, a tym czasem ja byłem opatulony jego zimowym ubraniem.
- Pan... zmarznie... – wystękałem. Moje zęby w dalszym ciągu uderzały o siebie, chociaż było mi już cieplej i chyba nawet odzyskiwałem panowanie nad moim trzęsącym się ciałem.
- Co to miało być, Fillipie? – zignorował moje słowa, jakbym wcale ich nie wypowiedział. Niósł mnie najwyraźniej nie interesując się tym, że sam przecież wybrałem ogród na miejsce swojego spoczynku.
Zamknąłem oczy i przylgnąłem do jego piersi czując, że łzy znowu zaczynają cisnąć się do moich oczu.

~ * ~ * ~

Czy byłem na niego zły? Nie, byłem dosłownie wściekły! Kiedy tylko zobaczyłem Fillipa drżącego z zimna, lecz całkowicie ignorującego swój stan niepokój zastąpiła furia. Miałem ochotę przerzucić sobie Ślizgona przez kolano i złoić mu skórę tak by nie był w stanie usiąść na tyłku przez dobre kilka dni. W tamtej chwili były jednak ważniejsze rzeczy do zrobienia toteż zignorowałem własną wściekłość by zaopiekować się chłopcem tak jak należy. Nie mogłem zwlekać, więc jak najszybciej pozbyłem się jego mokrych od śniegu ubrań i owinąłem go swoim płaszczem.
Kiedy czułem jak Fillip drży w moich ramionach z zimna żałowałem, że nie mogę oddać mu całego ciepła, jakie jeszcze było we mnie i musiałem wiedzieć, co zmusiło chłopca do tak lekkomyślnego zachowania.
- Ja oczekuję odpowiedzi, Aniele. – by rozbudzić chłopca podrzuciłem go leciutko, co zdecydowanie spełniło swoje zadanie.
- Oliver powiedział, że... – zachłysnął się powietrzem, a głośne łkanie przerwało zdanie i niemal rozerwało mi serce. Co takiego powiedział mu kuzyn, skoro doprowadził go do takiego stanu?
Cała wcześniejsza złość wyparowała ze mnie. Jeszcze mocniej przytuliłem chłopca do siebie i złapałem zębami koniec kaptura zsuwając go odrobinę z głowy chłopca, by odsłonić, chociaż odrobinę jego buzi.
- Kochanie. – powiedziałem głośno, chcąc by moje słowa przedarły się przez zasłonę płaczu chłopca. – Cokolwiek powiedział, kłamał. – drżenie w moich objęciach ustąpiło miejsca pojedynczym czkaniom. – To na pewno było kłamstwo. Tylko kłamstwo mogło tak zranić Anioła. Uwierz mi, Fillipie. – ja sam wierzyłem w swoje słowa całym sercem.

~ * ~ * ~

Wytarłem twarz we wnętrze ciepłego kaptura płaszcza nauczyciela. Przez przypadek zrobiłem to także z nosem, kiedy zapominając, że cieknie przesuwałem nim materiał chcąc spojrzeć w twarz nauczyciela.
- Wierzę panu! – rzuciłem desperacko i w końcu udało mi się jakoś wyjrzeć zza ciemnej zasłony kaptura. W zatroskanym spojrzeniu nauczyciela nie było ani odrobiny fałszu.
Pociągnąłem nosem, który zaczął mnie łaskotać. Wodnista wydzielina spływała mi na wargi, więc nie chcąc by nauczyciel widział coś tak obrzydliwego wytarłem się szybko. Na ciemnym materiale została świetlista smuga. I wtedy znowu oprzytomniałem.
To był nadal płaszcz Marcela! Nie miałem na sobie niczego swojego poza bielizną, a teraz nauczyciel widział, jak wycieram zasmarkany nos w jego ubranie.
Poczerwieniałem zawstydzony, jak jeszcze nigdy dotąd. Zrobiło mi się tak gorąco, że wszystkie łzy, jakie mogły gdzieś jeszcze we mnie być wyschły pozostawiając po sobie wyłącznie wspomnienia.
- Możesz w niego siąkać. – profesor zaczął się śmiać sprawiając, że jego wcześniejsza złość odchodziła w niepamięć. – Wypiorę go, więc nie krępuj się. Lepsze to niż gdybyś miał się udławić, prawda? No, już, śmiało. – patrzył na mnie z taką czułością, że nie myśląc wiele naprawdę to zrobiłem. Nabrałem powietrza i wydmuchałem wodnisty katar w ciemny materiał, który zazwyczaj chronił mężczyznę przed chłodem podczas zajęć latania.
- Ja dziękuję. – mruknąłem cicho.
- Nie musisz dziękować, bo bez kary się nie obejdzie. Masz areszt póki śnieg nie stopnieje całkowicie i nie zrobi się względnie ciepło. A jeśli się rozchorujesz dodatkowo zrobię wyjątek i zastosuję karę cielesną. – mimo całej swojej powagi wydawał mi się tak zabawny, że z trudem powstrzymywałem chichot.
- Tak, jest! – wtuliłem się w niego, a kaptur opadł bardziej na moją twarz.
Postanowiłem zawierzyć nauczycielowi, nawet, jeśli to, co mówił kłóciło się ze zdrowym rozsądkiem. On nigdy nie kłamał, a więc i tym razem musiało tak być!
- Od dziś będę wierzył, że i pan mnie kocha. – mruknąłem szeptem do jego serca. – Nie wierzę nikomu poza panem. – postanowiłem przy tym także, że powiem o tym Oliverowi i będę miał w nosie jego komentarze. Niech sobie myśli, co chce! Ja wiem lepiej!

wtorek, 29 listopada 2011

Voudrais pas

Mój Fillip dorastał z każdą chwilą coraz szybciej. Jeszcze niedawno był niewinnym, słodkim dzieckiem, a teraz niemal stawał się mężczyzną. Zupełnie zwyczajny i naturalny proces, który dotykał każde młode, a jednak jakże mogłem być na to obojętny? Bóg był artystą, który nie miał sobie równych. Stworzył świat w sposób, który świadczył o jego dobrym sercu, miłosierdziu i wrażliwości na piękno. To dzięki Niemu miłość dwojga istot mogła przybrać materialny kształt, przyoblec się w ciało drobnej istotki, która rozwijała się pod każdym względem na chwałę Pana. Czułem na swoim czole Jego pocałunek błogosławieństwa, gdy byłem świadkiem tego, jak mój mały Anioł rozwija się, dorasta. Spośród wszystkich boskich stworzeń Fillip nie miał sobie równych. Z rozkoszą obserwowałem go każdego dnia, podziwiałem z trudem powstrzymując cisnące się na usta westchnienia. Oczywiście, już jakiś czas temu zauważyłem zmiany, jakim ulegało jego ciało, teraz zaś zaobserwowałem, iż jego ruchy miały w sobie więcej dostojeństwa, twarz nabrała poważniejszego wyrazu, głowę trzymał wysoko uniesioną odważnie patrząc w oczy innym. Miałem wrażenie, iż ostatnio jego zachowanie szczególnie się zmieniło i niewiele zostało w tym nadal słodkim ciałku z niewinnego dziecka. I to właśnie stanowiło mój największy problem.
Nie mogłem już zadręczać się poczuciem winy, kiedy moje myśli wymykały się pod kontroli.  Dawniej, gdy Fillip był niewysokim, rozkosznym chłopcem chciałem go przede wszystkim ochraniać, rozpieszczać, sprawiać mu przyjemność pozbawioną erotycznych uniesień, a gdy tylko jakaś część mojej świadomości posuwała się za daleko karciłem się i w ten sposób mogłem doprowadzić swoje ciało do porządku. Teraz z przerażającą wyrazistością zdawałem sobie sprawę z tego, iż Ślizgon wkroczył w ten wiek, kiedy to ludzka fizjonomia nabierała większego znaczenia, hormony zaczynały wariować, wyobraźnia tworzyła wizje, które zaróżowiłyby policzki największych świętych. Tym samym moje ciało oczekiwało więcej niż do tej pory, moje pragnienia starały się wysunąć na pierwszy plan. Nie jednokrotnie przyłapywałem się na tym, iż zapatrzony w Fillipa marzyłem nie tylko o pocałunkach składanych na jego słodkich usteczkach, ale i o wzajemności każdego muśnięcia, o cieple i wilgoci jego języka, gładkich ściankach ust, gorącym oddechu, gdy nie pozwalałbym mu na zaczerpnięcie tchu, smaku jego śliny, którą spijałbym prosto z najcudowniejszego naczynia, jakim były jego wargi. Gdy chłopiec wpatrywał się otwarcie z swoich kolegów marszcząc idealne brwi nie byłem w stanie odgonić wizji ukazujących mi Fillipa przeszywającego mnie spojrzeniem tych czekoladowych oczu, żądającego bym wziął na siebie odpowiedzialność za to, iż obudziłem w nim miłość do mojej osoby i zaciskającego drżące dłonie na mojej koszuli, by uniemożliwić mi ucieczkę. Były to jednak najbardziej niewinne z moich fantazji, gdyż moje marzenia stawały się najbardziej grzeszne w czasie zajęć z jego klasą. Właśnie wtedy moje serce biło jak szalone, niemalże kręciło mi się w głowie, a moje ciało było spięte. Nie mogłem znieść widoku jego drobnych bioder, ud ściskających drążek miotły, dłoni o cudownych palcach oplatających się wokół gładkiego drewna. Wszystkie pożądliwe uczucia, jakie zdołałem stłumić na samym początku wydostały się ze swojej klatki i wzięły szturmem moje ciało i umysł. Byłem chodzącą bombą, zaś Fillip był w posiadaniu zapalnika.
Nie wiem, czy chłopiec wyczuł, że moje spojrzenie bezustannie skupione jest na nim, ale przerwał na chwilę rozmowę z kolegą i odwrócił głowę w moją stronę. Na ułamek sekundy nasz wzrok się spotkał. Poczułem bolesne ukłucie w sercu, zaś Ślizgon pospiesznie powrócił do przerwanej konwersacji. Miałem wrażenie, iż jego policzki zaczerwieniły się, co sprowadziło mnie na ziemię. Spoglądałem na niego niczym wilk na młode jagnię, jak więc miało być inaczej? Każdy speszyłby się, gdyby miał świadomość bycia bezustannie śledzonym przez pożądliwe spojrzenie innej osoby. Musiałem zapanować nad drzemiącą we mnie bestią, jeśli nie chciałem stracić Fillipa na zawsze. Cóż z tego, że dorastał skoro nadal był moim uczniem?

