niedziela, 30 września 2012

Panthère

Zmarszczyłem brwi stając przed uchylonymi drzwiami gabinetu Marcela. Nie powinny być otwarte, ale i mnie nie powinno tutaj być. Czy nauczyciel spodziewał się, że właśnie dziś się u niego zjawię? A może zrozumiał już, co chcę mu przekazać poprzez moje drobne gesty, które miały przecież na celu ostateczne wyznanie uczuć, a więc powinny być w pewnym momencie wystarczająco wymowne by moja miłość dotarła do profesora, i chciał w ten sposób wyrazić swoją aprobatę? To jednak nie tłumaczyło niczego. Tylko ja wiedziałem, że będę chciał dzisiaj wpaść w odwiedziny do mojego nauczyciela, z którym widziałem się podczas zajęć przed kilkoma godzinami.
Może, więc to nie dla mnie zostawił je otwartymi? Bzdura! A dla kogóż innego?! Tylko ja przychodziłem nieproszony! W dodatku chyba częściej niż dawniej zaczepiałem nauczyciela, który nie znał moich postanowień, w co chciałem wierzyć, ale mógł domyślić się planowanej kolejnej wizyty.
Kogo ja oszukiwałem? Nie miałem pojęcia, dlaczego drzwi są uchylone, a moje domysły na pewno były dalekie od prawdy.
Potrząsnąłem głową, jakbym chciał strzepnąć coś z włosów. Wmawiałem sobie rzeczy niemożliwe i dobrze zdawałem sobie z tego sprawę. Marcel nie wiedział, że przyjdę, ale i na pewno nie spodziewał się nikogo innego. Mogłem go nawet o to zapytać i wiem, co by mi odpowiedział. Zapewniałby mnie, że jestem jedynym, który go odwiedza dla czystej przyjemności. Przecież chłopcy uważali go za rywala, zaś dziewczyny nazbyt się wstydziły by utrzymywać z nim przyjacielskie stosunki. A więc byłem jedynym bywalcem jego gabinetu!
Dlaczego więc drzwi były otwarte? Ależ mnie to intrygowało!
Wzruszyłem ramionami w odpowiedzi na swoje pytania i zapukałem. Może ktoś miał mu coś zostawić, a on sam na chwilę wyszedł lub był bardzo zajęty? Ale czy to naprawdę było takie ważne? Nie otrzymując odpowiedzi wszedłem do środka bez zaproszenia. Wiedziałem, że nauczyciel nie będzie miał mi tego za złe.
- Jest pan tutaj? – zapytałem cicho, jakbym przekraczał próg starego, nawiedzonego domu lub ciemnej jaskini, w której mógł mieszkać potwór. – Drzwi były otwarte, więc pozwoliłem sobie wejść. – każdy w mojej sytuacji powiedziałby to samo, chociaż na pewno nie każdy zobaczyłby to, co w tej chwili widziałem ja.

~ * ~ * ~

To nie był jakiś tam „problem”! To była „katastrofa”! Bo jak inaczej nazwać cyrk, jaki mieliśmy na błoniach i w całym Hogsmeade? Po raz pierwszy słyszałem o świstokliku, który jednorazowo przeniósłby cały zwierzyniec, a teraz miałem okazję zająć się skutkami jego istnienia. Nic dziwnego, że poproszono o pomoc nauczycieli, skoro nawet wszyscy mieszkańcy miasteczka wspólnymi siłami nie zdołają sobie poradzić z takim bałaganem. Mało tego, ciężko sobie wyobrazić jak zareagował właściciel nieszczęsnego cyrku, któremu sprzed nosa zniknęły wszystkie zwierzęta, które dotąd były zamknięte w klatkach – słonie, lwy, tygrysy, małpy, wielbłądy, nawet tańczący niedźwiedź... Ministerstwo będzie miało pełne ręce roboty, by to zatuszować lub wyjaśnić.
I pomyśleć, że jeszcze pół godziny temu nic się nie działo, a ja popijałem herbatę czytając książkę, zaś teraz musiałem wrócić do swojego gabinetu po sweter, jeśli miałem spełnić prośbę dyrektora i zająć się „bardzo licznymi problemami” wraz z innymi nauczycielami. Nie chciałem się przeziębić na tym chłodnym wietrze, jakim uraczyła nas dzisiejsza pogoda, tylko, dlatego, że czyjaś niekompetencja przyczyniła się do tego zamieszania.
- Hm? – mruknąłem patrząc na otwarte drzwi swojego gabinetu. Najwidoczniej zapomniałem o ich zamknięciu, kiedy zostałem wezwany przez dyrektora z wyraźnym nakazem pośpiechu.
Przeczesałem dłonią włosy i przekroczyłem próg usiłując opanować irytację wynikającą z dodatkowego zajęcia. Nie potrafiłem obchodzić się ze zwierzętami, nie ważne czy były to domowe pupile, czy oswojone bestie z cyrku.
Omal nie wpadłem na chłopca, który zastygł w bezruchu krok, czy dwa za drzwiami. Miałem zamiar zwrócić na siebie jego uwagę, ale właśnie wtedy dostrzegłem ruch przed nim i wyjąłem różdżkę niewiele myśląc o tym, co robię. Objąłem Fillipa w pasie przysuwając go bliżej siebie i będąc gotowym na to by osłonić go swoim ciałem, jeśli zaszłaby taka potrzeba.

