piątek, 24 grudnia 2010

Miracle

Hogwart obfitował w uczniów, którzy w tym roku spędzali Święta w szkole, co pozwoliło dyrektorowi na zorganizowanie balu bożonarodzeniowego. Co roku, w zależności od ilości uczniów pozostających w zamku, w planach była świąteczna kolacja, lub wielka uroczystość, taka jak tegoroczna. Nie kryłem swojego zadowolenia z tego powodu, ponieważ jak do tej pory nigdy nie miałem do czynienia z piękniejszymi Świętami niż te organizowane przez Dumbledore. Nikt nie miał prawa się smucić, kiedy w grę wchodziły liczne niespodzianki, masa słodyczy i zaraźliwy dobry humor dyrektora. Poza tym na każdym kroku witały każdego ciepłe barwy, dźwięk dzwoneczków i zapach choinki. Było jednak coś jeszcze, koło czego nie dało się przejść obojętnie. W tym roku dekoracje świąteczne uległy zmianie i chociaż zawsze były wspaniałe, to teraz zachwycały. Nie potrafiłem napatrzeć się na choinki obwieszone bombkami, niewielkimi pluszowymi misiami, dzwoneczkami, gwiazdami, bębenkami, owinięte czerwoną wstążką z nielicznymi kokardkami. Ilość tych ozdób była idealnie wyważona, przez co każdy wchodzący do Wielkiej Sali, chociaż na chwilę zatrzymywał wzrok na bożonarodzeniowym drzewku. Kiedy zastanawiałem się nad przyczyną uroku, który roztaczały choinki nieodparcie nasuwał mi się na myśl przymiotnik „niewinne”. Może z tego właśnie powodu odczuwałem błogi spokój płynący z każdego zakamarka zamku, nie wspominając już o cudownych zapachach unoszących się w powietrzu.
Delektując się każdym szczegółem otoczenia posłałem ciepły uśmiech młodej kobiecie uczącej numerologii, z którą aktualnie rozmawiałem. Temat sam się nasunął, kiedy niebo stanowiące sklepienie Wielkiej Sali zaszło chmurami zwiastującymi wielką śnieżycę.
- Jestem pewien, że błonia zapełnią się jutro bałwanami. – stwierdziłem wyobrażając sobie entuzjazm, z jakim uczniowie przyjmą kolejne centymetry śniegu. Sam nie mogłem zaprzeczyć, iż marzyłem o wielkim śnieżnym zamku. Jako dziecko, co roku lepiłem z Fabienem ogromną budowlę dorównującą nam wysokością. Nigdy nie udało nam się stworzyć czegoś, co pozwoliłoby nam wejść do środka, nie mniej jednak byliśmy dumni z naszych śnieżnych osiągnięć. Później planowaliśmy wyprawę na yeti, ale nigdy nie udało nam się dojść dalej niż do najbliższego sklepu, gdzie miła sprzedawczyni wręczała nam po świątecznym łakociu, a to rozleniwiało nasze rozochocone wizją przygody dusze i w ten sposób kończyliśmy przed kominkiem objadając się ciastami, popijając gorącą herbatę. Były to jedne z moich najprzyjemniejszych wspomnień z dzieciństwa, a nie było ich mało.
- Tak myślisz? Uczniowie mają tyle sił do zabawy, że czasem im zazdroszczę. – kobieta westchnęła.
- W większości są leniwi i szukają wymówki, by nie myśleć o obowiązkach. – rozwiałem jej wizję żądnych zabawy chłopców i dziewcząt. – Przynajmniej ja taki byłem. – dodałem żartobliwie, a ona roześmiała się cicho.

~ * ~ * ~

Zgrzytałem zębami i zaciskałem dłonie w pięści patrząc jak nauczycielka numerologii flirtowała z Camusem. Sprawa była jasna i nie musiałem nad tym myśleć dwa razy. Ta harpia miała na niego ochotę i połknęłaby go w całości, gdyby tylko miała okazję. Wykorzystywała kobiecą umiejętność zwodzenia i oszukiwania, by zatuszować swój niecny plan uwiedzenia niewinnego i miłego dla wszystkich profesora latania. Biedny mężczyzna nie znał się na sztuczkach, którymi był mamiony i powoli pozwalał się zwabić słodkim zapachem w pułapkę. Jak barwny, piękny motyl wpadał w pajęczynę, a bezlitosna pajęczyca zacierała ręce mając nadzieję na wytworny obiad.
Nie mogłem do tego dopuścić, jako osoba, która wiedziała, co się święci. Moim zadaniem było złapanie motyla zanim będzie za późno, lub pozbycie się bestii czekającej na swój łup. W moim przypadku tylko druga opcja wchodziła w grę, jako że nie mogłem liczyć na nic więcej, jak tylko sympatię i ojcowskie uczucia ze strony Camusa. Nie przeszkadzało mi to już tak bardzo. Bez względu na wszystko musiałem jednak chronić swojego ukochanego nauczyciela przed kobietami, by tym sposobem mieć go dla siebie. Subtelność nie należała w prawdzie do moich mocnych stron, ale skoro moja misja jej wymagała to planowałem wyuczyć się wszystkiego, co mogło mi się przydać w walce z każdym, kto chciałby omamić Marcela. Musiałem być jego rycerzem póki nie nauczy się prawdy o nikczemności płci przeciwnej.
- No, przestań się już chichotać, głupia. – mruknąłem do siebie patrząc na rozbawioną czymś kobietę. Może gdybym znał więcej zaklęć znalazłbym takie, które ukazałoby Camusowi prawdziwą szpetną twarz nauczycielki, na której odbijałaby się zawiść, kłamstwo i chęć posiadania tego, co najlepsze? A w tym wypadku najlepszy był właśnie Marcel.
Nie mogłem dopuścić, by wbiła swoje brudne szpony w jego mięso, musiałem działać, tylko nie wiedziałem jeszcze jak, a to był większy problem.

~ * ~ * ~

Poczułem lekkie pieczenie na piersi. Dotykając tego miejsca przez koszulę wyczułem wypukły kształt pszczółki, którą dostałem niedawno od Fillipa. To sprawiło, że stęskniony jego widoku rozejrzałem się w poszukiwaniu go. Nie zajęło mi to zbyt wiele czasu. Chłopiec stał nieopodal, a nad jego głową świąteczne gwiazdki układały się w jasną aureolę.
Uśmiechnąłem się czując rozchodzące się po moim ciele ciepło.
Ślizgon przypominał mi śliczne misie wiszące na drzewkach z ich wielkimi, pięknymi kokardami. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że miał do czynienia właśnie z jednym z takich wspaniałych plusowych niedźwiadków. Ogarniało mnie uczucie czułości, gdy patrzyłem na tego Anioła.
Skinąłem głową na bok w niemym przywołaniu. Jak mogłem pozwolić, by stał samotny? Moim obowiązkiem było zadbanie o jego radosny uśmiech, tym bardziej w tak uroczysty dzień, gdy powietrze wypełniały dźwięki wesołych kolęd, zapach cynamonu i jabłek rozpieszczał zmysły, a kolory w około koiły wzrok.
Tak jak wcześniej się spodziewałem ciemne włosy Fillipa nie były dobrze spięte, więc licznymi pasmami przykrywały jego buzię, a nawet wchodziły do oczu. Prawdę powiedziawszy byłem tak pochłonięty wolno zbliżającym się chłopcem, iż niemal zapomniałem o towarzyszącej mi nauczycielce. Uśmiechnąłem się do niej, ale zanim podjęliśmy dalszą rozmowę chłopiec już był przy nas. Ukłonił się lekko, a jego usta rozciągnęły w prześlicznym uśmiechu, który tak uwielbiałem.
- Skoro pojawił się ten gentleman, ja pozwolę sobie na chwilę odejść i przynieść nam coś słodkiego, zaś on mnie tutaj zastąpi. – poddałem się swoim pragnieniom nakierowanym na przyjemności. Wcześniej jednak wyjąłem z kieszeni spodni niewielką spinkę ze złotą kokardką i okrągłym dzwoneczkiem, odgarnąłem włosy chłopca z jego twarzy podpinając je z boku. – Tak lepiej. – stwierdziłem z zadowoleniem. – Przepraszam na chwilę. – powiedziałem kobiecie i oddaliłem się w kierunku stolików z łakociami. Miałem przeczucie, że Fillip póki, co nie jadł zbyt wiele, a więc musiałem to zmienić. Poza tym okazja taka jak dzisiejsza trafiała się raz do roku, a więc tym bardziej powinien nacieszyć się wszystkimi atrakcjami.
Naprawdę czułem, że przepełnia mnie szczęście, chociaż dokładnego jego powodu nie znałem.