~ * ~ * ~

Ostatnie doświadczenia z nauczycielem latania sprawiły, że postanowiłem grać dorosłego, mimo że czułem się nieporadnym dzieckiem. A jednak skoro zdecydowałem się wziąć na swoje barki cały świat otaczający profesora nie mogłem pozwolić sobie na dziecinne zachowanie, czy brak pewności siebie. Do moich obowiązków należało doglądanie Camusa, by nigdy więcej nie był smutny, ochranianie go przed wszelkimi niebezpieczeństwami, w tym także tymi grożącymi mu ze strony kobiet. Miałem, więc do wykonania misję najważniejszą z najważniejszych! Nigdy nie przypuszczałbym, że wiąże się to z tak ogromnym wysiłkiem. Zachowanie powagi, trzymanie wysoko uniesionej głowy, mimo zawstydzenia, zmiana jadłospisu na mniej słodki, garderoby na poważniejszą – wszystko to było niebywale istotne, a tym samym niewyobrażalnie trudne.
Czułem, gdzieś w swoim wnętrzu, że wszystko byłoby łatwiejsze gdybym wiedział, że Camus coś do mnie czuje. Coraz częściej płonąłem w środku mając świadomość wszystkich zmian, jakie zaszłyby w moim życiu, gdyby tylko moje marzenia się ziściły. Przestałbym z nienawiścią patrzeć na pary zakochanych chodzące po szkole, nie krzywiłbym się na widok kolejnego romansidła czytanego przez dziewczyny z mojego Domu, nie kręciłbym nosem niezadowolony podejmowanym przez kolegów tematem związków, a przede wszystkim nie irytowałbym się tak łatwo, za każdym razem, kiedy jakaś dziewczyna podrzucała mi miłosny liścik. Właśnie z tego powodu zawsze niszczyłem od razu każdą korespondencję, której nadawcami nie byli moi rodzice i chodziłem zły do późnego wieczora. Przecież, jeśli ja mogłem otrzymywać miłosne wyznania to z pewnością Marcel musiał w nich opływać. Dlatego też uważnie obserwowałem stół nauczycielski, gdy do Wielkiej Sali wlatywały sowy z pocztą. Gdyby któraś upuściła cokolwiek przed nauczycielem latania na pewno dołożyłbym wszelkich starań by „przypadkiem” zniszczyć ową korespondencję. Nikt nie miał prawa wyznawać miłości MOJEMU profesorowi!
Było mi gorąco, powietrze wydawało się lepkie, serce biło ciężko, jakby zaraz miało się zatrzymać, jak zawsze, gdy czekałem na pocztę. Nie ważne jak wiele razy nic się nie wydarzyło. Zawsze istniała szansa, iż w pewnym momencie coś pójdzie nie po mojej myśli.
Udając zainteresowanie rozmową z kolegą wypatrywałem pierwszych sów. Chciałem mieć to już za sobą i skupić się na o wiele przyjemniejszych obowiązkach. Mogłem przecież rozpływać się w marzeniach o moim Marcelu, oddawać ukradkowym spojrzeniom, czy nawet znalezieniu sposobu na krótką rozmowę. Niestety, gdyż przecież mogło to także nie nastąpić nigdy, doczekałem się chwili, gdy gromada ptaków wleciała przez okno do Wielkiej Sali wyszukując osób, którym miały dostarczyć przesyłki. Zupełnie nie interesowałem się sową, która zatrzymała się przede mną. Najważniejsze było to, że jakiś puchacz wylądował zaraz przed Camusem!
Zacisnąłem dłonie w pięści, zazgrzytałem zębami, czułem jak rodzi się we mnie niszczycielskie pragnienie rozerwania na strzępy pierzastego zwierzęcia, które bez zarzutu wykonało swoje zadanie dostarczając wiadomość nauczycielowi latania.
Zaledwie w moim sercu pojawił się promyk nadziei, a od razu został zgaszony. Profesor otworzył kopertę wyjmując z niej list i rozpoczął czytanie. Wydawało mi się, że zaraz nie zdołam nad sobą zapanować i podbiegnę tam wyrywając mężczyźnie z rąk ten przeklęty kawałek papieru, po czym połknę go, by nigdy więcej Marcel nie mógł go zobaczyć.
Byłem zazdrosny, to było oczywiste. Nie chciałem tego nawet ukrywać. Byłem szaleńczo zazdrosny i wydawało mi się to normalne. Czy ktokolwiek znajdujący się na moim miejscu mógłby w spokoju przyjąć do wiadomości fakt, iż jego ukochana osoba otrzymuje list od kogoś innego? Nie miałem wątpliwości, że ten zawierał miłosne wyznania. Po prostu czułem, że tak właśnie jest i miałem ochotę popłakać się z bezradności.
- Tylko poczekaj. – syknąłem przez zęby do znajdującej się zdecydowanie za daleko ode mnie korespondencji Marcela. To była moja obietnica zemsty na tym świstku papieru, groźba śmierci dla wyznań zamkniętych w wypisanych słowach. Nie miałem litości dla swoich rywali!

~ * ~ * ~

Przebiegłem pospiesznie wzrokiem po zapisanych czarnym atramentem słowach nie chcąc by ktokolwiek zwrócił szczególną uwagę na moją korespondencję. Nie wątpiłem, iż każde słowo miało niebywałe znaczenie tak, więc nie mogłem pozwolić by ktokolwiek poznał chociażby część powierzonych mi tajemnic. Płynnym ruchem schowałem kartkę na powrót do koperty i składając na pół włożyłem do przedniej kieszeni spodni w chwili, gdy wstawałem od stołu. Musiałem zaszyć się w swoim gabinecie by tam móc w spokoju skupić się na wiadomości zawartej w liście. Był to raczej przymus niż dobrowolne działanie, jako że uzależniony od Fillipa pragnąłem być blisko niego, nie zaś pospiesznie opuszczać Wielką Salę.
Niezadowolony z takiego obrotu spraw starałem się nie pokazywać otwarcie swojej irytacji. Nie potrafiłbym jej wytłumaczyć nie wzbudzając przy tym podejrzeń innych osób, a więc najstosowniejszym było unikanie trudnych pytań.
Mijałem właśnie stół Slytherinu marząc o tym, by kiedyś móc otwarcie podejść do Fillipa i przywitać go namiętnym pocałunkiem. Była to jednak odważna fantazja i nic więcej toteż nie zawracałem sobie głowy szukaniem wymówki, która pozwoliłaby mi zamienić z chłopcem kilka słów z rana.
Czy to z powodu zamyślenia, czy też mojej niezgrabności zderzyłem się z którymś z uczniów, a coś wilgotnego rozlało się po moim boku. Czułem, jak chłodna wilgoć wnika w materiał koszuli, a ta klei się do mojego ciała.
- Najmocniej pana przepraszam! – znałem ten rozkoszny głosik.

~ * ~ * ~

Nie trafiłem! Spudłowałem! List nadal spoczywał nietknięty w kieszeni spodni nauczyciela, który spojrzał na mnie trochę nieprzytomnie. Chyba kierując się wyłącznie instynktem wyjął jasną kopertę i wsunął ją do tylnej kieszeni swoich jeansów. To była moja pierwsza poważna porażka.
- Nic się nie stało, Fillipie. – mężczyzna ożywił się, a na jego ustach pojawił się naprawdę cudowny uśmiech. Czułem się tak, jakbym unosił się w powietrzu, kiedy widziałem go takim.
- Naprawdę przepraszam. – to jedno nie było kłamstwem. Było mi przykro, że musiałem wpaść na nauczyciela z kubkiem pełnym dyniowego soku.
- To tylko koszula, Fillipie. – ciepła dłoń profesora spoczęła na mojej głowie delikatnie drapiąc jej skórę i mierzwiąc włosy. Uwielbiałem tę pieszczotę podobnie jak wszystkie, jakimi obdarzał mnie czasami Camus. Gdybym był szczeniakiem popiskiwałbym z przyjemności. – Najważniejsze, że ty jesteś suchy.

~ * ~ * ~

Wewnątrz mnie wściekłość burzyła się, niczym gotująca woda. Gdyby nie ten list mógłbym znaleźć sposób by porozmawiać dłużej z moim idealnym Aniołem, może nawet znalazłbym sposób by znaleźć się z nim sam na sam. Teraz jednak musiałem zadowolić się tym drobnym dotykiem i widokiem jego buźki z bliska. Jakże nienawidziłem w tamtej chwili swoich obowiązków!
- Wybacz, że pozbawiłem cię soku, a teraz jestem zmuszony zostawić, ale chętnie zdejmę z siebie tę wilgotną koszulę. Obiecuję, że jakoś wynagrodzę ci tę nieuprzejmość. – z bólem w sercu zabrałem dłoń z jego główki i wyminąłem chłopca czując jak wypełnia mnie bezdenna pustka.

~ * ~ * ~

O nie, tak szybko nie pozwolę panu odejść! Jedna porażka nie oznaczała przecież przegranej wojny tym bardziej, że teraz miałem o wiele większe możliwości manewru.
Nie myśląc wiele wyjąłem ostrożnie różdżkę z kieszeni i szeptem wypowiedziałem zaklęcie kierując je w stronę wystającego z kieszeni profesora kawałka kartki. Dołożyłem wszelkich starań by nikt nie zauważył subtelnych ruchów, jakie wykonywałem zmuszając list do wysunięcia się i swobodnego opadania na ziemię.
Jakże byłem z siebie dumny, kiedy osiągnąłem swój cel i mogłem z pełną satysfakcją podbiec do leżącego na podłodze „wroga”. Nie mogłem go od razu zniszczyć, więc spojrzałem na kopertę niby to w celu upewnienia się, iż był to list adresowany do Marcela tym samym pozwalając by mężczyzna opuścił Wielką Salę.
Zapomniałem o oddychaniu, kiedy moje spojrzenie padło na dane nadawcy. To nie mógł być list miłosny skoro na białym papierze widniało męskie imię i zagraniczne nazwisko, którego przeczytanie sprawiało mi pewną trudność. Czy to możliwe bym aż tak się pomylił?! Nie było, co do tego wątpliwości.
Nie czekałem dłużej. Wybiegłem z Wielkiej Sali, czym prędzej i biorąc gwałtowny zakręt za drzwiami dogoniłem profesora, który był teraz w połowie schodów prowadzących na piętro.
- Proszę zaczekać! – złapałem go za koszulę i pociągnąłem lekko w niekontrolowanym odruchu. – List! – byłem podenerwowany, co mogłem z powodzeniem zrzucić na pośpiech. – Wypadł... – nie chciałem kłamać toteż moim słowom wiele brakowało do dobrze złożonych zdań.
Oczy mężczyzny jakby pociemniały, na twarzy pojawiła się ulga.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczny! Ratujesz mi życie, Fillipie. – jego dłoń ponownie powędrowała do moich włosów, ale tym razem nie czułem już takiego szczęścia z tego powodu. Przecież ten list na pewno był dla nauczyciela bardzo ważny, a ja sam przyczyniłem się do tego, iż opuścił kieszeń właściciela.
Profesor pochylił się i pocałował mnie w czoło, co sprawiło, iż miałem ochotę popłakać się ze smutku. Nie zasługiwałem na jego wdzięczność, nie zasłużyłem na tego buziaka! Moja zazdrość była niebezpieczna zarówno dla mnie, jak i dla mojego ukochanego nauczyciela! Poczucie winny zjadało mnie od środka.
- Jestem twoim dłużnikiem, dlatego pozwól, że przy najbliższej okazji odwdzięczę ci się za wszystko.
- Niech pan idzie. – złapałem go za dłoń i ścisnąłem ją w dramatycznym geście, co z czasem wydało mi się naprawdę głupim zachowaniem, ale nie myślałem w tamtej chwili do końca racjonalnie. – Musi się pan przebrać i to z mojej winy. To ja powinienem panu wszystko wynagrodzić i zrobię to! – a przy okazji pozbędę się raz na zawsze tej chorobliwej zazdrości, która tylko przysparzała wszystkim problemów! W imię miłości do Marcela byłem pewny, że zdołam osiągnąć cel!