~ * ~ * ~

Uchyliłem usta w niemym krzyku, a moje ciało sparaliżował strach. Patrzyłem prosto w zaskoczone, okrągłe złoto-zielone oczy osadzone na ciemnym pysku zwierzęcia, które siedziało na biurku nauczyciela latania, a które na mój widok podniosło swoje masywne cielsko i przyczaiło się do skoku warcząc groźnie. Ogłaszając swoją obecność w gabinecie musiałem przerwać drzemkę tej bestii, a teraz miałem skończyć, jako jej posiłek. Ale co robiła... pantera... w gabinecie Marcela?!
Moje nogi wrosły w ziemię, kolana zesztywniały i ostatecznie stałem jak słup stoli niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Po chwili byłem jednak niemal gotowy by się przełamać, skupić i osłonić twarz, kiedy naraz wszystko potoczyło się zbyt szybko, jak na mój przeciętny refleks i nadal oszołomiony umysł.
Bestia skończyła, ja poczułem uścisk w pasie i już byłem pewny, że wgryzła mi się we wnętrzności, kiedy jej elektryzujące spojrzenie tak pełne wściekłości zastygło przed moimi oczyma. Jeszcze bardziej oszołomiony patrzyłem na wiszące w powietrzu czarne ciało, które nie było w stanie się poruszyć. Tylko pełen wściekłości wzrok wydawało się żywy i gotowy by zabić.
- Nic ci nie jest? – usłyszałem za plecami i wtedy nogi ugięły się pode mną, jakby były za kruche by utrzymać ciężar tego zdarzenia. Zanim jednak odczułem płynący z tego dyskomfort znalazłem się w ramionach mężczyzny, którego szukałem, a który cudem zjawił się w ostatniej chwili by mnie uratować.
Czułem się tak jakbym płynął w powietrzu, kiedy niósł mnie w stronę drzwi w głębi gabinetu ignorując zastygłą w bezruchu panterę. Kilka razy chyba nawet zadrżałem nie będąc nawet pewnym, czy tak było, kiedy moje spojrzenie padało na lśniącą, czarną sierść, która na pewno lepiłaby się od mojej krwi, gdyby bestia mnie pożarła.
- Już dobrze, Fillipie. – jego usta dotykały mojego ucha, kiedy szeptał w nie uspokajająco. – Nic ci nie grozi. – zapewniał, a ja nadal nie byłem w stanie się odezwać, nie do końca rozumiejąc to, co się przed chwilą stało. Lub zwyczajnie nie dopuszczałem do siebie zrozumienia, by nie oszaleć od natłoku przerażających doznań, przed którymi uchroniła mnie adrenalina.

~ * ~ * ~

Teraz dopiero wyraźnie odczuwałem furię, która kotłowała się we mnie spienioną czerwienią krwi. Nawet nie chciałem myśleć, co mogło się stać. I bez tego miałem ochotę zabić osobę odpowiedzialną za całą tę kabałę, za to, że mój gabinet nie był bezpiecznym miejscem dla osoby, na której mi najbardziej zależało.
Miałem w nosie prośby dyrektora, swoje obowiązki i powinności. Wszystko to mogło poczekać. Najważniejszy był Fillip, a on z całą pewnością nie czuł się dobrze po tym, co przyszło mu przeżyć. Wiedziałem o tym trzymając go w ramionach, tuląc do siebie jego lekko rozedrgane ciało, które powoli opuszczało napięcie, a które przylgnęło do mnie z całą siłą, na jaką było stać wystraszonego chłopca.
Położyłem go na swoim łóżku, pochyliłem się nad nim i całowałem jego bladą twarz. Chciałem by Ślizgon wiedział, że może na mnie liczyć, że jestem blisko i nie pozwolę go skrzywdzić. Chciałem dać mu poczucie bezpieczeństwa, które mógł stracić po bliskim spotkaniu z dzikim zwierzęciem. Sam byłem przejęty zaistniałą sytuacją, tym, co zobaczyłem wchodząc do gabinetu, więc może to ja tego potrzebowałem? Może to ja musiałem upewnić samego siebie w przekonaniu, że chłopiec nadal mi ufa, nadal będzie do mnie przychodził?
Nie myślałem wtedy o tym, co robię okazując mu nadmiar czułości. Ta bestia ośmieliła się zaatakować mojego Anioła, a więc on zasługiwał na pieszczoty, zaś ona powinna odpokutować błąd swojego instynktu. Nie miałem litości dla nikogo, ani niczego, co zagrażało mojemu Fillipowi.
- Nic ci nie grozi. – powtórzyłem gładząc policzek chłopca, kiedy moje usta odsunęły się od niego.
Ah, nie ważne, co mi wolno, a czego nie! Fillip był już bezpieczny i tylko to się liczyło.