~ * ~ * ~

Nawet nie myślałem, że Marcel sam da mi możliwość do pozbycia się niechcianej konkurencji. Miałem ochotę syczeć widząc, jak kobieta odprowadza wzrokiem mojego nauczyciela. Nie miałem czasu nacieszyć się troskliwością mężczyzny i pierwszym dziś dotykiem jego dłoni, który sprawił, iż niemal zapomniałem, jaki był mój początkowy plan. Obowiązki wzywały! Nie mogłem zwlekać, ponieważ Camus mógł wrócić w każdej chwili, a wtedy wszystko utknęłoby w martwym punkcie. Musiałem zapomnieć o swoich uczuciach i zająć się pracą.
- Myśli pani, że profesor Camus odejdzie, kiedy weźmie ślub? – zapytałem udając zainteresowanie tym tematem. – Byłoby szkoda, prawda? – robiąc niewinną minę spojrzałem na nią prosząco. Odczułem miłą satysfakcje widząc zaskoczenie na jej twarzy.
- Ślub? – powtórzyła niepewnie, chociaż widać było, iż starała się stwarzać pozory obojętności. Skinąłem więc głową unosząc brwi, by moje oczy wydawały się większe, by nie potrafiła mi się oprzeć. Musiała uwierzyć we wszystko, co miałem zamiar powiedzieć.
- Bo jeśli dwoje dorosłych trzyma się za ręce to znaczy, że się pobiorą, prawda? Widziałem na Pokątnej w wakacje, jak profesor Camus trzymał za rękę taką bardzo ładną panią. Była naprawdę śliczna! – uśmiechnąłem się, chociaż nie bardzo wiedziałem, jak to zrobić, by wydawało się, iż bardzo interesuje mnie zmyślona przeze mnie kobieta. – Tylko niech pani nikomu nie mówi! To tajemnica i tylko nieliczni o tym wiedzą. Gdyby profesor się dowiedział mógłby więcej się z nią nie pokazać, bo byłby o nią zazdrosny, a jest, o kogo! – wyszczerzyłem się, jak przystało na kogoś, kto otwarcie coś knuje. – Poza tym widać, że się zakochał. Fuj! Taki uśmiechnięty jest ciągle i jeszcze milszy niż zawsze. Na pewno ma coś na sumieniu... – skrzywiłem się. – Przepraszam! – przymknąłem oczy, jakbym oczekiwał, że dostanę jakąś reprymendę za te słowa, ale kobieta tylko zamyśliła się.
„Trafiony!” pomyślałem. Widać nauczycielka myślała na poważnie o zdobyciu Marcela i teraz musiała się głęboko zastanowić nad wszystkim.
- Ach, niemal zapomniałam o profesorze Flitwicku! – rzuciła nagle. – Powiedz, proszę, Marcelowi, że nagle mi coś wypadło i bardzo go przepraszam, ale nie mogę dokończyć naszej rozmowy.
- Oczywiście, przekażę! – zasalutowałem, a ona wymusiła uśmiech zanim nie odeszła ode mnie. Byłem naprawdę dumny z siebie. Może mój pomysł nie był specjalnie oryginalny, ale na pewno miał swoje plusy. Doceniłem także swój dziecięcy wygląd, który sprawił, iż brzmiałem bardziej przekonująco. Nikt nie mógł się spodziewać, że taki dzieciak, jak ja zacznie kłamać, by mieć dla siebie ukochanego profesora. Przynajmniej tak mi się wydawało i póki, co wszystko szło po mojej myśli. Mogłem pokusić się nawet o stwierdzenie, iż jestem genialny.

~ * ~ * ~

Chociaż wróciłem całkiem szybko, lub tak mi się zdawało, nie zastałem już nauczycielki. Fillip stał sam koło wspaniałej choinki i wydawał mi się świątecznym Aniołem, który zwiastuje Dobrą Nowinę. Nie miał w prawdzie skrzydeł, ale bez nich wydawał mi się tym cudowniejszy. Nie obawiałem się, że nagle zniknie, lub powróci do Pana. Mogłem mieć go blisko siebie jak długo tylko mi na to pozwoli.
Dostrzegłem koleżankę rozmawiającą z innymi nauczycielami, więc nie pytałem nawet, dlaczego odeszła. Skupiłem się całkowicie na Ślizgonie podając mu talerzyk z wypiekami, które uznałem za najlepsze na sam początek. Wyjąłem różdżkę i lewitowałem niepotrzebną w tej chwili trzecią porcję w kierunku stołów.
- Kiedyś też zrobię takie ciastko i dam panu spróbować! – rzucił kosztując jednego z łakoci. Podobał mi się bezpośredni ton, jakiego użył w tym przypadku.
- Będę czekał z niecierpliwością. – zapewniłem ciesząc się tym bardziej, iż wiedziałem, że chłopiec nie rzuca słów na wiatr. Skosztowałem tego samego ciasta i rozkosz rozeszła się po moim ciele. Niesamowicie zapragnąłem spróbować wypieków Fillipa w tej właśnie chwili.
- Śnieg! – doszedł mnie cichy pisk. Spojrzałem najpierw na chłopca wpatrzonego w górę, rozradowanego, a następnie podążyłem za jego wzrokiem.
Rzeczywiście, padał śnieg. Wspaniałe magiczne płatki sypały się z nieba i znikały zanim dotknęły jakiejkolwiek powierzchni. Widok był doprawdy magiczny i wyjątkowy, co wydawało mi się jasnym błogosławieństwem udzielonym mi w chwili, kiedy byłem ze Ślizgonem.

~ * ~ * ~

Mógłbym piszczeć i skakać z radości, kiedy wszystko wydawało się nie tylko cudownie układać, ale także małe cuda działy się niespodziewanie. Nie było wątpliwości, że to znak świąteczny sprzyjający moim uczuciom.
Coś złotego przeleciało mi przed oczyma. Zamrugałem szybko, ponieważ wystraszyłem się z początku tak nagłym poruszeniem. Rozejrzałem się w około i stwierdziłem, iż po Wielkiej Sali lata pełno maleńkich, złotych wróżek. Nawet dyrektor był zaskoczony, a więc coś niesamowitego musiało mieć miejsce. Mało tego pod choinkami pojawiły się prezenty.
Marcel roześmiał się ciepło mierzwiąc mi włosy, co trochę zmniejszyło moje zainteresowanie wszystkim w około.
- Nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, ale myślę, że tobie się podoba. – mrugnął do mnie, więc nie powstrzymywałem nawet wielkiego uśmiechu, który pojawił się na moich ustach. Gdybym miał zgadywać, kto był sprawcą takich cudownych rzeczy wskazałbym właśnie Camusa, ponieważ wszystko, co piękne i niezwykłe zawsze wiązało się z nim. Nawet, jeśli teraz nie miał z tym wiele do czynienia, to z pewnością nie było to do końca prawdą. Tak właśnie myślałem, tym bardziej, kiedy przypadkowo zobaczyłem swoje imię na karteczce przyczepionej do jednego z prezentów.
Uklęknąłem i wysunąłem pakunek spod drzewka. Był od nauczyciela, ale ona wydawał się naprawdę zdziwiony jego pojawieniem się w tym miejscu. Tym bardziej mnie to ucieszyło. Nie wiem, czy mogło być coś przyjemniejszego niż możliwość rozpakowania prezentu w towarzystwie profesora. Trochę się wstydziłem, że w tym roku prezent świąteczny dałem mężczyźnie wcześniej i teraz mogłem ofiarować mu tylko Miodowe Baryłki. A jednak jakaś złota kuleczka natarczywie przymuszała mnie do odpakowania świątecznego pakunku i porzucenia wszelkich nieistotnych myśli.

~ * ~ * ~

To, co się działo przekraczało możliwości mojego pojmowania. Wszystko działo się nagle i nikt nie spodziewał się tego, co może nastąpić za chwilę. Najpierw śnieg, później prezenty. Co zabawniejsze jakaś mała złota magiczna wróżka wskazała mi niewielki pakunek, który okazał się prezentem od Fillipa dla mnie. Nie spodziewałem się czegokolwiek po tym, jak chłopiec ofiarował mi tamtą pszczółkę tym czasem otrzymałem swoje ulubione słodycze. Już chciałem podziękować Ślizgonowi, kiedy ten wyjął przeznaczony dla siebie prezent. Kiedy myślałem o tym teraz wydawało mi się to nazbyt dziecinne. W końcu nie był już dzieckiem.
Świąteczne drzewka zaczęły skakać podzwaniając cicho ozdobami, którymi były obwieszone. Poczułem uścisk i ciepło, a gdy spojrzałem na źródło tego doznania nie mogłem powstrzymać się przed zanurzeniem dłoni w burzy ciemnych włosów.
- Dziękuję! – Fillip wydawał się naprawdę zadowolony. Jedna z choinek zasłoniła nas przed wzrokiem innych, a gdy chłopiec odsunął się ode mnie drzewko poskakało dalej.
Mój Anioł trzymał w rękach kremowe barankowe kapciuszki i szlafrok z kapturem z różkami, które kupiłem pod wpływem impulsu. Wydawało mi się, iż Ślizgon będzie wyglądał w tym naprawdę słodko, a w następnej chwili już wychodziłem ze sklepu z prezentem dla niego. Teraz widziałem, jak jego oczy błyszczą radośnie, chociaż niespodzianka wcale nie była czymś szczególnym.
Zewsząd słychać było radosne śmiechy, dźwięki kolędy mieszały się z podzwanianiem skaczących choinek, a ja czułem, że cała Wielka Sala wypełniona jest niesamowitymi czarami, których źródło było mi nieznane. Nie miało to jednak wielkiego znaczenia, ponieważ najistotniejszy był ten ogromny i cudowny uśmiech Fillipa, który sprawiał, iż miałem ochotę go pocałować, wyznać jak bardzo go kocham i udowadniać prawdziwość swoich słów na każdym kroku.
Wziąłem głęboki oddech, który dodał mi odwagi. Odgarnąłem włosy z czoła Fillip i złożyłem niewielki pocałunek na jego czole, za który otrzymałem niemożliwie piękny uśmiech.
Te święta zdecydowanie musiałem zaliczyć do najwspanialszych, skoro tak wiele radości sprawiały zarówno mi, jak i mojemu Aniołowi.
To wszystko było Cudem.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Jalousie