~*~*~

- Dziękuję ci za wszystko, Aniele. – miałem ochotę zabić Fabiena, kiedy odwróciłem się do mojego chłopca tyłem i wspinałem się po schodach. Gdyby nie ten list...

poniedziałek, 31 października 2011

Mort

Sklepienie Wielkiej Sali nigdy jeszcze nie było tak zachwycające. Niczym śnieg z nieba sypały się złoto-pomarańczowe liście drzew, które wydawały się rozpływać zanim sięgnęły ziemi. Stoły Domów ustawione były pomiędzy magicznie wyczarowanymi jesiennymi drzewami, których korony barwą idealnie pasowały do podłogi pokrytej warstwą cudownie czerwonych, żółtych i brązowych liści. Gdzie niegdzie porozstawiano dyniowe latarnie i płonące wesoło świece. Pajęczyny w kątach poruszały się jakby popychane delikatnym wiatrem. Byłem zachwycony!
Mając ochotę na słodkie śniadanie najpierw pochłonąłem odrobinę dyniowego dżemu, zaś później nałożyłem na chleb sera białego z miodem, a na samej górze, niczym na czubku tortu, położyłem kostkę nadziewanej czekolady. Nie mam pojęcia, dlaczego w dzień Halloween miałem tak ogromną ochotę na słodycze, ale nie walczyłem z tą słabością. Widać mój rosnący z każdym dniem organizm potrzebował słodkości by się właściwie rozwijać. Nawet sok dyniowy wydawał mi się smaczniejszy niż dawniej, a przecież nie różnił się zapewne niczym od tego z poprzednich lat. Rozochocony sięgnąłem po owocowego cukierka, których mnóstwo pokrywało stół leżąc pomiędzy talerzami, szklankami, świątecznymi ozdobami.
Miałem wrażenie, że tegoroczne Halloween będzie niezapomniane i wyjątkowe. W mojej głowie układały się już tysiące różnych scenariuszy, a każdy jeden był bardziej niesamowity od poprzedniego. Jedne z moich fantazji przedstawiały atak wilkołaków na szkołę, inne nalot wampirów, jeszcze inne powstanie mumii, które jakimś cudem spały od tysięcy lat pod Hogwartem. Skądkolwiek pochodziły moje pomysły, miały pewną wspólną cechę – głównym bohaterem historii był zawsze ten sam mężczyzna. Pożądany przez wielu, ale należący wyłącznie do mnie!
Nie ukrywałem przed samym sobą, iż przez cały czas czekałem na pewną wyjątkową osobę, bez której żadne święta nie mogły być udane. Przecież Boże Narodzenie bez śniegu traciło swój czar, Wielkanoc bez zieleni traw nie miała znaczenia, wakacje bez słońca były tylko zlepkiem nudnych dni. Powoli zaczynałem się irytować nie widząc nigdzie mojego wyjątkowego nauczyciela. Przecież to dla niego stroiłem się każdego dnia, dbałem o siebie może nawet bardziej niż wypadało, o nim pisałem, co dzień w pamiętniku, który prowadziłem wyłącznie po to, by móc zebrać w jednym miejscu wszystkie moje myśli o Camusie. On był dla mnie wszystkim, co cenne na świecie.
Zdążyłem się okropnie objeść zanim przy stole nauczycielskim pojawił się profesor latania. Niemal udławiłem się cytrynowym cukierkiem, kiedy niespodziewanie zajął swoje miejsce. Musiałem zastąpić połkniętego łakocia pomarańczowym, by ukryć tym sposobem rozmarzony uśmiech. Dopiero wtedy byłem gotowy spojrzeć na twarz nauczyciela, którego tak szaleńczo kochałem.
Ale, cóż to?! Zamarłem marszcząc brwi, jakbym będąc krótkowidzem usiłował złapać ostrość obrazu. Z początku nie byłem pewny, czy rzeczywiście nie mam jakiejś niechcianej wady wzroku, jednak po chwili dotarło do mnie, iż jest to niemożliwe, a więc...
Camus wyglądał inaczej niż zawsze. Jego oczy były podkrążone i chociaż znajdowałem się daleko od niego to miałem wrażenie, że były zaczerwienione, jakby jeszcze niedawno płakał, a to przecież było niemożliwe. Mało tego mężczyzna nie ruszył posiłku zadowalając się wyłącznie sokiem z dyni. To wystarczyło by mnie poważnie zaniepokoić. Coś musiało się stać, a ja musiałem wiedzieć, co. Nie miałem zamiaru bawić się w detektywa. Postanowiłem zachować się tak, jak wypadało osobie w moim wieku. Miałem zamiar otwarcie spytać nauczyciela o przyczynę jego wyglądu!
Z tego też powodu wyszedłem odrobinę wcześniej ze śniadania i zamiast wrócić do siebie pognałem pod drzwi gabinetu profesora latania. Przez cały czas miałem pewne wątpliwości, chociaż byłem naprawdę daleki od poddania się. Musiałem zobaczyć nauczyciela z bliska, ocenić jego stan. To wydawało mi się najważniejszym celem dzisiejszego dnia. Nie interesowało mnie już świętowanie. Liczył się tylko on – tylko Camus. I tak oto ponownie byłem lekarzem, który musiał zatroszczyć się o swojego pacjenta!

~ * ~ * ~

Ten dzień nie miał prawa być udanym, nie mógł nawet zaliczać się do przeciętnych. Był najgorszym dniem w moim życiu i wątpiłem, czy kiedykolwiek przeżyję okropniejszy. Od dawna byłem gotowy na to, co miało nastąpić, chociaż za każdym razem wydawało mi się, iż nieuniknione jest niemożliwe i odwlekać się będzie w nieskończoność. W końcu jednak to, co pewne upomniało się o swoje. Zostałem sam.
- Fillipie? – moje zdziwienie nie miało granic, gdy w ostatniej chwili zauważyłem chłopca pod drzwiami mojego gabinetu. Oczywiście, nie jednokrotnie zaskakiwał mnie w ten sposób, jednakże dziś naprawdę się go nie spodziewałem. Halloween powinien spędzać z kuzynem i kolegami z Domu skąd, więc nagłe zainteresowanie moją osobą?
Chłopiec był poważny, jego oczka wpatrywały się we mnie uważnie i otwarcie, jak jeszcze nigdy. Ślizgon, którego miałem przed sobą nie był słodkim dzieckiem, ale małym dorosłym mężczyzną w każdym calu. Gryzł nerwowo wargę nie bacząc na moje dawniejsze zakazy. Jego brwi były zmarszczone, buzia wykrzywiała się w niezadowolonym grymasie, jakbym mu się nie spodobał.
- Pan płakał. – odezwał się ponownie mnie zaskakując. Czyżby właśnie, dlatego przyszedł? – Znam każdy cal pańskiej twarzy. Dostrzegę na niej nawet najmniejszą zmianę. Mnie pan nigdy nie oszuka. Proszę mnie wpuścić do środka i porozmawiać ze mną o tym, co się stało. To zawsze pan mi pomagał, więc teraz czas na mnie. – stał wyprostowany, pewny siebie, zupełnie niezawstydzony swoim rozkazującym tonem.
Czułem się tak, jakbym to ja był dzieckiem i nie potrafiłem mu odmówić. Potrzebowałem go, doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Fillip był mi w tej chwili niezbędny. Wydarzenia dzisiejszego dnia były dla mnie przytłaczające, a on otwierał dla mnie wrota wybawienia.
- Dobrze, wejdź. – machnąłem ręką, a drzwi otworzyły się i chłopiec mógł wejść do środka.

~ * ~ * ~

Nie ważne czy uważał mnie w tej chwili za denerwującego dzieciaka, który wtyka nos w nie swoje sprawy, czy może zaczynałem go powoli irytować. Nie miałem najmniejszego zamiaru poddać się, gdy miałem całkowitą pewność, że coś niedobrego miało miejsce i zasmuciło mojego ukochanego nauczyciela do tego stopnia, że z jego oczu popłynęły łzy, których nigdy nie widziałem, a które najchętniej otarłbym z przystojnej twarzy rękawem swojej koszuli.
Nie przejmując się czymś takim, jak zasady dobrego wychowania wszedłem do gabinetu nauczyciela i usadowiłem się na wybranym przez siebie fotelu. Wiele razy to ja byłem osobą, która chciała wypłakać się na ramieniu profesora, więc teraz nadszedł czas, by to on zajął moje miejsce. Musiałem być silny, by on znalazł we mnie oparcie. W końcu nadszedł czas, gdy mogłem mu się na coś przydać zamiast zawsze sprawiać kłopoty.
- Niech pan usiądzie i powie mi wszystko. Co pana smuci? – jakże żałowałem, że jestem tylko dzieciakiem, który w jego oczach mógł wydawać się śmieszny. Przecież to ja byłem gościem w jego pokoju, a jednak rozkazywałem mu i nawet mój łagodny ton nie mógł tego zamaskować. Mimo wszystko Camus wcale nie protestował, wykonał moje pierwsze polecenie bez mrugnięcia okiem.
- Więc? – jego chęć współpracy sprawiła, że czułem wypełniającą mnie siłę.

~ * ~ * ~

- To nic wielkiego, Fillipie. Zwyczajna kolei rzeczy. Ktoś się rodzi, ktoś umiera. – coś ukłuło mnie boleśnie, kiedy wypowiadałem ostatnie słowa. Sądząc po nerwowym drgnięciu chłopiec zrozumiał od razu. Jego oczka stały się wielkie, usteczka zadrgały, może nawet się zmieszał, jednak nie pokazał tego po sobie. Na jego miejscu nie miałbym pojęcia, co zrobić. – W moim wieku nie wypada się rozczulać, kiedy nagle traci się rodziców. Ot, nieszczęśliwy wypadek. – chociaż niewiele miało to wspólnego z wypadkiem. Zwyczajna śmierć członków Upadłego Rodu, śmierć w walce w trakcie zamieszek na ulicach jednego z francuskich miast.
Ślizgon wstał gwałtownie i usiadł mi na kolanach. Złapał moją głowę w swoje gorące, trochę wilgotne ręce i przycisnął do swojej piersi.
- Może pan płakać, jeśli tylko pan chce. – powiedział pewnym głosem, chociaż kosztowało go to wiele wysiłku. Wiedziałem o tym, gdyż początkowe słowa wydawały się drżące, jakby to on chciał płakać. Byłem zdziwiony i zachwycony jednocześnie. Zamknąłem oczy chłonąc w nozdrza słodki zapach chłopaka, wsłuchując się w szybkie, niespokojne bicie jego serca, ciepło, jakie biło od jego ciała było kojące i rozkoszne. Jakże dziwnie czułem się w tamtej chwili, kiedy moje serce jednocześnie opłakiwało śmierć mojej rodziny i cieszyło się z bliskości najcenniejszego Skarbu, jaki posiadałem.