~ * ~ * ~

Te ciepłe usta, które z czułością i przejęciem muskały moją skórę, dłoń troskliwie gładząca mnie po włosach i twarzy, jakby chciała wyrwać z mojej głowy przykre wspomnienia, które teraz wydawały się snem. Wszystko było tak prawdziwe i tak nierealne w tym samym czasie.
- T... To przed chwilą... – powiedziałem cicho łapiąc mężczyznę mocno za rękę bez zamiaru wypuszczenia jej. Ten dotyk był kotwicą, która trzymała w ryzach mój zmęczony umysł.
- To problem, którym zajmują się teraz nauczyciele. – odpowiedział od razu i wydawał mi się spokojniejszy niż przed chwilą, kiedy jego cudowne oczy pełne były przejęcia. Teraz jego twarz nabrała kolorów, a jej rysy złagodniały. A więc martwił się o mnie!
- Bardzo panu dziękuję. – powiedziałem przesuwając się na łóżku bliżej krawędzi i wtuliłem twarz w brzuch pochylającego się nade mną mężczyzny. Jego obecność była tym, czego potrzebowałem. Nagle nie liczyło się to, co za mną, ale to, co trwało, a więc Marcel. – Powiedz mi wszystko, Tarzanie. – rzuciłem zadziornie odzyskując humor, którego chyba nadal brakowało mojemu profesorowi. Zdołałem się nawet uśmiechnąć i pociągnąłem go w dół by usiadł na łóżku, a ja mogłem wtedy położyć głowę na jego kolanach. Było mi tak dobrze...
- Fillipie... – wsunął dłoń w moje włosy i głaskał mnie delikatnie. Jego głos był łagodny, w dalszym ciągu przepełniony zatroskaniem.
- Uratował mnie pan przed dziką bestią, więc jest pan moim Tarzanem. – wyjaśniłem, by oderwać jego myśli od przykrego incydentu, o którym ja zapominałem tylko, dlatego, że miałem przy sobie mojego Marcela.
- Ona musiała wejść przez okno. – zaczął pochylając się i całując moje czoło. – Chociaż nie mam pewności, czy tak było. Po błoniach i Hogsmeade rozbiegło się kilkanaście zwierząt cyrkowych, które przeniosło tu zaklęcie rzucone na świstoklik. Tylko tyle wiemy w tej chwili. Musimy jak najszybciej pozbyć się tych wszystkich zwierząt zanim narobią więcej szkód niż do tej pory. – a jednak on był tutaj ze mną i chyba nie zamierzał mnie zostawiać by ruszyć na ratunek innym.
Był mój i tylko mój! Zmonopolizowałem go i należał tylko do mnie! Mógł być nauczycielem wszystkich uczniów w tej szkole, ale był tylko moim Marcelem Camus! Moim wybawcą!

~ * ~ * ~

Patrzyłem na coraz spokojniejszego chłopca z podziwem. Wydawał się nie pamiętać grożącego mu niebezpieczeństwa, odrzucił wszelkie przykre wspomnienia i uśmiechał się naprawdę pięknie patrząc na mnie czekoladowymi oczyma, które lśniły jakąś niezrozumiałą jeszcze dla mnie podnietą.
Nie potrafiłem się powstrzymać, więc kolejny już raz głaskałem jego ciemne włoski, chociaż powstrzymałem się przed kolejnymi pocałunkami. Teraz, kiedy już niczego się nie obawiał, nie miałem żadnej wymówki, by to robić. Nie mniej jednak, już sama jego bliskość była dla mnie wystarczającym powodem do radości.
Patrzyłem, jak chłopiec wtula się w moje uda, ociera o nie policzkiem, a jego łapki objęły mój pas, jakby szykował się do snu z pluszowym misiem. Musiałem przyznać, że sprawiało mi to niejaką przyjemność, kiedy darzył mnie tak bezgranicznym zaufaniem. Miałem wrażenie, że jesteśmy sobie coraz bliżsi i dzieli nas coraz mniej. Zupełnie jakbyśmy mur, jaki był między nami, rozbierali cegła po cegle z nadzieją, że kiedyś pozbędziemy się go całkowicie.
Na zewnątrz rozległo się szalone trąbienie słonia i niemal mogłem usłyszeć trzeszczenie okna, kiedy wielkie cielsko biegło przez błonia uciekając przed ścigającymi je czarodziejami. Zamknąłem na chwilę oczy, chcąc udać przed samym sobą, iż wcale tego nie słyszałem, niczego nie zauważyłem.
Spojrzałem na Fillipa, a on wpatrywał się we mnie swoimi łagodnymi, słodkimi oczkami.
- Powinien pan tam być, prawda? – zapytał wtulając się we mnie mocniej.
Wolałem zaprzeczyć, ale skinąłem zgodnie z prawdą, choć nie wiedziałem, czy Ślizgon w ogóle to dostrzeże.