Jesień w tym roku była wyjątkowo udana i nie można jej było niczego zarzucić. Była ciepła i kurtki wydawały się zbyteczne. Byłem nawet ciekaw skąd liście mogły wiedzieć, że należy spaść, skoro nic na to nie wskazywało. A jednak większość drzew pozbyła się już swoich barwnych koron i tylko nieliczne ostatkiem sił chroniły się przed nagością. Taka pogoda sprawiała, że miałem ochotę szaleć. Rozgrzany przyjemnym ciepłem promieni, naładowany pozytywną energią, zachwycony wielkimi kopami liści, które zostały pozgarniane zgrabnie w jedno miejsce, czułem się jak król całego świata. Mógłbym ubrać na głowę koronę, trzymać mocno berło w dłoni i nie ruszać się z miejsca byleby podziwiać ciepłe barwy wokół mnie.
Oliver położył mi rękę na ramieniu i wskazał ruchem głowy na największą kopę liści, która sięgała mi po pachy. Uśmiechnął się przy tym zawadiacko, jak miał to w zwyczaju. Obiecałem mu, że dziś będziemy się bawić we dwójkę, jako że od dawna nie mieliśmy dla siebie czasu. On trzymał się z kolegami, a ja wykręcałem się, jakikolwiek nie byłby ich pomysł i w ogóle niemal z nimi nie przebywałem. Oli uznał to za dziwne i nawet myślał, że może nie przepadam za chłopcami z naszego pokoju. Ciężko było mi nie zdradzić się ze swoimi prawdziwymi powodami i wytłumaczyć, że podjąłem się kilku zadań, które wymagają poświęcenia mojego czasu. Kuzyn patrzył na mnie podejrzliwie i zażądał rekompensaty za tak brutalne ograniczenie spędzanych z nim chwil. Mówił to przy tym tak zabawnie, iż nie potrafiłem odmówić.
Tak znaleźliśmy się na błoniach, tylko we dwóch. Nie mogłem zaprzeczyć, że sprawiało mi to przyjemność. Dawniej przyjaźniłem się tylko z Oliverem i zawsze byliśmy tylko my. Teraz chłopak miał także innych znajomych, a ja się zakochałem. Trudno było nam pogodzić to wszystko, więc rozwiązania mogliśmy szukać wyłącznie w dniach takich jak ten.
- Mam pomysł. – odezwał się do mnie kuzyn i palcem wskazał kopkę liści. – Weźmiemy ogromny rozbieg i rzucimy się w liście! – był rozochocony, a jego plan spodobał mi się od razu.
- Na plecy! – krzyknąłem klaszcząc w dłonie z uciechy. – Rzucimy się na plecy! – uśmiech na mojej twarzy stał się zapewne dziecięco szeroki. Oliver aż roześmiał się z tego powodu i zmierzwił mi włosy, co nie było trudne, gdyż byłem od niego niższy o głowę, o ile nie jeszcze bardziej.
Rozejrzeliśmy się w około, czy nie ma nikogo, kto mógłby nas później za to ukarać. Rozsypywanie dopiero zgrabionych liści nie było raczej mile widziane, jednak chwilowo wcale się tym aż tak nie przejmowaliśmy. Najważniejsze było, by to zrobić i dobrze się bawić.
Droga była wolna. Ani żywej duszy w pobliżu, więc nawet nie czekaliśmy na inny moment. Rozumiejąc się bez słów pobiegliśmy, co tchu w kierunku największej sterty liści. Trzy, dwa, jeden i podskakując odwróciliśmy się w powietrzu wpadając w miękką, szeleszczącą górę. Otoczył mnie zapach tysięcy suchych listków, słyszałem jak łamią się pod moim ciężarem, zapadałem się w nie jeszcze chwileczkę i zatrzymałem mając ich pełno na sobie. To było niesamowite uczucie i nie potrafiłem powstrzymać wesołego śmiechu.
Oliver leżał obok mnie i poczułem jego ciepłą dłoń obejmującą moje palce. Uklepał liście, które nas od siebie odgradzały i pokazał białe zęby, jak przystało na zadowolone zwierzątko. Byliśmy jak dzieci, za dawnych lat, kiedy rozrabialiśmy nie bacząc na konsekwencje. Uścisnąłem jego dłoń mocniej, by wiedział, że i ja pamiętałem przeszłość, w której obaj odnajdowaliśmy tak wiele beztroski. Przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy nie lepiej byłoby mi nie dorastać, ale nadal być tym siedmiolatkiem, który szalał z Oliverem u boku.
- No, jak ja dzieci nienawidzę! – usłyszeliśmy krzyk, który przeciął naszą radość chwili niczym ostry, chociaż krzywy nóż. – Co wyście narobili?! Zaraz was złapię i już ja się wami zajmę!
Podnieśliśmy się szybko do siadu tylko bardziej rozgrzebując liście. Woźny czerwony ze złości pędził niezgrabnie w naszą stronę.
- Czas wiać. – szybko zakomenderował Oliver i wyciągnął mnie z liściastego materaca, który utrudniał chodzenie. Roześmiał się, przez co i ja poczułem tym większą chęć chichotania.
- Musimy się rozdzielić, bo nas złapie. – poddałem pomysł i otrzymując przyzwalające skinienie rozbiegliśmy się w różne strony jak największym łukiem omijając wściekłego mężczyznę i jego kota. Chociaż wiedziałem, że śmiech spowolni mój bieg to nie mogłem się powstrzymać. Spotkaliśmy się z Oliverem tylko na chwilę w drzwiach zamku i już wybraliśmy inne drogi, byleby nie dać się złapać. Woźny nie był groźny, ale mógł nam sprawić wiele kłopotów, gdyby złapał nas na gorącym uczynku. Jeśli zdołalibyśmy mu umknąć szybko zapomniałby o nas mając na głowie inne wybryki uczniów.
Co jakiś czas oglądałem się za siebie, by sprawdzić, czy ktoś mnie śledzi i kto by to był. Osobiście wolałem woźnego niż jego kota, który potrafił irytować bardziej niż jego właściciel. Całe szczęście nie miałem nikogo na ogonie.
Za to wpadłem na kogoś w rozpędzie i aż straciłem równowagę niemal lądując tyłkiem na twardej podłodze. Moja ofiara złapała mnie jednak za ramiona w ostatniej chwili, dzięki czemu ocaliłem swoje pośladki przed długotrwałym bólem.
Po chwilowej przerwie znowu chichotałem zadowolony z siebie. Moim obrońcą okazał się Camus, co wprawiło mnie w tym lepszy nastrój.
- Bardzo pana przepraszam! – dygnąłem zziajany i chociaż wiedziałem, że mówię zdecydowanie za głośno, to póki, co nie mogłem się opanować. Serce szalało mi w piersi, pot spływał po skroni, a ataki wesołości jeszcze chwilami mnie nękały. Od bardzo dawna nie bawiłem się tak jak przed chwilą i miałem się, z czego cieszyć.