~ * ~ * ~

W nosie miałem to, co wypada, a co nie. Na samym początku zupełnie nie wiedziałem, co powiedzieć, by pocieszyć mężczyznę. Przecież wszystko mogło mu się wydawać patetyczne, bezwartościowe i żałosne. Wiedziałem jednak, co powinienem zrobić. Nauczyłem się tego zanim rozpocząłem naukę w Hogwarcie i nigdy nie sądziłem, że ta umiejętność może mi się na coś przydać.
„Przecież nic nie może być lepszym lekiem na smutek niż przytulenie się do kogoś.” Myślałem. „A nauczyciel ma w tej chwili tylko mnie!” Musiałem, więc stawić czoła wyzwaniu i zachować się tak, jak powinien zachować się dorosły, który pocieszałby kogoś w podobnej sytuacji. Moja mama zawsze czyniła podobnie, kiedy płakałem, jako dziecko i zawsze czułem się wtedy lepiej! Nikt lepiej niż ona nie mógł wiedzieć, jak należy pocieszać!
- Kiedy umarła moja babcia mama powiedziała, że najlepszym lekarstwem na smutki, jest obecność innych ludzi. – zacząłem może naiwnie, ale chciałem zagłuszyć ciszę. Musiałem podzielić się swoją wiedzą z nauczycielem, który przecież mógł nie znać mądrości mojej mamy. Poza tym naprawdę wierzyłem w prawdziwość wpojonych mi słów. – Można płakać, ale tylko troszeczkę, żeby zmarły cieszył się, że nadal nam na nim zależy, ale nie na tyle by się smucił, że jesteśmy smutni. Kiedy się kogoś kocha chce się żeby ta osoba była zawsze szczęśliwa, dlatego nawet, gdy jest nam smutno nie możemy przebywać sami i zamykać się na świat. Zostanę dzisiaj z panem. – oświadczyłem dziwnie dorosłym tonem, którego jak do tej pory nigdy u siebie nie słyszałem. Zastanowiłem się także chwilę nad swoimi poprzednimi słowami. – Gdybym to ja umarł chciałbym żeby ktoś po mnie trochę płakał, ale tylko troszeczkę! To samolubne, prawda?
- Każdy jest na swój sposób samolubny, Fillipie. Ale czy wypada, aby taki mały chłopiec myślał o takich rzeczach? – głos nauczyciela nie zdradzał ani śladu smutku, więc przypisałem to sobie i sposobowi na pocieszanie, jakiego nauczyła mnie mama.
- Czasami każdy musi o tym myśleć. Wtedy jesteśmy gotowi. Chociaż... Sam nie wiem. – zacząłem się gubić.
Mężczyzna odsunął się ode mnie bardzo delikatnie. Objął swoimi dłońmi moje, a na jego twarzy widniał cudowny uśmiech, może tym wspanialszy, że łączył w sobie naprawdę wiele uczuć.
Postanowiłem, że nie będę zbyt wiele myślał nad tym, co robię. Pokręciłem się więc trochę zapewne ostro maltretując uda nauczyciela swoimi kolanami, jednak udało mi się uklęknąć w zadowalającej pozycji. Mocno przyłożyłem usta do czoła profesora całując je. Byłem z siebie dumny i dobrze wiedziałem, iż właśnie tak powinienem był postąpić. Przecież Camus zrobił by to samo dla mnie! Może nawet takie buziaki były lepsze niż przytulanie? Tego już nie wiedziałem.

~ * ~ * ~

Miałem ochotę roześmiać się głośno, szczęśliwie, jednak byłoby to nie na miejscu. Zadowoliłem się, więc wyłącznie uśmiechem i patrzyłem na chłopca, który naprawdę bardzo szybko dorastał. Dzisiejszego dnia dostarczył mi nieskończenie wiele dowodów.
- Więc planujesz spędzić ze mną cały dzień? – podjąłem siląc się na niezdradzający niczego ton, a przecież czułem, że rozpadłbym się na kawałki, gdyby Fillip zmienił zdanie.
- Tak! – odparł bez zastanowienia, nie czekając na moje dalsze słowa, jeśli w ogóle chciałem coś więcej dodać. – Zostanę z panem cały dzień i na noc, także! Nie pozbędzie się mnie pan, nawet siłą. Jestem dzisiaj niezniszczalny i uparty. I będę bardzo dużo mówił, żeby pan nie mógł myśleć. I pan także będzie dużo mówił, już ja o to zadbam. A jutro będę się wstydził tego, że dziś jestem taki dzielny. – chłopak wyszczerzył się. Opadł biodrami na moje uda. Chyba sam nawet do końca nie wiedział, że klęczał, od kiedy pocałował mnie w czoło.
Nadal czułem ciepło w miejscu, w którym jego wargi zetknęły się z moją skórą. Zupełnie, jakby jego drobne usteczka wypaliły na moim czole znamię błogosławieństwa. Wraz z tym drobnym pocałunkiem, coś się we mnie zmieniło, chociaż nie miałem pojęcia, co.
Dziś w nocy ciała moich rodziców zostaną spalone wraz z ciałami innych osób, które zginęły podczas potyczek. Szloch zmiesza się z ciszą tej wyjątkowej nocy, jaką jest Halloween, a ja z oczyma pełnymi łez będę myślał o Fillipie, który sprawiał, iż byłem silniejszy, może nawet niepokonany.
„Zostawiacie mnie w dobrych rękach.” Pomyślałem i pogładziłem miękki policzek tego Anioła w podzięce za to, co dla mnie robił.
Miałem ochotę płakać, chociaż nie ze smutku, ale z miłości do Fillipa. Czy to było w ogóle możliwe?

piątek, 30 września 2011

Adulte

Byłem zły, wściekły, niesamowicie zdenerwowany. Może miałem zwyczajnie gorszy dzień, a może za dużo myślałem o życiu? Sam nie byłem pewny, co wprawiło mnie w tak paskudny nastrój. Miałem ochotę wyżyć się na kimś za całe zło, jakiego doświadczałem począwszy od przebudzenia się, gdy miałem ochotę snuć cudowne fantazje w swoich snach, po zimną wodę, gdy brałem szybką kąpiel, czy też brak apetytu podczas śniadania. Cóż, bynajmniej nie wstałem dziś lewą nogą, ale boleśnie spadłem z łóżka! To niezawodnie musiało każdego przyprawić o ból głowy. W szczególności w poniedziałek, który stanowił początek długiego, męczącego tygodnia pełnego zajęć, zadań i obowiązków.
Mój nastrój wydawał się za to cieszyć Olivera, który z dziką rozkoszą słuchał moich mrukliwych odpowiedzi na pytania kolegów, czy też podniesionego głosu, gdy ktoś mnie zdenerwował, chociażby głupią drobnostką. Zdawałem sobie świetnie sprawę z tego, iż zachowywałem się jak rozpieszczony dzieciak, który nauczył się przez lata, że może mieć wszystko, czego zapragnie. Może nawet odczuwałem z tego powodu jakąś wewnętrzną satysfakcje? Może gdybym był takim nadętym paniczykiem już dawno dostałbym w swoje ręce największe pragnienie mojego serca? Byłem ciekaw, czy to możliwe, a mój aktualny stan pozwalał na sprawdzenie tej teorii.
A wszystko, dlatego, że zupełnie nie rozumiałem, dlaczego musiałem dorastać. Uświadomiłem sobie to w prawdzie dopiero, kiedy pojawiłem się w szkole, ale jednak nie miałem złudzeń, że cokolwiek może uciec bezkresnym ramionom czasu. Miałem piętnaście lat i byłem zbyt dorosły by łudzić się, że nadal będę traktowany jak dziecko. Mogłem zapomnieć o niewinnych pocałunkach w czoło, policzek, czy nos, a o muśnięciu na skraju ust już dawno zapomniałem, niewinne uściski także odchodziły w niepamięć. Może tylko pełen ciepła głos w słowach wypowiadanych do mnie i cudowny uśmiech na twarzy MOJEGO nauczyciela nigdy nie miały ulec zmianie? Tego jednak nie mogłem być pewny. Pozbyłem się przecież lekko pucołowatych policzków, które mogły go bawić, a na moich policzkach nie było już przyjemnie gładkiej skóry! Wyczuwałem za to nieprzyjemnie drażniące włoski zarostu na szczęce. Jakby tego było mało urosłem! Zupełnie niespodziewanie, przed samym wrześniem, jak gdybym był spóźnionym kwiatem, który dopiero z nadejściem jesieni rozkwita dla świata, wystrzeliłem w górę. Palce moich dłoni powoli i nieznacznie zaczęły się wydłużać, ramiona sięgały dalej niż wcześniej, niektóre ubrania były ciasne w barkach, a spodnie odsłaniały kostki i był to dopiero początek. Moje przydługie włosy wydawały mi się teraz zupełnie niesłodkie! Mojej twarzy brakowało rozkosznych delikatnych rysów! Czułem się okropnie z tego powodu! Moje małe stopy, które kiedyś oddechem rozgrzewał ukochany profesor teraz przypominały mi kacze płetwy – niezgrabne, ogromne, groteskowe. Z przerażeniem stwierdzałem, że nawet kostka mojego nadgarstka stała się zbyt widoczna. Wszystko było nie tak, jak być powinno! Czułem się jak ogromna, niezgrabna bestia, która z każdym dniem, tygodniem, miesiącem będzie przeradzać się w coś coraz to paskudniejszego. Gdybym tylko mógł unikałbym luster i wszystkiego, co pokazywało mi moje odbicie. Byłem zagubiony i to sprawiało, że reagowałem agresywnie.
- Oh, to straszne! Chociaż i urocze. Tylko popatrz! – to jakieś dwie młodsze Gryfonki trajkotały przy sali lekcyjnej pochylając się nad magazynem dla młodych wiedźm. Przechodząc obok mimowolnie usłyszałem ich konwersację. – Panna. – czytała jedna, jasnowłosa, całkiem ładna dziewczyna o twarzy słodkiej idiotki. – W tym tygodniu popadniesz w konflikt z nauczycielem, który do tej pory wydawał ci się ostoją spokoju. Nie przejmuj się jednak! Jeśli poprawisz gorsze stopnie wszystko wróci do normy. W nadrabianiu zaległości pomoże ci uroczy Strzelec, który od dawna coś do ciebie czuje. – dziewczyny zaczęły szczebiotać coś szeptem, zapewne wymieniając się spostrzeżeniami, co do „uroczego Strzelca”, zaś ja czułem, że kolejna fala złości wypełnia moje ciało po same koniuszki palców.
Jasne, bo przecież wszystko w szkole kręci się wokół ocen, myślałem wściekły. A konflikt z nauczycielem? Zdziwiłbym się, gdybym nie naraził się nikomu w moim obecnym stanie.
Jakiś pierwszoklasista zastawił mi drogę nieświadomy tego, że stoi na samym środku przejścia. Uznałem to za dobry pretekst dla rozładowania napięcia. Kopnąłem go, więc mocno w tyłek, którym był do mnie odwrócony. Aż pisnął z zaskoczenia i bólu, gdyż nie szczędziłem siły włożonej w ten jakże wymowny gest.
- Zejdź mi z drogi, albo nie skończy się na głupim kopniaku! – warknąłem do niego sięgając do kieszeni po różdżkę. Nie trafiłem jednak na nią, a na moim ramieniu spoczęła ciężka dłoń.
- Czyżbyś tego szukał, Fillipie?