~ * ~ * ~

Dlaczego w ogóle myślałem o obowiązkach mojego nauczyciela zamiast kraść jego cenny czas w nieskończoność? Powinienem był zignorować dziwne odgłosy dochodzące zza okna i zmusić Marcela do tego samego. Przecież nie miałem pojęcia, kiedy znowu będę miał okazję być tak blisko niego! A jednak było to silniejsze ode mnie. Nie mogłem przeszkadzać profesorowi w wypełnianiu jego zadań względem szkoły.
Potarłem głową o jego brzuch i westchnąłem cicho, chociaż ciężko.
- W takim razie, niech mnie pan zaprowadzi do dormitorium, dobrze? Tam będę czekał, aż pan wróci i powie mi osobiście, że już po wszystkim. – odsunąłem się od nauczyciela siadając na jego łóżku.
- Sądzę, że nie mam innego wyjścia, Fillipie. – kolejne odgłosy wydawane przez słonia dotarły do naszych uszu.
- Więc chodźmy! Im szybciej pan pójdzie tym szybciej wróci! – zsunąłem się na ziemię i złapałem mężczyznę za rękę. Nie miałem zamiaru zgrywać odważnego, kiedy w jego gabinecie w dalszym ciągu przebywała pantera. Wtuliłem się w jego ramię, kiedy wstał i poprowadził mnie do drzwi. Starałem się nie patrzeć na wielkiego, czarnego kota wiszącego w powietrzu bez ruchu. Wszystko było niemal idealne. Do czasu...
- Co tutaj tak śmierdzi? – pociągnąłem nosem i krzywiąc się ukryłem go w rękawie profesora. Mimowolnie rozejrzałem się po pomieszczeniu.
- Ktoś się na mnie zemścił. – spojrzenie nauczyciela mogłoby zabić, a ja szybko pojąłem, o co chodzi.
Na ziemi, pod ciałem zaczarowanej dzikiej bestii, leżało coś bardzo wymownego i cuchnącego. Przez chwilę chyba nawet współczułem temu potworowi, który narobił Marcelowi na podłogę, a który będzie musiał zostać sam na sam ze wściekłym nauczycielem. Jeśli było mi szkoda pantery to naprawdę tylko przez chwileczkę, gdyż później zacząłem się śmiać nie potrafiąc przestać, ani nawet ustać na nogach. Nie powinienem tak reagować na nieszczęście mojego ukochanego profesora, ale jednak cała ta sytuacja była komiczna.

~ * ~ * ~

- Chciałbym by i mnie to tak bawiło. – rzuciłem łagodnie do chłopca biorąc go na ręce, gdyż z powodu śmiechu nie był w stanie chodzić. Przytuliłem go mocno do siebie, by mieć pewność, że jego drżące z rozbawienia ciało nie wymknie się z mojego uścisku. Jego chichot był jedynym plusem całej tej sytuacji i chociaż nie miałem zamiaru odpuścić tej bestii sprofanowania mojego gabinetu to jednak uśmiechnąłem się pod nosem patrząc na mojego roześmianego Anioła.
- P... Przepraszam... – wydusił z siebie z wielkim trudem.
- Nie ty powinieneś przepraszać. – zauważyłem z niechęcią oglądając się na mój gabinet.
Woźny będzie miał pełne ręce roboty, z resztą, podobnie jak ja pozbywając się każdego nieproszonego gościa, jaki zakłócił spokój dzisiejszego dnia. Chciałem mieć to już za sobą i wrócić do normalnego trybu życia z Fillipem w samym jego centrum.
Jak ja kochałem jego śmiech!
- Fillipie... – westchnąłem z uwielbieniem tylko po to by móc wypowiedzieć jego imię.