~ * ~ * ~

Nie spodziewałem się, że zostanę niemal staranowany na korytarzu, a tym bardziej nigdy w takiej sytuacji nie postawiłbym naprzeciwko siebie Fillipa. Tym razem jednak moje zaskoczenie mogło być doprawdy ogromne. Nie często widywałem Ślizgona w stanie takiej wesołości i pośpiechu.
Poczułem ukłucie ciekawości, która musiała zostać zaspokojona.
- Co się dzieje? Ktoś cię gonił? – zapytałem beztroskim tonem, by chłopak nie wiedział jak bardzo intrygowała mnie ta sytuacja.. Chodziło o Fillipa, a więc chciałem wiedzieć wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami. Poniekąd niepokoiło mnie to, ale nie było czasu bym myślał dłużej o czymś takim.
- Woźny! – niemal krzyczał chłopiec. – Z Oliverem wskoczyliśmy w liście, które zgrabił, taka ogromna kopa! – zatoczył rękoma łuk nad swoją głową. – Było fantastycznie! Ale woźny zobaczył nas i gonił, więc się rozdzieliliśmy. – znowu zaczął się śmiać. Jego twarz była rumiana, usta drgały od chichotu, włosy i ubranie miał w nieładzie, zaś oczy pełne były iskierek, których jak dotąd u niego nie widziałem.
Był szczęśliwy, wyglądał jak zwyczajny chłopiec, który bawiąc się z przyjaciółmi postrzega świat przez pryzmat czystej przyjemności małych szaleństw, które w gruncie rzeczy były tylko wybrykami lat młodzieńczych.
Wiedziałem, że Ślizgon powinien taki być od dawna. Może w chwilach, kiedy go nie widziałem był właśnie taki, jak teraz, jak każde dziecko? Nie było w nim niepewności, wstydliwości, nie zastanawiał się nad słowami, jakie wypowiadał, wszystko, co robił było improwizacją tworzoną w chwili podniecenia wydarzeniami, które miał za sobą.
Fillip był teraz uczniem, jak każdy inny. Tak zmienionym przez zwyczajną radość, iż z trudem mogłem go poznać.
Miał w końcu kolegów, przyjaciół, kuzyna. Należał do świata Pokoju Wspólnego, zajęć, przerw między nimi. Rozmawiał z każdym, z kim przyszło mu rozmawiać, bawił się dobrze, przeżywał swoje wzloty i upadki, śmiał się. Był inny niż w chwilach, gdy rozmawiał ze mną.
Potworny ból przeszły mnie na wylot. Gdybym był sam zgiąłbym się w pół upadając niemal pod ciężarem tego nagłego uczucia. Poczułem złość, która jak złodziej zakradła się do mojego serca, zaśmiecała moją duszę. Moje wnętrze płonęło masą negatywnych uczuć, jakie stworzyłem przez nieuwagę. Znałem nazwę, jaką świat nadał temu właśnie stanowi.
Byłem zazdrosny.
Uświadomiłem sobie, że uśmiech Fillipa nie jest tylko mój, że wcale go nie znam, że jego twarz ma więcej wyrazów niż do tej pory dostrzegałem. Ja byłem tylko nauczycielem, inni byli jego przyjaciółmi. Chłopiec nie należał do mnie w żadnym stopniu. Moje istnienie nie miało dla niego w sumie żadnego znaczenia. Do tej pory wydawało mi się, że dostrzega we mnie substytut ojca, którego musiał pozostawić w domu, gdy zaczynał szkołę. Teraz otworzyłem oczy i zauważyłem, że wcale nie jestem mu potrzebny, ponieważ wracając do domu powróci do tego, który naprawdę dał mu życie. Ja mogłem równie dobrze w ogóle nie pojawiać się w jego życiu.
Kochałem Fillipa i pragnąłem mieć go tylko dla siebie. Byłem samolubny i może właśnie to potęgowało odczuwaną przeze mnie zazdrość. Nie chciałem by jej doświadczył, by wyczytał ją ze mnie. Nie chciałem by znał moje złe strony.

~ * ~ * ~

- Musicie być ostrożniejsi. – odparł profesor i uśmiechnął się do mnie tak leciutko. To przywróciło mi zdrowe zmysły. Nie było mi już tak wesoło, jak wcześniej. Zazwyczaj widywałem mężczyznę w innych okolicznościach, dostrzegałem jego zainteresowanie moją osobą, był otwarty, pełen ciepła i takiego dziwnego czaru. Dziś jednak był inny. Jak płomień, który w miarę wypalania się knotka staje się mniejszy, spokojniejszy, chłodniejszy. Nie pojmowałem znaczenia tego stanu, ani nie znałem jego przyczyny. Po prostu dostrzegłem przed sobą miłego nauczyciela, z którym nie łączyło mnie nic poza zajęciami.
Przestraszyłem się tego. Byłem sparaliżowany tym, że nagle mój dotychczasowy świat wydawał się zmieniać bez mojej zgody i wiedzy. Przerażenie, jakie to u mnie wywołało było nazbyt silne, bym mógł nad nim zapanować.
Kiedy spotykałem Camusa myślałem tylko o nim, chciałem go spotkać, sam to inicjowałem, lub przypadkowo byłem w stanie natknąć się na niego i wtedy całym sobą poświęcałem się wyłącznie jemu. Teraz zaś wcale nie pomyślałem o tym, że to był Marcel. Ten Marcel, który był dla mnie wszystkim, który zmieniał mój świat. Zapomniałem o tym, kim dla mnie jest, jakby nagle stał się dla mnie kimś zwyczajnym, co było kłamstwem.
To było niczym zły sen i nie chciałem by tak się działo. Czułem się winny, że beztroska zabawa z Oliverem pozwoliła mi stłumić w sobie uczucia względem profesora. Ponieważ jak mogłem cieszyć się zwyczajną zabawą, zamiast radować się spotkaniem z mężczyzną? Jak mogłem z takim zapałem mówić mu o głupich liściach?
Zadrżałem na całym ciele. Może nie dostrzegłem czegoś istotnego z powodu mojego podniecenia ucieczką? Może coś mi umknęło, ponieważ pozwoliłem sobie na zepchnięcie miłości do nauczyciela na dalszy plan? Jak w ogóle mogłem to zrobić?! Co we mnie wstąpiło, by cieszyć się bardziej głupotami niż Marcelem?

~ * ~ * ~

Cień, który pojawił się teraz w mojej duszy był dla mnie obrazem Diabła, który zawładnął mną i wziął w posiadanie wszystko, co dotąd wydawało mi się dobrym. Obawiałem się samego siebie, uczuć, które obudziłem, czynów, jakie mogłem popełnić, słów cisnących się na usta. Wyzwolenie widziałem wyłącznie w ucieczce i walce z samym sobą w zaciszu gabinetu, gdzie nikt by mnie nie widział, nikogo nie narażałbym na najmniejsze nawet niebezpieczeństwo nierozważnego słowa.
Nie mogłem dłużej przebywać z Fillipem, nie mogłem słuchać jego pełnego rozbawionych drgań głosu, wpatrywać się w iskierki podniecenia w oczach, ani podziwiać uśmiechu, który ranił mnie, ponieważ nie był mój. Dla jego dobra musiałem odejść.
- Nie daj się złapać. – rzuciłem tym samym tonem, którym wypowiedziałem poprzednie słowa i ruszyłem się w stronę, w którą wcześniej zmierzałem. Nie odwróciłem się za siebie, nie dotknąłem go, nie zrobiłem nic poza tym, co zrobić mógł każdy nauczyciel.
Jakkolwiek pogłębiało to moje cierpienie, jątrzyło ranę, jaka powstała we mnie, chociaż wiedziałem, że sprzeciwiam się swoim uczuciom, swojej miłości, to nie potrafiłem zachować się inaczej. Coś we mnie nie pozwalało mi postąpić właściwie. Zło, w którym się pogrążyłem było sznurkami, które mną poruszały. Moje ciało było zaledwie ciałem marionetki sterowanym przez artystę. Nie miałem własnej woli i popełniałem czyn niewybaczalny sprzeniewierzając się miłości, którą do niedawna tak sławiłem.
Zachowywałem się jak dziecko i było mi wstyd z tego powodu!

~ * ~ * ~

Patrzyłem jak odchodził. Wolnym, miarowym krokiem. Nie wahał się ani przez chwilę. Gdy patrzyłem na jego plecy, na to jak powoli znika sprzed moich oczu, czułem, że naprawdę odchodzi z mojego życia. Od samego początku miało tak być, w ogóle nie powinienem obdarzać go uczuciem, które byłoby dla niego tylko brzemieniem, gdyby o nim wiedział. Jego droga wiodła w zupełnie innym kierunku niż moja. Rozumiałem, że to czas bym zrezygnował, podarował mu wolność, którą chciałem mu odebrać swoim uczuciem. Jego życie nie było moim, ja nie mogłem podarować mu swojego. Między nami stało wszystko. Po raz ostatni mogłem patrzeć na niego jak na ukochaną osobę i obwiniałem się tym bardziej o to, że pozwoliłem by coś przyćmiło mój wzrok wcześniej. Dopiero teraz poczułem przeszywający ból, jaki sprawiała mi ta chwila. Zapomniałem jak cienka była łącząca nas nić i teraz uświadomiłem sobie z całą powagą, że ona nie mogła być trwała. A teraz pękła raniąc mnie dotkliwie, gdy napięta do tej chwili z trzaskiem odskoczyła i końcówka ugodziła mnie prosto w serce.
Łzy napłynęły mi do oczu, spłynęły po policzkach zanim zdołałem nad tym zapanować. Jak miałem teraz żyć, jaki miałem mieć cel w życiu? Co właściwie miałem ze sobą zrobić? ...
Syknąłem. Coś wbiło mi się w udo. Włożyłem rękę do kieszeni i wymacałem w niej przedmiot, o którym zapomniałem całkowicie. Wyjąłem niewielką, złotą pszczółkę. Wisiorek, który tak spodobał mi się w sklepie z magicznymi przedmiotami w Hogsmeade. Czarownica, która mi ją sprzedała powiedziała, że to niewielkie stworzonko, które nie było nawet żywe, ma moc przypominania o tym, co najważniejsze, że wskazuje drogę, niczym ognik w ciemności.
Kupiłem to dla Marcela. Chciałem mu dać na święta... Kojarzyła mi się z nim. Zawsze ciężko pracujący, słodki i przywodzący na myśl miód. To miało być dla niego...
Zacisnąłem dłoń na pszczółce i pobiegłem za nauczycielem. Nie wiem, czy wiedźma wierzyła w to, co mi powiedziała, ale ja byłem przekonany, że wisiorek naprawdę był zaczarowany. Otarłem szybko łzy z twarzy i uczepiłem się szaty profesora, który wcale nie odszedł tak daleko. Skoro nić między nami pękła, to ja ją chciałem związać! Nie mogłem pozwolić mu odejść. Właśnie podjąłem decyzję, że muszę walczyć, jakikolwiek nie miałby być mój plan. Marcel mógł mieć mnie za ucznia, ale ja nie musiałem widzieć w nim tylko nauczyciela. To, że ten jeden raz tak go potraktowałem nie znaczyło przecież, że moje uczucia nie są szczere, a więc mogłem odpokutować swoją głupotę.
To przecież tylko moja fantazja sprawiła, że Camus wydawał mi się zmieniony, podczas, gdy był ciągle taki sam! Gdybym nie poświęcił się w całości zabawie z Oliverem nigdy nie pomyślałbym, że Marcel może się ode mnie odsunąć. To była tylko moja wyobraźnia! A więc on wcale nie odchodził na zawsze, wcale nie musiałem z niego rezygnować! Głupi Fillip, tak się skupił na sobie, że ubrał swoje uczucia w szaty ukochanego mężczyzny. Głupi, głupi!
- Fillipie? – nauczyciel odwrócił się. Był zaskoczony.
Złapałem jego dłoń, włożyłem w nią pszczółkę.
- To dla pana. – powiedziałem ostro, by nie mógł odmówić przyjęcia tego prezentu. Zacisnąłem na nim jego palce.
W głębi serca uważałem to za gest świadczący o podjętej przeze mnie decyzji by walczyć o profesora. On nie musiał wiedzieć.