~ * ~ * ~

Zamachałem chłopcu przed oczyma jego różdżką przyglądając się uważnie wykrzywionej w grymasie desperacji, strachu i poirytowania buzi.
Fakt, iż znalazłem się właśnie w tej chwili na tym korytarzu był czystym dziełem przypadku. Ot, zostałem wezwany do gabinetu dyrektora w celu przedyskutowania pewnych zmian, jakie mężczyzna planował wprowadzić do podziału zajęć, by w następnych miesiącach umożliwić drużynom quidditcha regularne ćwiczenia. Wracałem właśnie do swoich zajęć, gdy spostrzegłem mojego Anioła. Wyraźnie zdenerwowany Fillip nawet mnie nie zauważył, kiedy przecinał korytarz wpatrując się zawzięcie w stojącego na środku przejścia chłopca. Miałem przeczucie, że to nie skończy się dobrze, więc niespiesznie podążyłem jego śladem. Nie pojmowałem, z jakiego powodu Ślizgon może być tak zdenerwowany i jak do tej pory nie widziałem go nigdy w takim stanie. Pamiętałem jednak liczne wpadki, kiedy to kuzyn namawiał go do dręczenia młodszych uczniów, a ja jakimś sposobem miałem okazję być świadkiem ich poczynań. Zazwyczaj kończyło się na upomnieniu, w tamtym roku pokusiłem się o szlaban dla chłopców, zaś tym razem sam nie wiedziałem na ile poważnie mogę traktować swoje przeczucia.
Jak się okazało miałem wiele szczęścia pozwalając sobie na bezwarunkową reakcję i jeszcze zanim Fillip w ogóle pomyślał o szukaniu jakiejś broni, ja wyjąłem ją delikatnie z jego kieszeni, a teraz miałem zamiar poważnie z nim porozmawiać.
- Pójdziesz ze mną. – rzuciłem rozkazującym tonem ściskając trochę mocniej ramię chłopaka, bym mógł w ten sposób pokierować nim i wskazać kierunek. Rozżalony Fillip nie powiedział nawet słowa. Posłusznie poddał się mojej woli.
Wydawał mi się zagubiony w swoich negatywnych uczuciach, zupełnie jakby zgubił drogę i teraz próbował ją odnaleźć poruszając się po omacku, używając wyłącznie znanych sobie metod, które innych prowadziły bez zarzutu. Nie byłem na niego zły, nie czułem niczego poza chęcią niesienia mu pomocy i miłością do tego małego mężczyzny. Jego zachowanie wcale mnie także nie dziwiło. Nie od dziś wiedziałem przecież, jaka jest natura mężczyzn, nawet tych niebywale młodych. Gdy dziewczyny poszukiwały rozwiązania problemu w rozmowie, chłopcy woleli używać siły. Fillip nie był w tym wypadku wyjątkiem.
Zaprowadziłem go do swojego gabinetu, wprowadziłem do środka popychając lekko na jeden z foteli przed biurkiem. Sam zająłem drugi zaraz naprzeciwko. Chciałem by czuł się komfortowo, aby uznał mnie za przyjaciela, a nie nauczyciela, który ma zamiar go ukarać.
- Słucham. – zachęciłem, ponagliłem, sam nie byłem pewny, jak odebrał moje słowa chłopak.
- To nic. – rzucił zdawkowo unikając mojego wzroku.
- Mam wrażenie, że pupa tamtego chłopca odebrała to inaczej.
- Dobrze mu tak!

~ * ~ * ~

Może zbyt szybko wybuchnąłem, może nie powinienem tak naprawdę wypowiadać głośno swoich myśli, jednak naprawdę uważałem, że ten głupi dzieciak zasłużył na to, co dostał, a gdybym mógł go teraz dorwać na pewno zrobiłbym dużo więcej. Byłem rozzłoszczony, ponieważ Marcel, MÓJ Marcel! zajmował się teraz tyłkiem jakiegoś głupiego szczeniaka, a powinien myśleć tylko i wyłącznie o moim! Mało tego, byłem wściekły, że to właśnie Marcel przyłapał mnie w tamtej chwili, że widział moje oblicze, jakże inne od tego, z którym miał do czynienia od tylu lat i to akurat teraz, kiedy tak się zmieniałem.
- Fillipie... – westchnął ciężko, chociaż spodziewałem się z jego strony raczej złości i wyrachowania. Nie okazywałem przecież najmniejszych wyrzutów sumienia za to, co zrobiłem w gruncie rzeczy niewinnemu chłopcu. – Wiem, że zapewne uważasz mnie już za zgrzybiałego starca, który nie ma pojęcia, co dręczy takiego młodego człowieka i potrafi wyłącznie moralizować...
- Nie! – podniosłem głos, a moje spojrzenie samo odnalazło cudowne oczy nauczyciela o kojącej, spokojnej barwie. – Wcale tak nie uważam! Jest pan młody, bardzo miły i przystojny! Wszystkie dziewczyny za panem szaleją! Wcale nie jest pan stary! – w tej chwili nienawidziłem samego siebie za to, że użyłem argumentu, który zawsze mnie denerwował, jednak nie mogłem postąpić inaczej. To było niekontrolowanym odruchem, mającym na celu ochronić mnie w jakiś nie do końca zrozumiały dla mnie sposób.
- Dlaczego więc nie powiesz mi, co cię trapi? – teraz, kiedy pozwoliłem, by złapał mnie w słodką pułapkę swojego spojrzenia nie potrafiłem już z niej uciec.
- Ponieważ to nic wielkiego. – mruknąłem wstydząc się swojej małostkowości, swoich zupełnie bezsensownych obaw, których nikt nie może zrozumieć.
- „Nic wielkiego” nie bije młodszych uczniów, nie uważasz?
- Jest pan zły? – pytanie samo opuściło moje usta. Wcale nie planowałem go zadawać.
- Nie, Fillipie. Chcę tylko zrozumieć. – uśmiechnął się do mnie w ten niesamowity sposób, który uważałem za przeznaczony tylko i wyłącznie dla mnie. Ten, który zawsze miał na twarzy, kiedy w moich marzeniach wyznawał mi swoje uczucia. Zapewne właśnie z powodu tych fantazji moje serce zawsze biło szybciej w takich chwilach.

~ * ~ * ~

- To przeze mnie. – chłopiec odwrócił wzrok na kilka chwil, jednak powrócił nim do mnie. – To, dlatego, że się teraz sobie nie podobam. – wypowiadał słowa cicho, niemal płaczliwie, z ogromnym żalem i nieskrywaną złością. – Jestem większy! – wstał i rozłożył ramiona demonstrując. – A niedługo będę jeszcze większy. – usiadł ciężko na miejscu. – Nie chcę się zmieniać.
Miał rację. Jego ciało zaczynało nabierać masy, rosnąć tracąc wszystkie rozkoszne pulchności, jakie kiedykolwiek miało. Fillip stawał się mężczyzną i chociaż nie wątpiłem, że już dawno przestał myśleć kategoriami dziecka, to jednak zmiany, jakie zachodziły w jego ciele mógł zmierzyć i zważyć, a to sprawiało, iż czuł się zagubiony, przestraszony. Jak każde dziecko.
- Stajesz się mężczyzną, Fillipie. – podjąłem nie do końca wiedząc jak powinienem z nim rozmawiać, by nie urazić go jakimś niechcianym słowem. – Twoje oczy z filiżanek pełnych gorącej czekolady zamienią się w dorodne ziarna kawy. – spróbowałem i ku mojej radości chłopiec wpatrywał się we mnie zafascynowany, jakby porównania pozwalały mu ułożyć sobie wszystko w głowie, odnaleźć gdzieś w podświadomości obraz ideału, jakim chciałby się stać i jakim niewątpliwie będzie. – Buzia ze słodkiego pączka stanie się dostojnym rogalikiem. – z trudem potrafiłem zachować powagę, jednak kontynuowałem. – Usta z drobnych barwnych pączków rozwiną się w stonowany, dojrzały kwiat. Te dłonie, które do tej pory mieściły się w każdej szczelnie zamku niedługo będą już na to zbyt duże, jednak teraz z powodzeniem będą mogły służyć innym celom. Wyobraź sobie, jaką będziesz mógł nimi ulepić śnieżkę! A te słabe ramionka będą w stanie nadać kuli takiej mocy i prędkości, że nikt cię nie pokona podczas ferii świątecznych spędzonych na błoniach. Ze słodkiego chłopca staniesz się przystojnym mężczyzną. Ja nie widzę w tym nic strasznego. – nie mogłem dodać nic więcej, gdyż zdecydowanie powiedziałbym zbyt wiele. Przecież czekałem na tę właśnie chwilę, kiedy Fillip zacznie rosnąć, zacznie się zmieniać. Byłem ciekaw, jak wielkie będą to zmiany, jak dalece odbiegać będą od tego, do czego nawykłem. Fillip fascynował mnie, ponieważ moje uczucia od czasu do czasu wydawały się zmieniać swoją konsystencję, jakby ktoś zamieszał wielką drewnianą łyżką w kotle wypełniony magiczną substancją, a ta stawała się gęstsza, cięższa i próbowała wydostać się z mojego ciała wypełniając wszystkie członki cudownym drżeniem.
Fillip dorastał, nasze relacje musiały dorosnąć wraz z nim, jednak moja miłość pozostawała ciągle taka sama.

~*~*~

Uchyliłem usta, przysunąłem się bliżej nauczyciela i nagle dostrzegłem w jego oczach swoje odbicie. Unikałem go od tygodni, z nienawiścią wpatrywałem się w siebie, gdy byłem do tego zmuszony, a teraz widziałem tę szkaradę zupełnie, jakby gwiazdy zmieniły swoje położenie na niebie układając się w jej obraz. Czy to możliwe by moje odbicie w oczach nauczyciela tak bardzo różniło się od tego w lustrze?
Pomyślałem o tym, co powiedział mi Marcel. Do tej pory byłem pokryty czekoladą od zewnątrz, a teraz cała czekolada ukryje się w moim wnętrzu. Wysunąłem z ust język. On nadal był niewielki, jakby w przeciwieństwie do całej reszty ciała planował zwolnić i rozwijać się w swoim własnym tempie. Lubiłem swój język i powoli zaczynałem lubić także całą resztę siebie. Przecież profesor powiedział, że będę przystojny...
Skoro nie mogłem zdobyć nauczyciela, jako dziecko, to może zdołam to osiągnąć, jako mężczyzna? Dlaczego wcześniej nie przyszło mi to do głowy? Do tej pory nie mogłem chronić nauczyciela przed dziewczynami, to on ciągle mi pomagał, zaś od pewnego czasu otwierały się dla mnie drzwi prowadzące do świata nowych możliwości, siły, którą mogłem wykorzystać! Teraz pojmowałem już o wiele więcej. Nie zamieniałem się w bestię, ale w strażnika, który miał za zadanie ochranianie Marcela, tak jak Marcel do tej pory opiekował się książątkiem, którym byłem.
Mężczyzna uniósł brew przyglądając mi się uważnie.
- Ten języczek ma jakieś szczególne znaczenie? – zapytał spokojnie i uświadomił mi, że przecież przez cały ten czas mój język wystawał z ust w mało elegancki sposób.
- Przepraszam! Przeglądałem się i...
- W moich oczach? – domyślił się lekko zaskoczony odpowiedzią, jaką otrzymał. Wypowiedziane przez niego słowa zarumieniły moje policzki, chociaż obiecywałem sobie, że będę z tym walczył. W tym wypadku nie miałem najmniejszych szans na pokonanie samego siebie.
Na twarzy Camusa pojawił się subtelny uśmiech, a po chwili roześmiał się niesamowicie ciepło i dźwięcznie. Ten dźwięk wypełnił mnie niesłychaną radością i sprawiał, że wszystkie smutki i złe doświadczenia dzisiejszego dnia rozpływały się nie pozostawiając po sobie śladu.
- Dziękuję, Fillipie. – szepnął nauczyciel nadal roześmiany, a ja, chociaż nie wiedziałem, za co może mi dziękować, nie planowałem pytać. Wszystko było idealne.