~ * ~ * ~

Nie było mi dane zobaczyć, co takiego teraz znalazło się wewnątrz mojej pięści, ale ton chłopca wystarczył bym poddał się jego woli. Patrzył na mnie wzrokiem, który także był dla mnie nowością. Nie było widać w nim respektu, jaki uczeń powinien okazać nauczycielowi. W tym wypadku to Fillip miał władzę, kumulował w sobie pewność siebie i byłem pewny, że nawet gdybym mu się sprzeciwił, chłopak nie pozwoliłby mi na zbytni opór.
- Dziękuję... – odpowiedziałem z wahaniem, którego nie powinno w ogóle być słychać w moim tonie.
- Podziękuje pan, gdy pan odkryje, co to jest. – naciskał tonem swojego głosu.
Uzmysłowił mi, że byłem głupi czując zazdrość, że nie powinienem w ogóle pozwolić sobie na coś podobnego i rezygnować z uczuć. Przecież kochałem go bez względu na to, z kim przebywał i jak się bawił. Co więc mogło stanowić mój problem? Fillip był Fillipem, a moja miłość niezmienna. Jakże potrafiłem być dziecinny.
Moimi żyłami płynęła trucizna, która nagle zaczęła się rozpływać, kiedy wmuszono we mnie antidotum. Zło ustępowało miłości.
Położyłem zaciśniętą dłoń na głowie chłopca, potarłem ją lekko kostkami.
- Więc przyjdę podziękować, gdy będę wiedział, co to. – zgodziłem się i uśmiechnąłem tak jak dawno już powinienem się do niego uśmiechać. – Przy okazji, Fillipie. Wyglądasz jakby dorwały cię harpie i wyciągnęły za włosy.
- Na... Naprawdę?! – rumiany zaczął przygładzać włosy i uciekł speszony pozostawiając po sobie uczucie ciepła, którego przed chwilą tak mi brakowało. Wszystko zaczynało się od nowa, a ja musiałem odpokutować swoją winę.

niedziela, 31 października 2010

Thé

Nie myślałem, że mogę być szczęśliwszy niż w dniu, kiedy nauczyciel latania przyjął mój prezent z okazji Halloween, a jednak tak właśnie było. Rozpierała mnie duma i radość, gdy patrzyłem, jak w czasie kolacji, kiedy to każdy tam obecny był na swój sposób przebrany, mężczyzna miał we włosach zrobiony przeze mnie księżyc. Wstydziłem się to przyznać, ale naprawdę uważałem, że to do niego pasuje. Szare oczy mężczyzny wydawały się posiadać tym intensywniejszą barwę dzięki jasnej ozdobie. Poza tym nawet jego koszula została dobrana pod kolor spineczki, co sprawiało mi tym większą przyjemność.
Wiedziałem, że profesor zrobił to wszystko dla mnie. Nie musiał mi tego mówić, gdyż, jakkolwiek wydawało mi się to samolubnym pragnieniem, byłem przekonany o swoich racjach. Nauczyłem się już, że Camus otacza mnie szczególnymi względami, jako że jestem dla niego obrazem syna, którego na pewno chciałby mieć. Starałem się myśleć o tym rzadko, by nie czuć tego dziwnego ukłucia w sercu. W końcu kochałem go miłością romantyczną i największą ze wszystkich, a w zamian otrzymywałem niesamowite oddanie ze strony mężczyzny, dla którego byłem upragnionym dzieckiem. Dlatego właśnie karmiłem się kłamstewkami, w których wyobrażałem sobie, iż rzeczywistość jest całkowicie inna, a nauczyciel kocha mnie podobnie jak ja jego. O tym właśnie myślałem codziennie przed zaśnięciem i chociaż zmieniało się otoczenie moich fantazji to ten jeden element zawsze był taki sam.
Wypiłem wielki łyk dyniowego soku z kubka w kształcie dyniowej latarni, co pozwoliło mi odepchnąć od siebie męczące myśli, i sięgnąłem po oliwkę, która zastępowała w półmisku gałki oczne, a każda nabita była na wykałaczkę z ruchomym papierowym nietoperzem. Zaraz potem nabrałem na talerz trzy szaszłyki i jadłem z największą przyjemnością patrząc czasami na Camusa, który wydawał się cieszyć wszystkim w koło. Miałem małą nadzieję, iż zwracam na siebie jego uwagę swoją czapką-słoneczkiem, która wydawała mi się taka niepoważna.

~ * ~ * ~

Był piękny!
Nie potrafiłem niemal oderwać od niego oczu. Najjaśniejszy promień słońca, który błyszczał prawdziwym złotem wśród ciemności. Nie ważne jak daleko wydawał się być, jak niedostępny, jak dobrze strzeżony, jako że ja nieprzerwanie dostrzegałem jego zniewalający urok, jego świętość, której chociaż nie chciałem bezcześcić, to pragnąłem.
Wśród dekoracji i atmosfery Halloween Fillip był niczym najświętszy kapłan, niczym skarb strzeżony czujnie przez niezliczone przeszkody, pułapki, dobrze wyćwiczonych strażników. Ja byłem tylko marnym wędrowcem, który co dzień stawał pod oknami wieży by przez kilka chwil móc podziwiać ten Cud, gdy wyglądał na świat swoimi oczyma, lśniącymi niczym kamienie szlachetne. Kiedy on był świętym artefaktem, ja byłem tylko pogańskim wojownikiem, który niespodziewanie oddał mu całe serce.
Czułem się jak nastolatek, który zakochując się po raz pierwszy sięga po czytane mu w dzieciństwie baśnie, by lepiej ubrać w słowa swoje uczucia. A jednak te właśnie źródła pozwalały w najdoskonalszy sposób oddać całą prawdę mojej miłości, jej magię, szczerość, niewinność, jak także pasję, mękę niespełnienia i pragnienia wypełniające mnie całego.
Gdy odwracałem wzrok od chłopca nie mogłem powstrzymać uśmiechu, który sam wyginał moje usta. W sali pełnej ludzi mogłem myśleć tylko o Ślizgonie i chociaż było to niewłaściwe zachowanie jak na nauczyciela, to nie byłem w stanie walczyć sam ze sobą.
Zdołałem jednak uciszyć tę część swojej duszy, która tak entuzjastycznie odpowiadała na widok Fillipa i myślałem już bardziej racjonalnie, tak jak powinienem od samego początku, chociaż moje wnętrze nadal pełne było wiosny. To chyba nigdy nie miało się zmienić, co wcale nie wydawało mi się uciążliwe, ale przydawało uroku każdej chwili spędzanej w Hogwarcie. Bo jakże mogłoby być inaczej, kiedy ten Młody Książę był tak blisko, chociaż równocześnie tak daleko. To, co nas łączyło, wydawało się nas także dzielić. Jak lekko gorzkawy orzech laskowy ukryty w słoiczku z miodem. Ten Ślizgon był pszczółką w królestwie słodyczy...
Fillip był mój...
Nie mogłem oprzeć się chęci zaproszenia go do swojego gabinetu chociażby na chwilę. Chciałem dłużej podziwiać to Słodkie Słoneczko, ogrzewać się jego ciepłym uśmiechem, rozkoszować obecnością. To było silniejsze ode mnie, a okazja była ku temu idealna. Halloween pozwalało na większą swobodę z racji zarówno uroczystości w szkole, jak i ogólnej chęci świętowania. To pozwalało mi ukryć moje prawdziwe intencje.
Postanowiłem ostatecznie skorzystać ze sposobności, ponownie uśmiechając się, nad czym nie mogłem zapanować.

~ * ~ * ~

Sącząc sok przez rurkę rozmyślałem o wielu niepotrzebnych rzeczach, jak można było nazwać jakiekolwiek plany wybiegające w przód o całe miesiące. Moje dni jednak biegły powoli od jednego święta do kolejnego i nie byłbym w stanie przetrwać roku bez licznych uroczystości, które pogłębiały magię szkoły, radość, jaką czułem i miłość, którą darzyłem nauczyciela latania.
Poczułem lekkie szczypnięcie na udzie i zmieszany tym trochę odsunąłem krzesło od stołu na zaledwie centymetr. Nie wiem, dlaczego zareagowałem właśnie w taki sposób na ten niewidomego pochodzenia bodziec, ale bardzo zainteresowany jego przyczyną zajrzałem pod stół na swoją nogę. Siedziała na niej maleńka i niebywale rozkoszna sóweczka z papieru, która poruszała się niemal jak żywa.
Kiedy sięgnąłem po nią znieruchomiała i mogłem bez najmniejszego problemu wziąć ją do ręki. Nie chciałem by ktokolwiek ją widział, jako że trzymałem w tajemnicy wszystko, co było niesamowite. Wolałem nie dzielić się takimi rzeczami z nikim, chyba, że miałby to być mój ukochany profesor, któremu potrafiłbym powiedzieć dosłownie wszystko gdyby zadał mi pytanie.
Składana z papieru sowa niespodziewanie rozłożyła się ukazując mi rzędy zapisanych zgrabnym pismem zdań.
- Och! – mruknąłem do siebie, co niestety słyszał Oliver, chociaż tylko spojrzał na mnie podejrzliwie nie pytając o nic. By nie interesował się mną tak bardzo po prostu uśmiechnąłem się do niego. – Ugryzłem się. – wytłumaczyłem starając się by brzmiało to jak najbardziej prawdziwie. Nie lubiłem kłamać, jednak w tym wypadku nie miałem innego wyjścia. Kuzyn i tak był już wobec mnie bardzo podejrzliwy i obawiałem się, że wie o moim zainteresowaniu nauczycielem. Nic jednak do tej pory nie powiedział, więc może nie był tego do końca pewny, co działało na moją korzyść.
Trzymałem głowę wysoko, siedziałem prosto, udawałem zainteresowanie rzeczami na stole, jednak mój wzrok skupiony był na trzymanym na kolanach liście. Nawet w środku ciemnej nocy poznałbym ten styl pisma, tym bardziej, więc chciałem ukryć przed wszystkimi fakt otrzymania przeze mnie jakiejkolwiek korespondencji. Nie wiedziałem tylko jak to zrobić, jako że wszystkie moje emocje chciały ukazać się na mojej twarzy. Wbijając, więc paznokcie w dłoń czytałem powoli niedługi liścik, w którym Camus zapraszał mnie do siebie po kolacji, by odwdzięczyć się herbatą za ten piękny prezent, który teraz mógł nosić.

*

Wsunąłem się do gabinetu przez uchylone drzwi. Profesor czekał na mnie, gdyż uśmiechnął się, gdy tylko przekroczyłem próg. Na małym stoliku stał już kubeczek w kształcie żaby, do którego właśnie wlewała się gorąca woda.
Czując ogromną radość, ciepło i podniecenie usiadłem w jednym z foteli rozgaszczając się. Po tylu latach mogłem pozwolić sobie na więcej swobody, tym bardziej, że Marcel był dla mnie zawsze miły i nie traktował mnie z góry, jak zazwyczaj czynili nauczyciele. Naturalnie moja śmiałość zawstydzała mnie, a jednocześnie wydawało mi się, że zbliża nas do siebie coraz bardziej.
- Dziękuję, że przyszedłeś. – nauczyciel usiadł obok mnie i podsunął mi jeden z kubeczków z gorącą herbatą, która pachniała bardzo przyjemnie.
- To ja dziękuję, że pan mnie zaprosił. – rzuciłem biorąc do rąk „żabkę” i podmuchałem parujący napój. – Jak pan zrobił taką sowę? – zapytałem by rozpocząć jakiś temat, tym bardziej, iż ten był dla mnie naprawdę interesujący. Kiedyś sam mogłem przecież skorzystać z takiego rodzaju przekazywania poczty, by nikt nie wiedział, iż piszę do nauczyciela.
- To bardzo proste, Fillipie. – odezwał się do mnie łagodnie z miłym uśmiechem na twarzy. Uwielbiałem, kiedy tak robił. Wydawał mi się wtedy tylko mój, ponieważ jego uśmiech przeznaczony był wyłącznie dla mnie. – Używasz do tego zaklęcia. Nauczę cię go kiedyś, jeśli tylko chcesz.

~ * ~ * ~

Chłopiec pokiwał szybko głową i zacisnął drobne dłonie na kubku, który niewątpliwie ogrzewał w ten sposób jego ciało. Bardzo cieszyła mnie obecność Fillipa, który przyjął moje zaproszenie nawet w czasie Halloween, kiedy mógł spędzić cały wieczór z przyjaciółmi bawiąc się w Pokoju Wspólnym, nie zaś towarzyszyć mi podczas zwyczajnej herbaty.
- Wyglądałeś wspaniale podczas kolacji. – podjąłem ostrożnie. – To słonko naprawdę ci pasowało. – Fillip zarumienił się i opuścił głowę niżej, jakby chciał ukryć zmieszanie, które jednak było wyraźnie dostrzegalne. Postanowiłem nie skazywać go więcej na takie tortury, co zapewne nie miało mi się nigdy do końca udać. Nadto uwielbiałem chłopca, by powstrzymać się od wszelkiego rodzaju miłych komentarzy, które później rumieniły jego policzki.
- D... Dziękuję! – wydusił i wziął chyba zbyt duży łyk herbaty, gdyż odsunął szybko od siebie kubek i syknął wystawiając języczek. Dostrzegłem, że jest na koniuszku bardziej czerwony niż być powinien, co jednoznacznie powiedziało mi prawdę o tym zajściu. Mój Anioł sparzył się, a więc musiałem coś z tym zrobić, by nie cierpiał, a po jego zaszklonych oczkach poznałem, że musi go boleć.
- P... Przepraszam! – jęknął tylko tym bardziej speszony, a przecież nie miał się zupełnie, czym przejmować.

~ * ~ * ~

Byłem do niczego! Nawet nie potrafiłem normalnie wypić herbaty, a przecież zrobił ją dla mnie Marcel! Poczułem, że mam ochotę płakać i to nie z pieczenia po oparzeniu, ale z żalu, że byłem nieostrożny. Mogłem się wstydzić tego, że pozwoliłem sobie na coś tak dziecinnego! Pewne rzeczy jednak wcale się nie zmieniały z czasem! Od pierwszego roku byłem nieporadny i w dalszym ciągu tak było. Mogłem się wstydzić do woli i tylko czekać, aż Camus powie mi, że zachowuje się jak pięciolatek.
Tym czasem mężczyzna podszedł do mnie i uklęknął przed fotelem, na którym siedziałem. Speszyłem się jeszcze bardziej, o ile było to możliwe, ale on na przekór temu objął moją twarz dłońmi. Schowałem szybko język, który przecież chciałem usilnie schłodzić.
- Pokaż go. – w głosie mężczyzny wyczuwałem troskę, którą tak w nim uwielbiałem.
Z jakiegoś powodu zawsze martwiłem się kompromitacją, a wtedy profesor pokazywał mi całym sobą, iż nie powinienem się niczym przejmować. Tak jak teraz, kiedy jego ciepłe dłonie gładziły moje policzki, a uśmiech zachęcał do wykonania polecenia. Nie ważne, czego chciałby ode mnie, ja i tak zrobiłbym dla niego wszystko, a teraz prosił o tak niewiele...
Zapatrzony w pełne szczerości i piękna oczy nauczyciela wysunąłem język, na którym poczułem ulgę, gdy opuścił gorące usta.

~ * ~ * ~

- Jest zaczerwieniony. – powiedziałem oglądając uważnie mały języczek Fillipa. Nie mogłem dopuścić do tego, by mój Anioł odczuwał jakiekolwiek nieprzyjemności, więc bez zastanowienia ułożyłem usta w „dzióbek” i zacząłem dmuchać na piekące na pewno miejsce.
Ślizgon zaczerwienił się obficie, ale nie ruszył głową, by się odsunąć. Patrzył na mnie swoimi wielkimi, ciemnymi oczyma i siedział sztywno z powodu zaskoczenia, jakie wywołało w nim moje postępowanie.
Sam byłem nie mniej zdziwiony na początku, jednak szybko przekonałem się, iż postępuję właściwie. Nie ważne jak dziecinne to było, jak dalece nie wypadało, by osoba w moim wieku w podobny sposób traktowała nastolatka, jednakże chłopiec wydawał się tak zagubiony, że było to pierwszą rzeczą, jaka przyszła mi do głowy. Jakkolwiek było to nietrwałe, Fillip zaczął się uśmiechać, a jego ciało rozluźniło się, kiedy tak wystawiał języczek, który nieprzerwanie dmuchałem.
- Boli, chociaż odrobinę mniej? – zapytałem przejęty i sięgnąłem po różdżkę. Ślizgon kiwał głową bezustannie pokazując mi swoje oparzenie. Znałem sposób by zapobiec dalszemu bólowi, chociaż dopiero teraz sobie o nim przypomniałem. Nie żałowałem jednak tych kilku chwil starań, ponieważ moja twarz mogła być wtedy tak blisko twarzy chłopca, a to sprawiało mi najczystszą rozkosz.