środa, 31 sierpnia 2011

Rôle

Czyste nocne niebo usłane było gwiazdami, które lśniły jasno przypominając drobne złote monety rozsypane po aksamitnej czerni. Smuga światła przecięła mrok nad moją głową zaledwie na kilka sekund – spadająca gwiazda, która od wielu lat nie istnieje, a która przypomina niezliczoną ilości innych, znikających w chwili, gdy człowiek pozwoli sobie na pojedyncze mrugnięcie. A jednak uśmiechnąłem się do siebie na ten rozkoszny widok, kojarzący mi się nieodparcie z niewinnością i dzieciństwem.
Zabawne, iż akurat dziś, w tej jednej chwili, na kilka dni przed rozpoczęciem roku szkolnego, przypomniałem sobie czasy, kiedy to byłem dzieciakiem męczącym się z codziennymi obowiązkami i wpatrującym się z wyczekiwaniem w nocne niebo, jakby stamtąd miało nadejść wybawienie. A przecież już wiele lat temu odrzuciłem wspomnienia wiążące się z tamtym okresem mojego życia, uznając je za męczące i niepotrzebne. Tylko w obecności Fabiena nie mogłem od nich uciec, a przecież teraz kuzyn znajdował się daleko ode mnie.
Może to widok nieba tak na mnie działał i nakłaniał od melancholii? A może zwyczajnie czułem się samotny leżąc w łóżku i wyglądając przez okno? Czyżbym odwykł od pustego domu spędzając większą część wakacyjnej przerwy u rodziców? Mogłem znaleźć całą masę propozycji na odpowiedź, jednak wybranie spośród nich tej właściwej było niemożliwe.
Sen przyszedł szybciej niż się tego spodziewałem. Bez ostrzeżenia otulił mnie swoimi skrzydłami szepcząc do ucha historię na dobranoc, a ja przez kilka chwil byłem w pełno świadomy tego, co się ze mną dzieje.

~ * ~ * ~

Klęczałem na krześle przy oknie przyglądając się gwiazdom. Obiecałem sobie, że nie zasnę póki nie zdołam wypowiedzieć życzenia do jednej z nich – tej wyjątkowej. Zdawałem sobie sprawę z tego, że moje pragnienie było bardzo dziecinne i kuzyn wyśmiałby mnie, gdyby tylko o tym wiedział, ale nie potrafiłem wymyślić nic innego, co pomogłoby mi w walce z przeciwnościami losu. Musiałem przecież pokonać swój wiek, wzrost, płeć, wykształcenie i zapewne znalazłbym wiele innych czynników uniemożliwiających mi osiągnięcie szczęścia, a tego nie dało się przeskoczyć byle zaklęciem, czy eliksirem. Ja potrzebowałem prawdziwego cudu.
Na moim biurku stała szklanka mleka. Oblizałem się i sięgnąłem po nią w nadziei, że słodkawy biały płyn doda mi kliku centymetrów podczas snu. Nie wierzyłem w bajki, jednak podejmowanie usilnych prób nie mogło mi zaszkodzić. Nic innego mi nie pozostawało, jak tylko wierzyć, że kiedyś znajdę złoty środek na wszystkie moje problemy i sięgnę gwiazd.
Opróżniłem szklankę i ułożyłem głowę na rękach nie odrywając wzroku od nieba. Nie mogłem zasnąć póki nie wypowiem życzenia, musiałem je wypowiedzieć, musiałem spróbować!
I stało się! Przez mgnienie oka złota wstęga pojawiła się na nieboskłonie. Zamknąłem pospiesznie oczy i wypowiedziałem swoje życzenie, które jednak nie chciało sformułować się w żadne konkretne słowa, jakbym zapomniał to, co przez tak wiele godzin powtarzałem.
I wszystko przepadło...
*
Na biurku stała „pękata” szklanka wypełniona w jednej trzeciej ciemną kawą niemal czekoladowego koloru, a na jej powierzchni unosiła się biała góra bitej śmietany. Sięgnąłem po nią i z rozkoszą zanurzyłem łyżeczkę w orzeźwiającym deserze rozkoszując się gorzkawym smakiem zimnej kawy i słodyczą śmietany. Rozluźniłem mięśnie i odłożyłem szklankę na blat.
Moje dłonie były przyjemnie duże, a drobne żyłki uwydatniały się na nich pod skórą. Byłem dorosłym mężczyzną o nienagannych manierach, który zdawał sobie sprawę ze swojej atrakcyjności. Pełne uwielbienia spojrzenia uczennic każdego dnia witały mnie i żegnały, gdziekolwiek bym się nie znajdował. Wszystko to wydawało mi się oczywiste, naturalne podobnie jak to, że byłem nauczycielem, co nigdy nie było moim marzeniem, a moi uczniowie mieli pracować samodzielnie. Dawało mi to pełną swobodę, pozwalało na rozproszenie uwagi, odpływanie w marzenia, pragnienia, na zrozumienie znaczenia snu, w którym się znalazłem. Tego byłem pewny, chociaż zupełnie mnie to nie interesowało. Ot, mój umysł rejestrował ten fakt i nic więcej.
Uniosłem głowę omiatając spojrzeniem salę pełną uczniów. Nie widziałem wyraźnie ich twarzy, chociaż z całą pewnością mogłem stwierdzić, iż większości z nich nie znałem. Moja uwaga skupiła się jednak na jednym z nich, tym, którego rozpoznawałem wśród niewyraźnego tłumu – przystojnym chłopcu w wieku piętnastu lat o ciemnych blond włosach i oczach, które doprowadzały moje ciało do drżenia. Jego szare tęczówki wydawały mi się posiadać barwę o wiele intensywniejszą niż rzeczywista, co czyniło chłopca podobnym greckim bogom.
Wpatrywał się we mnie intensywnie, jakby chciał mi coś powiedzieć, przekazać swoją myśl siłą woli. Poczułem dziwne ukłucie w okolicach serca, moje dłonie wydawały się wypełnione łaskoczącym w żyłach płynem. Musiałem zaciskać je i rozluźniać, by pozbyć się tego męczącego wrażenia. Mój żołądek wypełniały pszczoły, które kotłowały się w nim, jak w ulu. Wydawało mi się, że zaraz oszaleję.
Marcel Camus, bo właśnie nim był tamten chłopiec, był pewny siebie, niesamowicie inteligentny i sam nie wiem, dlaczego, obłędnie pociągający. Wstydziłem się tego, jak moje ciało reaguje, że jest niezaspokojone, głodne. Byłem przecież jego nauczycielem i z tego właśnie powodu nie mogłem powiedzieć mu szczerze, co o nim myślę, jak bardzo za nim szaleję.
Tonąłem w jego jasnych, cudownych oczach tracąc wszystkie zmysły. Był ode mnie młodszy, a jednak czułem, że ma nade mną przewagę. Nie istniała rzeczywistość poza tym snem, nawet jej nie pamiętałem. Wszystko, co wiedziałem, wiedziałem dzięki podświadomości, a jednak wszystkie doznania wydawały mi się być głębsze niż być powinny. Bez wątpienia sięgały do samego serca.

~ * ~ * ~

Przepełniała mnie irytacja, denerwowała mnie moja niemoc, brak perspektyw, opłakana pozycja, w jakiej się znajdowałem. Dzieciak, który niczego sobą nie reprezentuje, niczego nie może ofiarować, niczym do siebie przekonać – oto, kim byłem. A jednak nie chciałem się poddać. Nie zamierzałem rezygnować. Moim atutem było to, co tylko mnie pogrążało. Zakochany w nauczycielu nie mogłem liczyć na wiele, chociaż nie byłem zmuszony do milczenia. Czy Ballack poznał już mój sekret, czy zrozumiał, co wykrzykuje mój wzrok za każdym razem, kiedy natknie się na spojrzenie jego ciemnych oczu?
Znalazłem w nim to, czego szukałem, od kiedy przyszedłem na świat. Duszę Anioła, która była częścią mojej własnej, jej idealną połówką. Byłem tego pewny, po prostu to wiedziałem. Od kiedy to zrozumiałem pragnąłem połączyć te dwie części układanki, jednak nie miałem ku temu okazji. Dziś byłem zdecydowany na wszystko. Nie mogłem dłużej czekać. Mężczyzna albo mnie przyjmie albo odrzuci. Byłem uczniem, a więc nie czekały mnie żadne konsekwencje. Mogłem wejść w życie swojego nauczyciela w swoich ubrudzonych trampkach, a później opuścić je w odrobinę czystszych, ponieważ pozbawionych ciężaru tajemnicy.
Miałem przewagę nad Ballack’iem i miałem zamiar ją wykorzystać bez względu na to, jak miałoby się to skończyć. Ileż mogłem rozbierać mężczyznę wzrokiem, fantazjować o nim na każdych zajęciach, wyobrażać sobie, że w końcu zbieram się na odwagę i wyznaję mu swoje uczucia? W końcu przyszedł czas by zadziałać i to była właśnie ta chwila.
Zajęcia dobiegły końca, uczniowie zaczęli się rozchodzić, a ja niespiesznie zbierałem swoje rzeczy. Co jakiś czas czułem na sobie przelotne spojrzenie profesora, jakby dostrzegł moją celową zwłokę i z tego też powodu zaczynał coś podejrzewać.
Unosząc głowę zauważyłem niepewność w jego oczach. Czy obawiał się mnie, ponieważ wiedział, co zamierzam, ponieważ znał moje uczucia? Zupełnie nie potrafiłem mu się oprzeć, kiedy zdenerwowany usiłował zająć się czymś na te kilka chwil, kiedy to miałem wyjść z sali.
- Panie profesorze. – odezwałem się nie bez satysfakcji obserwując, jak z jego rąk wypada pióro. – Proszę poświęcić mi chwilę. To niezwykle istotne.
Czułem wypełniającą mnie moc, gdy on skinął głową wpatrzony we mnie. To była moja szansa. Spełnienie sennych marzeń. Najtrudniejsze okazało się jednak ubranie tego wszystkiego w słowa, które oddałyby w pełni moje uczucia, jeśli było to w ogóle możliwe.
- Kocham pana. – powiedziałem zanim zdążyłem się zawahać i unosząc głowę lekko w górę popatrzyłem mu w oczy.

~ * ~ * ~

Moje usta uchyliły się w szoku, umysł przestał pracować, a na policzki wpełzł niechciany rumieniec. Planowałem coś powiedzieć, jednak nie byłem w stanie. Wziąłem głęboki oddech, pozwoliłem by powietrze uciekło mi z płuc i ostatecznie nie wydałem z siebie żadnego dźwięku. Byłem oszołomiony, wydawało mi się nawet, iż przez chwilę mój organizm zupełnie nie pracował, jakbym był pustą skorupą. Szok był zbyt wielki. Znaczenie słów chłopaka docierało do mnie niesamowicie powoli. Czy aby na pewno dobrze usłyszałem? Może pomieszałem jakieś istotne fakty? Chciałem poprosić by powtórzył, jednak w dalszym ciągu nie potrafiłem mówić.
- Kocham pana. – Marcel albo domyślił się, iż tego właśnie chciałem, albo uznał, że nie dosłyszałem. Czymkolwiek się kierował teraz nie mogłem mieć wątpliwości, a przynajmniej nie chciałem.
- Wiesz, że to... – i ponownie pustka. Mój głos wydawał mi się zupełnie obcy.
- Złe? Niewłaściwe? Sprzeczne z zasadami etyki zawodowej? – zaczął wymieniać, a jego szczere spojrzenie nie wypuszczało mnie ze swoich objęć. Byłem zahipnotyzowany pięknem jego oczu.
- Nie... Nie do końca... Nie o to chodzi... – co ja w ogóle chciałem mu powiedzieć?
- Więc mnie pan nie odrzuca, a to znak, że musi pan coś do mnie czuć. Pan się po prostu boi. – jego usta wykrzywiły się subtelnie w miłym dla oka uśmiechu. Wspiął się sprawnie na moje biurko i klęcząc na nim górował nade mną. Zanim zdążyłem jakoś zareagować jego dłonie znalazły się na moich policzkach, a usta na moich wargach.