~ * ~ * ~

- Zaraz przestanie boleć i będziesz mógł dokończyć herbatę, jeśli zechcesz. – ciepła dłoń delikatnie pogładziła moją skórę na policzku. To cieszyło mnie i sprawiało, że czułem się wyjątkowy.
- Dziękuję! – odpowiedziałem i znowu wytknąłem język by udostępnić go w pełni profesorowi, który dotknął go końcem swojej różdżki, a następnie wypowiedział szeptem zaklęcie. Z końca jego różdżki wynurzyła się jasna smuga, która przybrała postać bardzo jasnego, błękitnego motylka o ostro zakończonych skrzydełkach, który przeleciał przed moją twarzą. Zapatrzony w niego zapomniałem o swoim problemie, zaś magiczne żyjątko zatoczyło kilka okręgów wokół mojej głowy, po czym usiadło mi na języku.
- Nie chowaj go. – ostrzegł nauczyciel, który dmuchnął na motyla. Przyjemny chłód rozszedł się po wcześniej oparzonym miejscu, które przestało całkowicie boleć.
Teraz, kiedy miałem okazje przyjrzeć się z bliska temu zaklęciu dostrzegłem pewne wyraźnie widoczne szczegóły. Motylek wydawał się być z lodu! Skrzydełka były jak drobne sopelki różnej wielkości połączone ze sobą bokami. Bardzo chciałem zapytać nauczyciela jak to możliwe, że jego czary tak często przybierają tak ładne kształty, ale nie miałem okazji, gdyż motyl nie miał zamiaru zejść z mojego języka, co podobało mi się bardzo. Zupełnie jakby był kojącym pocałunkiem, który profesor mógłby złożyć na moim języku, by ten przestał boleć.
Bardzo chciałem wyznać mężczyźnie, że go kocham, ale nie mogłem nie tylko się na to zdobyć, co nie byłem w stanie powiedzieć nawet słowa. Po prostu patrzyłem na niego ukradkiem, kiedy ten wpatrywał się uważnie w mój język. Rozbawiło mnie to i zachichotałem na tyle, na ile mogłem. To sprawiło, że zamrugał i patrząc mi w oczy uśmiechnął się chyba nawet trochę niepewnie.
Podobał mi się niesamowicie.
Poczułem jego dłoń na swojej ręce i omal nie połknąłem lodowego stworzonka z wrażenia.
- Podejdź do okna. – nauczyciel zachęcił mnie samym tonem głosu i chociaż płonąłem od ciepła, jakie przelał na moją rękę, to zdołałem zbliżyć się do wyznaczonego miejsca o własnych siłach, a wtedy zrozumiałem wszystko. Na zewnątrz płonęło pełno lampionów, które oświetlały błonia, a całość wyglądała dosłownie zachwycająco. Niemal pisnąłem z wrażenia.

~ * ~ * ~

Piękno, które odbijało się w oczach Fillipa było tym głębsze, gdyż mieszało się z naturalnym blaskiem jego tęczówek. Całe szczęście, iż Anioł zachwycał się błoniami, ponieważ mogłem bez przeszkód wpatrywać się w niego i podziwiać słodycz, którą promieniował, a w szczególności, kiedy na języczku miał motyla, któremu sam nadałem taki kształt, by był łagodny i pasował do uroczego Ślizgona.
Chciałem zatrzymać go u siebie jak najdłużej, by móc cieszyć się nim sam jeden, wiedziałem jednak, iż czas nasz był ograniczony, jako że tego dnia błonia były otwarte dla studentów przez całą noc, by mogli bawić się póki nie padną ze zmęczenia, zaś obowiązkiem nauczycieli było pilnowanie ich. Tym samym mogłem mieć Fillipa na oku także później.
- Jesteś piękny... – wyrwało mi się, na szczęście chłopiec nie słyszał nic zapatrzony w barwne kształty za oknem.

czwartek, 30 września 2010

Le soleil et la lune

Stojąc przed drzwiami gabinetu nauczyciela latania, nie potrafiłem zapanować nad nerwowymi odruchami. Miąłem skraj koszuli, to znowu splatałem dłonie i wyginałem je na wszystkie możliwe strony. Byłem trochę przestraszony, że tam przyszedłem, jednak pragnąłem porozmawiać z Camusem, spotkać się z nim, chociaż przez jedną króciutką chwilę być blisko niego. Znałem nauczyciela na tyle dobrze, by wiedzieć, iż przyjmie mnie ciepło i obdarzy chociażby małą dawką przyjemnych pieszczot, jak na przykład głaskanie. Czułem się jak żądny uwagi szczeniak, który sam podstawia się pod dłoń swojego pana i czasami bardzo chciałem być małym zwierzątkiem, by zawsze móc prosić Camusa o czułości.
Wiedziałem dobrze, że nauczyciel ma jeszcze zajęcia, które właśnie miały się kończyć, a więc powinien zjawić się u siebie za kilka chwil. Na myśl o tym przez moje ciało przeszły chłodne dreszcze. Moim głównym celem było wręczenie profesorowi prezentu, który sam zrobiłem. Zawsze byłem niecierpliwy i nie potrafiłem czekać, wolałem wyprzedzać wszystko nawet o kilka miesięcy, jednak dopinać na ostatni guzik i później czuć się pewniej. Tym razem było tak samo.
Był dopiero koniec września, a ja myślałem intensywnie o Halloween. Już wcześniej, gdy patrzyłem przez okno pociągu do Hogwartu, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Podszedłem do tego niebywale entuzjastycznie, ponieważ wiązało się to z kolejną małą niespodzianką dla Camusa. Nie byłem pewny, czy nie zachowuję się nazbyt dziecinnie, ani także, czy nauczycielowi spodoba się moja niespodzianka. Nie mniej jednak, z myślą o nim, starałem się stworzyć coś naprawdę ładnego, a teraz w mojej torbie czekał mały prezencik, który musiałem dać mężczyźnie od razu. Gdyby stwierdził, że go nie chce miałbym czas by się zrehabilitować, lub wylizać rany. Sam nie wiem, jak zareagowałbym na jakąkolwiek formę odrzucenia ze strony zawsze miłego i czułego mężczyzny. Nie wierzyłem, że mógłby sprawić mi jakąkolwiek przykrość, ale przecież nie mógł zawsze mi pobłażać. A może jednak mógł?
Uśmiechnąłem się na samą myśl o tym, że mógłbym być ulubieńcem Marcela, który rozpieszczałby mnie na wszystkie możliwe sposoby. Bardzo tego pragnąłem, a jednak równie mocno chciałem być tym, który to rozpieszczałby nauczyciela. Coraz częściej myślałem o tym, by sprawiać mu przyjemność zamiast czekać by to on zaopiekował się mną. Poniekąd byłem za niego odpowiedzialny i musiałem odciągać potencjalną konkurencję. To było moim najważniejszym zadaniem.
Pogłaskałem swoją torbę, w której bezpiecznie spoczywał prezent na Halloween. Moja niespodzianka wymagała ode mnie doskonalenia kolejnych umiejętności Skrzatów Domowych, jednak nie wstydziłem się tego, chociaż nie przyznałem się nikomu, co robiłem nocami. Nikt nie musiał wiedzieć, że...
Szyłem!
Nie zdradziłem się nawet przed szkolną pielęgniarką. Powiedziałem jej tylko, iż lepiej zapobiegać niż leczyć, po czym zabrałem całe opakowanie plasterków. Nie znałem w ogóle zaklęć, które wyszyłyby za mnie wszystko, co tylko bym chciał, a to znaczyło, że musiałem ręcznie zabrać się za mozolne i dokładne realizowanie wcześniejszego projektu. Nie byłem także artystą, który mógłby się pochwalić swoim dziełem. Wstydziłem się tego, co wyszło spod moich dłoni, jednak miałem małą nadzieję, iż mimo wszystko Camus będzie zadowolony.
Ostatni raz zastanowiłem się, czy aby na pewno dobrze robię, po czym wziąłem głęboki oddech. Zarumieniony uśmiechnąłem się niepewnie, kiedy dostrzegłem zbliżającego się profesora. Za kilka chwil wszystko miało się rozstrzygnąć, a ja nie potrafiłem skupić myśli, kiedy widziałem jak mężczyzna zbliża się powolnym krokiem. Wydawał mi się bóstwem, kiedy tak patrzyłem na niego.
Mój wyjątkowy Marcel!