~ * ~ * ~

Nie byłem zaspokojony tym, co osiągnąłem. Nie czułem zupełnie nic szczególnego stwierdzając wzajemność moich uczuć. Oczekiwałem, że serce zacznie szaleć w mojej piersi, będzie mi się kręcić w głowie, będę niczym oślepiony słońcem szaleniec błądzący po omacku w poszukiwaniu schronienia, a tym czasem sen zaledwie łaskotał moje wnętrze. Uświadamiał mi, że wszystko jest fikcją, nic nie jest do końca prawdziwe. To był tylko sen...
Ale przecież czułem smak kawy na ustach Ballacka, słodycz w ich kącikach. To wydawało się zadziwiająco prawdziwe, choć takie nie było.
Nie mogłem się jednak powstrzymać. Byłem dzieciakiem, a on mężczyzną, to ja miałem najlepsze karty, zaś on stracił wszystkie atuty, jakie dawał mu autorytet. Wiedziałem, że jeśli mnie odrzuci to zrobi to ze strachu, nie zaś ze szczerej chęci. Należał w całości do mnie.
- Czego pan się obawia? Dlaczego pan ucieka? – znowu spojrzałem mu w oczy, wpatrywałem się w nie z prawdziwym uwielbieniem, z fascynacją. Widziałem w nich swoje odbicie i zaparło mi dech. Czy mogło być coś piękniejszego dla zakochanego po uszy człowieka niż świadomość, że w oczach ukochanej osoby widzi się samego siebie?

~ * ~ * ~

- Marcel... – chciałem odpowiedzieć. Naprawdę chciałem. Ale nie mogłem. Nie potrafiłem. Nie znałem odpowiedzi.
- Niech pan nie ucieka ode mnie. Niech pan mnie kocha, a ja ukryję pana przed każdym, kto mógłby nam zagrażać. Mogę to zrobić, jeśli tylko pan nie ucieknie. – był szczery, jego usta były lekko uchylone, sprawiały, że chłopak emanował niewinnością. Taką samą, jaką miał w sobie będąc dorosłym mężczyzną.
I nagle nasze role się odwróciły. To on stał przy biurku, to on był nauczycielem, a ja dzieciakiem niesięgającym mu nawet do ramienia, klęczącym na blacie, zawstydzonym i zagubionym. Teraz to na mnie spoczywała odpowiedzialność za to wszystko. To ja powinienem wziąć na siebie obowiązek chronienia profesora.
Tylko, że ja nie potrafiłem. Nie byłem pewny siebie, nie wierzyłem, że cokolwiek potrafię. Jeszcze nie teraz, było za wcześnie. Mogłem oszukiwać innych, ale nie mogłem oszukać siebie. Było we mnie za mało odwagi bym już teraz podjął się tej walki. Musiałem się wiele nauczyć zanim byłbym w stanie spełnić powierzone mi zadanie.
- Jeszcze nie teraz. – powiedziałem starając się nie odwrócić wzroku, by się nie obudzić. – Niech pan poczeka, a w końcu będę gotowy.
- Będę czekał, Fillipie. Tyle ile zechcesz bym czekał.
– niemal wyszeptał, a w następnej chwili była już tylko ciemność.
*
Zbudziłem się czując pod powiekami łzy. Byłem zły na siebie, zły, ponieważ wiedziałem, że tylko z powodu mojego tchórzostwa nie jestem w stanie sięgnąć po szczęście. Ja naprawdę potrzebowałem czasu, by stać się silnym, by mieć odwagę wypowiedzieć na głos swoje uczucia, sięgnąć po Zakazany Owoc, którego strzegły najstraszniejsze z mar – moje słabości.

~ * ~ * ~

Gdy otwierałem oczy czułem się zmęczony, moje serce wydawało się ciężkie, w głowie mi wirowało, a wspomnienia snu dokuczały. Gdybym był dzieckiem nie musiałbym się wahać, nie obawiałbym się popełnienia błędu, ani utraty tego, co posiadałem. Jako nauczyciel miałem zbyt wiele do stracenia, ryzyko było ogromne. Gdybym to ja był uczniem potrafiłbym to, czego nie potrafię zrobić, jako dorosły mężczyzna.

niedziela, 31 lipca 2011

Village

Atmosfera angielskiej wsi zawsze wpływała na mnie uspokajająco, przywodziła na myśl dzieciństwo spędzone w okolicach Perpignan. W prawdzie miasto to otoczone było w głównej mierze przez zamki i winnice, nie zaś pola, na których pasłyby się krowy, a jednak wolne było od zgiełku panującego w stolicy. Podejrzewałem, iż z tego właśnie powodu moi rodzice postanowili przenieść się z zatłoczonego Paryża na angielską wieś. Było to zapewne ostatnie miejsce, które Ministerstwo Magii powiązałoby z Rodem, toteż rodzice mogli bez strachu ukrywać zbiegów, którzy po zamieszkach we Francji potrzebowali bezpiecznej kryjówki. Z tego właśnie powodu tata zawsze miał towarzysza rozmów, zaś mama opiekowała się delikwentem, jakby był jej własnym dzieckiem. Najczęściej był to Fabien, który nie potrafił zająć się zwyczajnym życiem i co chwilę przypominał światu o naszym istnieniu. Miałem, więc wielkie szczęście, iż odwiedzając w tym tygodniu rodziców nie natknąłem się na nikogo i tym samym pozwolono mi spędzać spokojne popołudnia na samotnej kontemplacji okolicy.
Wczorajszy dzień był bardzo deszczowy, zaś dziś słońce świeciło mocno, przez co powietrze pachniało wilgotną glebą i świeżą trawą. Nie mogłem wyobrazić sobie lepszego dnia na beztroski spacer ścieżką wiodącą przez pola. W oddali majaczyły owocowe sady, pola pełne pnącej się wysoko fasoli, zarośniętych ziemniaków, a krowy pasące się od rana ignorowały mnie nie przeszkadzając sobie w posiłku.
Zastanawiałem się, czy byłbym w stanie wytrzymać dłużej niż kilka miesięcy w takich warunkach. Doceniałem wieś, jednak na dłuższą metę mógłbym znudzić się panującą tutaj beztroską, brakiem dobrych sklepów i bliskim towarzystwem mugoli.

~ * ~ * ~

Trzymając w jednej ręce koszyk pełen słodkich owoców, zaś w drugiej objedzoną do połowy brzoskwinię zupełnie nie zwracałem uwagi na drogę, którą podążałem. Miałem wyjątkowo udany dzień, więc z uśmiechem na twarzy wpatrywałem się w sok zbierający się na kąsanym owocu. Z daleka od ciekawskich spojrzeń mogłem z powodzeniem zapomnieć o obowiązkach panicza i zachowywać się jak przeciętny nastolatek. Zaopatrzony przez babcię w soczyste pyszności nie musiałem wracać do domu przez najbliższe kilka godzin i z tego właśnie powodu planowałem zaszyć się gdzieś by marzyć o niemożliwym. W domu od razu zwróciłbym na siebie uwagę matki, która zaatakowałaby mnie pytaniami dotyczącymi mojego samopoczucia, zamyślenia, czy też przypadkowo strojonych min. Ojciec z fajką w kąciku ust zacząłby snuć plany na przyszłość związane z połączeniem naszej rodziny z inną za pomocą mojego małżeństwa. Kiedy wspomniał o tym po raz pierwszy zaledwie tydzień wcześniej czułem jak zimny dreszcz przechodzi po moim ciele, zupełnie jakby przeszła przeze mnie cała procesja duchów. Nie wiedziałem wtedy jak zareagować, zmieszałem się, zaniepokoiłem i ostatecznie odmówiłem podejmowania jakiejkolwiek rozmowy na ten temat. Przez dwa dni męczyły mnie koszmary wiążące się z nieszczęsnym pomysłem ojca i unikałem go, jak ognia. Tym razem postanowiłem wykorzystać wizytę u dziadków i uciec na całe popołudnie. Babcia okazała się doskonałą pomocnicą i to właśnie dzięki niej nie musiałem martwić się, iż głód lub pragnienie zmuszą mnie do powrotu ze spaceru.
Osa zaczęła krążyć natrętnie wokół mojej brzoskwini, więc machnąłem ręką by straciła orientację i nie dotarła do owocu. Musiałem go, czym prędzej zjeść bym nie musiał podejmować nierównej walki i uzbrojonym w żądło owadem. Ponownie zamachnąłem się wilgotną od soku dłonią i pospiesznie wgryzłem się w brzoskwinię potykając się przez nieuwagę. Głos ugrzązł mi w gardle, serce przyspieszyło bicia. Upuściłem koszyk, który na całe szczęście był zamknięty i upadłem boleśnie tłukąc kolana i dłonie. Owoc wyślizgnął mi się z ust upadając na ścieżkę, zaś obok niego wylądowała moja czapka. Miałem szczęście, że w ostatniej chwili zdołałem podeprzeć się rękoma, gdyż najpewniej moja twarz również ucierpiałaby od bliskiego spotkania z piaskiem drogi. Wstyd zarumienił moje policzki i miałem nadzieję, że nikt tego nie widział. Największy żal odczuwałem jednak po brzoskwini, która nie nadawała się już do jedzenia.
- Nic ci nie jest? – zobaczyłem przed sobą parę sandałów i zacisnąłem dłonie w pięści. A jednak ktoś był w pobliżu... To wydawało mi się skrajnie poniżające.
- Nie, nic mi nie jest. – mruknąłem mało wyraźnie wstydząc się swojej niezgrabności i chociaż niechętnie to spojrzałem na dobrego człowieka, który chciał mi pomóc.
Uchyliłem usta, zakręciło mi się w głowie, ciałem wstrząsnął dreszcz, serce zamiast zwolnić tylko bardziej przyspieszyło, a dłonie rozbolały mnie, gdy przypadkowo zacisnąłem je w pięści.

~ * ~ * ~


- Fillipie?!
- Profesor Camus?!
Oszołomiony wpatrywałem się w burzę ciemnych włosów, które rozsypały się po uroczej twarzyczce. Z początku wydawało mi się, iż wzrok płata mi figle i do spółki z umysłem dręczy marzeniami, a jednak im dłużej patrzyłem na znajome oblicze tym pewniejszy byłem, że wcale nie oszalałem. Naturalnie, wierzyłem w opatrzność, zdawałem sobie sprawę z tego, iż los jest dla mnie wyjątkowo szczodry, a jednak nawet szczęście miało swoje granice, które w moim przypadku już dawno zostały przekroczone.
Oprzytomniałem dopiero po chwili uzmysławiając sobie, że bezczynnie stojąc i wpatrując się w chłopca nic nie zdziałam, a tylko wydam się podejrzany.
- Na pewno jesteś w całości? – przykucnąłem przy siedzącym na piętach chłopcu, który starał się strzepnąć piach z dłoni i krył czerwoną twarz przed moim wzrokiem za kasztanową burzą fal. – Poczekaj. – złapałem go za dłonie, by nie pocierał ich tak brutalnie o siebie. – Zaraz będą czyste, spokojnie.
Zaklęciem zwilżyłem chusteczkę, którą miałem w kieszeni i starając się być delikatnym zacząłem ocierać lepkie i pokryte piaskiem palce Fillipa. Miał ogromne szczęście, że ziemia była miękka po obfitym deszczu i nie poranił się podczas upadku.
- Dziękuję... To przez pszczołę... – z ust chłopca wydobyły się ciche słowa, jakby mówiąc głośniej mógł sprowadzić na siebie kolejne nieszczęście.
- Na pszczoły trzeba uważać. – uśmiechnąłem się do niego ciepło. - I już po wszystkim. – jego łapki były czyste i z ulgą stwierdziłem, że nie widniał na nich ani jeden ślad zadrapania. Ten Anioł miał ogromne szczęście podczas swoich małych nieszczęść, które najczęściej okazywały się utratą równowagi bądź upadkiem.

~ * ~ * ~

- Ale... – walcząc ze wstydem, jaki czułem podniosłem spojrzenie na uśmiechniętą twarz mężczyzny. Nie do końca byłem w stanie uwierzyć, że naprawdę mam przed sobą ukochanego nauczyciela, który niczym za sprawą cudu pojawił się właśnie w tej małej wiosce. – Co pan tutaj robi? – to pytanie musiało mu się wydać bardzo trafne, gdyż przez chwilę wydawał mi się zakłopotany, jakby odpowiedź na nie mogła zdradzić jakąś wielką tajemnicę.
- Tutaj mieszkają moi rodzice. – wyznał, a to sprawiło, iż poczułem się skrępowany. Nie powinienem zadawać tak osobistego pytania, a jednak coraz bardziej zaczynałem interesować się życiem codziennym mojego nauczyciela, mojej miłości. Przy nim moje myśli zaczynały krążyć bezładnie.
- Więc nie mieszkają we Francji? – nie mogłem się powstrzymać, a naprawdę byłem przekonany, iż skoro nauczyciel ma niewielki dom w Paryżu...
Odrzuciłem wszystkie myśli dotyczące poprzedniego roku, o którym nie wolno mi było wspominać póki nie zostanę pełnoletnim czarodziejem. Miałem na głowie ważniejsze sprawy niż przeszłość. Musiałem zająć się teraźniejszością!
- Kiedyś rzeczywiście mieli tam dom, jednak tutaj jest spokojniej. Dla starszych, zmęczonych życiem w mieście osób to miejsce jest idealne. – ton głosu mężczyzny zdradzał, iż nie ma on nic do ukrycia, a nawet chce zdradzić mi te wszystkie drobne szczegóły. Może uważał mnie za przyjaciela? W końcu wiele ze sobą rozmawialiśmy, byliśmy bliżej niż inni uczniowie z innymi nauczycielami, a więc mogłem, z odrobiną żalu w sercu, stwierdzić, iż ojcowskie uczucia, jakimi profesor darzył mnie na samym początku, zamieniły się przyjaźń.
- I wybrał się pan na spacer, prawda? – postanowiłem nie tracić czasu i nie pozwolić by mężczyzna odszedł ledwie się spotkaliśmy. Skoro miałem tak ogromne szczęście i znajdowaliśmy się pośrodku pustych pól nie musiałem chyba przejmować się tym, że jestem jego uczniem, a on jest moim nauczycielem. Nikt poza krowami nie mógł nas widzieć. – Niedaleko stąd jest takie bardzo spokojne miejsce, gdzie można usiąść na chwilę... Gdyby pan mógł... – nie chciałem by moja propozycja brzmiała nachalnie, a tym bardziej w jakikolwiek sposób niemoralnie.
- Myślę, Fillipie, że nie zaszkodzi nam usiąść i porozmawiać przez kilka chwil.

~ * ~ * ~

Bardzo ucieszyła mnie propozycja chłopca, który najwidoczniej odczuwał wobec mnie pewną sympatię, mimo iż był w wieku raczej trudnym i mógłbym spodziewać się po nim buntu wobec nauczyciela zamiast przyjaźni.
Podniosłem jego koszyk, który stał na ziemi i podałem chłopcu rękę, by pomóc mu podnieść się na nogi. Nie wątpiłem, iż jest obolały po upadku i kilka niegroźnych siniaków pojawi się na jego ciele jeszcze przed wieczorem.
- Prowadź, Aniele. – zachęciłem go i starałem się, by moje słowa zabrzmiały naturalnie, jakbym wiele osób tytułował w ten właśnie sposób, nie zaś wyłącznie tego cudownego Ślizgona.
Chłopak rzucił szybkie spojrzenie w stronę koszyczka, a następnie na mnie, jakby chciał się upewnić, co do moich zamiarów.
- Poniosę go. – zapewniłem, co wywołało naprawdę śliczny i niewinny uśmiech na ustach Fillipa. Podszedł do mnie jednak, uchylił jedną połowę wieczka koszyka i wyjął dwie rumiane brzoskwinie. Wręczył mi jedną z taką szczerością widoczną na buzi, iż zapewne nie odmówiłbym mu przyjęcia nawet zatrutego jabłka.
- Są naprawdę słodkie!
- W takim razie nie mogę odmówić. – wgryzając się w podarowany mi owoc nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Fillip nie kłamał. Brzoskwinia była soczysta i naprawdę niebywale słodka. Skinąłem z aprobatą głową wpatrującemu się we mnie Ślizgonowi.
- Mówiłem! – rzucił pełen radosnych uniesień i raźnym krokiem ruszył ścieżką w stronę, w którą zmierzał przed upadkiem.
Pozwoliłem by mnie prowadził obdarzając go swoim pełnym zaufaniem. Od razu można było zauważyć, jak dobrze zna okolice i jak zdecydowanym krokiem zmierza do sobie znanego celu.
Rozkoszowałem się możliwością spędzenia z nim czasu, który należał wyłącznie do nas. Nie było zajęć, niestosownie długich rozmów, nikogo, kto mógłby nas obserwować i o cokolwiek posądzać. Jedyne granice tworzyliśmy my sami.
- To tutaj! – chłopiec odwrócił się do mnie i uśmiechnął wskazując palcem niewielkie wniesienie z piętrzącym się na nim sadem.

~ * ~ * ~

Nie zaprzeczę, że miałem nadzieję na to, iż mężczyźnie spodoba się to miejsce. Bardzo zależało mi na tym, by czuł się komfortowo i wspominał ten spędzony ze mną czas jak najlepiej. Za każdym razem, kiedy wyobraziłem sobie, że Marcel mógłby myśleć o mnie, gdy nie miałem o tym najmniejszego pojęcia, przez moje ciało przechodziły przyjemne ciarki podniecenia. To była niewątpliwie cudowna wizja.
Przez pewien czas mogłem wyłącznie czytać z twarzy nauczyciela, co nie było proste. Chciałem od razu wiedzieć wszystko i w głębi duszy pragnąłem jego pochwały.
- To naprawdę wspaniałe miejsce, Fillipie. – aż zadrżałem, gdyż wydawało mi się, że nauczyciel potrafi czytać w myślach i dlatego powiedział te ciepłe słowa, na które czekałem. A jednak nic więcej nie wskazywało na takie umiejętności u profesora i mogłem odetchnąć z ulgą. Naturalnie, gdyby jednak Camus potrafił czytać w myślach byłbym bardzo kontent. Nie musiałbym szukać sposobności by wyznać mu kiedyś swoje uczucia, ani nie martwiłbym się, że z jakiegoś powodu zostanę źle zrozumiany. Poza tym wiedziałby o planach mariażu, które spędzały mi sen z powiek i może pomógłby mi w rozwiązaniu tego problemu. Bardzo zależało mi na jego opinii, jednak zupełnie nie wiedziałem, jak miałby zacząć rozmowę na tak trudny i krępujący temat.
Usiadłem na trawie obserwując rozglądającego się w około mężczyznę, który chłonął świeży zapach drzew owocowych niesiony przez wiatr. Zachowywał się swobodnie zupełnie zapominając o różnicy wieku i pozycji, jaka była między nami. A jednak czułem, że nawet będąc kimś innym nie miałbym szans na związek z nim. To nie był człowiek, któremu można cokolwiek narzucić. On podążał swoją własną drogą i nie rzucał okruszków, bym idąc ich śladem mógł kiedyś go dogonić.
- Musisz myśleć o bardzo ważnych rzeczach. – głaszcząca mnie dłoń mężczyzny rozpędziła wszystkie smutki. Uśmiechnąłem się lekko zmieszany.
- Przepraszam.
- A masz, za co, Fillipie? – żartobliwy ton sprawił, że odrzuciłem od siebie wszystkie ponure myśli i zawstydzenie.
- Czy ja wiem... – starałem się pamiętać, że nie wolno mi gryźć warg. – Miałbym, za co, gdyby pan chciał. Coś się znajdzie. – chociaż próbowałem by moje słowa brzmiały niewinnie to w głębi duszy wydawały mi się przesiąknięte nietaktem. Przecież niemal codziennie robiłem w myślach rzeczy, za które powinienem go przepraszać. By odwrócić zarówno swoje, jak i jego myśli od tego tematu wyjąłem z koszyczka dwie gruszki, po czym jedną wręczyłem mężczyźnie.
Usiadł obok mnie i mogłem obserwować jak z aprobatą reaguje na smak owocu, który dostałem do babci. Ona wiedziała, jak mi dogodzić, zaś ja nauczyłem się od niej jak sprawiać przyjemność nauczycielowi latania.

~ * ~ * ~

Czułem się tak, jakby słodki sok owocu rozlewał się ciepłem po całym moim ciele i sięgał serca otulając je łagodnym bezpieczeństwem. Nie wątpiłem, iż było to wyłączną zasługą Fillipa.
- Czyżbym był aż tak interesującym okazem jedzącego czarodzieja? – zapytałem mimochodem z rozbawieniem, kiedy wzrok chłopca ciągle przesuwał się po mnie. Nie wiedziałem, czym było spowodowane zainteresowanie Ślizgona, jednak niebywale mnie ono bawiło.
Moje słowa wystarczyły by go zawstydzić, a spojrzenie rozpaliło jego policzki do czerwoności. Było w tym coś zabawnego i rozkosznego. Nie mogłem się powstrzymać i zmierzwiłem ciemne włosy chłopaka śmiejąc się, zaś on nadąsany krył buzię w dłoniach. Mamrotał coś pod nosem, ale nie protestował, kiedy delikatnie odsunąłem jego łapki od rozpalonych policzków. Spuścił wtedy głowę nie poddając się i zadbał by ciemne włosy przysłaniały twarz dokładniej.
- Teraz to ja wpatruję się w ciebie, Fillipie. – szepnąłem, by go uspokoić, a on uniósł nieznacznie główkę, spojrzał na mnie nieśmiało i potwierdziwszy moje słowa uśmiechnięty nadal starał się nie pokazywać swojego zawstydzenia.
Miałem ochotę spędzić z nim cały dzień i nie wątpiłem, że miało mi się to udać, jeśli tylko chłopiec miałby na to ochotę.
- Ja będę udawał, że nie zauważam, a pan niech się wpatruje. – rzucił cichutko i zaczepnie.
Tego dnia nie żałowałem niczego.