~ * ~ * ~

Zdziwił mnie widok drobnej postaci przed gabinetem. Nie spodziewałem się odwiedzin, a już na pewno nie tak miłych. Moje serce przyspieszyło bicie, gdy tylko rozpoznałem cudownego chłopca już z daleka. Tej sylwetki nie dało się pomylić z żadną inną. Fillip nie zmienił się ani trochę przez czas wakacji, nadal był najniższy na swoim roku i emanował dziecięcą niewinnością, którą tak u niego kochałem, którą chciałem chronić za wszelką cenę.
Ciągle zastanawiałem się, kiedy mój Skarb uzna, że jest już zbyt duży by na mnie polegać. Tej chwili obawiałem się najbardziej. Chciałem, by Fillip zawsze mnie potrzebował, szukał mojej pomocy, towarzystwa. Przez najbliższy czas nie musiałem się tego obawiać. Mówiła mi o tym zarumieniona, cudownie uśmiechnięta buzia chłopca. Chciałem by zawsze taka była.
- Witaj, kochanie. – rzuciłem oddając uśmiech i niemal drżącą dłoń położyłem na jego głowie mierzwiąc miękkie włoski. Nie wiem, dlaczego się denerwowałem, jednak byłem naprawdę ucieszony. Rozpierała mnie radość i energia, kiedy miałem obok siebie największy z cudów świata. Samo patrzenie na Ślizgona pozwalało mi pozbyć się wszelkich zmartwień. – Gdybym wiedział, że tu będziesz przyszedłbym szybciej, długo czekałeś?
Chłopiec pokręcił głową, zaś ja otworzyłem drzwi gabinetu i wpuściłem Fillipa do środka przed sobą. Gdy zamykałem drzwi czułem się nieswojo, jakbym tym samym pozbawiał świat słońca, które teraz miałem tylko dla siebie. Ponieważ Fillip był dla mnie słońcem, zaś ja potrzebowałem go by żyć. Byłem drzewem, które przy nim stawało się większe i silniejsze, by móc swoimi licznymi konarami objąć drobnego chłopca i chronić go przed całym złem.
Zabawne, jak dalece potrzebowałem tego jednego, jedynego Ślizgona.

~ * ~ * ~

Wchodząc do gabinetu rozejrzałem się od razu po wnętrzu. Chciałem wiedzieć, jaki humor ma dziś nauczyciel. Pokój był przytulny i z pozoru zwyczajny. Przy oknie stało biurko, po bokach liczne szafki z książkami, zaś przed kominkiem dwa fotele i stoliczek. Gdzieś z boku, właśnie lewitowały filiżanki i czajniczek. Gdyby ten gabinet należał do kogoś innego, pewnie wcale bym się nie zachwycał, jednak świadomość, iż było to miejsce pracy mojego ukochanego Marcela sprawiała, iż czułem emanującą od wszystkiego magię, nie taką zwyczajną, jak ta, której uczyłem się na zajęciach, ale zupełnie inną. Jakby głębszą i doskonalszą. Sam sobie nie potrafiłem wytłumaczyć tego, co właśnie czułem całym sobą.
- Usiądź, Fillipie. – delikatnym ruchem dłoni Camus wskazał mi jeden z foteli. Skorzystałem z zaproszenia i zapadłem się w miękkiej materii, jak w poduszkach. Zaskoczony, ale i zachwycony spojrzałem na zadowolonego z efektu mężczyznę. Miałem ochotę przygryźć wargę by panować jakoś nad radością, jednak zrezygnowałem szybko. Wiedziałem, że profesor nie lubił, kiedy „maltretowałem” swoje usta, jak zwykł to nazywać.
- To jest niesamowite! – powiedziałem szybko, by w jakiś sposób ukryć ogarniającą mnie coraz większą błogość. Czułem, że zaraz wzniosę się w powietrze na skrzydłach, które właśnie wyrastały z mojego serca. Zakochałem się w najbardziej idealnym mężczyźnie na świecie i musiałem go chronić przed innymi, by nikt mi go nie zabrał! Miałem nawet ochotę rzucić się na nauczyciela i szczerze powiedzieć, że jest teraz niewolnikiem mojej miłości i nikomu go nie oddam.
Speszyłem się uświadamiając sobie to wszystko. Nie mogłem się tak zachować, ale mogłem narzucać się nauczycielowi, by mieć go zawsze na oku.
Nagle zapanowała chwilowa cisza, którą musiałem szybko przerwać. Marcel czekał na pewno aż wytłumaczę, po co się zjawiłem, zaś ja traciłem z każdą chwilą swoją pewność siebie.
Szybko, więc sięgnąłem do torby i wyjąłem z niej niewielki pakuneczek. Wyciągnąłem ręce w stronę profesora.
- Proszę, to dla pana. – chociaż powinienem spuścić głowę, to nie byłem w stanie tego zrobić. Nie mogłem oderwać oczu od przystojnego oblicza, od zdziwionych oczu mężczyzny, który sięgnął po prezent i uśmiechnął się do mnie w tak niesamowity sposób, że serce niemal przestało mi bić z wrażenia. Już nie ważne było, co Camus powie, kiedy odpakuje zdobny papierek. Ja otrzymałem już swój prezent!

~ * ~ * ~

Nie mogłem ukryć, że gest chłopca zaskoczył mnie i równocześnie uszczęśliwił. Nie myślałem, że Fillip mógłby sprawić mi dodatkową radość, skoro już otrzymywałem do niego najcudowniejsze prezenty raz w miesiącu, kiedy to uczył się gotować i pozwalał mi zjadać przepyszne dzieło tych drobnych rączek.
- Cóż to takiego? – zapytałem otwierając prezent. Chociaż zwalczałem nawyk przygryzania wargi u chłopca, to teraz ja nie mogłem się przed tym powstrzymać. Nie chcąc zdradzić jak bardzo cieszy mnie podarek musiałem opanować swoją ogromną wesołość. Czułem, że mógłbym oszaleć, tak ogromna była radość, jaką sprawiał mi Ślizgon.
- To prezent. – odpowiedział w oczywisty sposób mój Anioł i dopiero, kiedy wyjąłem niespodziankę, dodał. – To na Halloween.
Moje oczy stały się jeszcze większe niż chwilę wcześniej. Miałem właśnie w dłoniach niewielki, słodki księżyc w kształcie rogalika o uśmiechniętej buzi i wspaniałych ciepłych oczach. Był mięciutki i niebywale rozkoszny. Mógł mieć około dziesięciu centymetrów, a nierówne miejscami szycie było wręcz obłędnie rozkoszne.
- To niesamowite, Fillipie. – zacząłem prawdziwie oczarowany. – Sam to zrobiłeś? – spojrzałem na chłopca, który cały rumiany, ale widocznie szczęśliwy, skinął głową.
W jego otwartej torbie dostrzegłem jakiś żółty kształt. – A to? – wskazałem.

~ * ~ * ~

Mojemu ukochanemu nauczycielowi spodobał się prezent! On nigdy nie kłamał, a to znaczyło, że naprawdę mu się podobało. Aż cały się zaczerwieniłem słysząc jego pełen uznania głos i widziałem zachwyt na jego twarzy. Chciałem krzyczeć by odreagować swoją ogromną radość.
Kiedy tylko profesor wskazał ruchem głowy na moją torbę wyjąłem z niej ukryte tam słoneczko. Ono także było moim wytworem i tak samo jak księżyc, było wypchane miękkim puchem.
- To jest spineczka. – wyjaśniłem pokazując trzymany przez mężczyznę upominek. – Znalazłem odpowiednie zaklęcie by się magicznie trzymała. A to czapeczka, którą zrobiłem dla siebie. – wyznałem speszony i założyłem na głowę żółte, wesołe słonko, które chciałem by było równie wesołe, co spineczka. Teraz wydawało mi się to dziecinne, jednak czułem, że warto było zaryzykować.
Podniosłem wzrok na nauczyciela, który uśmiechał się i chyba próbował dłońmi to ukryć, jednak szybko zaprzestał starań i złapał moje dłonie przyglądając się im, jakby czegoś na nich szukał.
Roześmiałem się i dumnie wypiąłem pierś do przodu.
- Nie znajdzie pan ran. – jego zdziwienie było naprawdę cudowne. – Zanim zacząłem szyć obkleiłem palce plasterkami, żeby się nie pokaleczyć. – tym razem to profesor śmiał się ciepło.

~ * ~ * ~

Moje pomysłowe Słoneczko!
Trudno opisać, co czułem patrząc na jego zawstydzenie widniejące na słodkiej buzi, którą teraz dodatkowo rozświetlało wspaniałe słonko. Miałem wrażenie, że wszystko to miało swoje własne znaczenie. Słońce i księżyc nigdy nie mogły być razem, podobnie jak ja i Fillip.
Z namaszczeniem ponownie ująłem jego dłonie i przysunąłem do nich twarz. Nie ważne, co mógł o tym pomyśleć chłopiec. Po prostu zacząłem całować powoli każdy z jego palców. Czułem, iż mógłbym płakać z radości i żalu jednocześnie.
- Muszę podziękować tym łapkom za tak piękny prezent. – wytłumaczyłem się, chociaż nie miałem odwagi spojrzeć na Ślizgona. Muskałem drobne opuszki i gdybym mógł, mógłbym nigdy nie robić niczego innego. Niespodzianka, jaką sprawił mi chłopiec była ogromna i ucieszyła mnie niebywale.
Nigdy nie spodziewałbym się, że Fillip sam weźmie w rączki igłę i nici. Podczas gdy w domu na pewno był dumnym paniczem, tutaj pokazał mi się od zupełnie innej strony. Był chłopcem tak słodkim, iż nigdy nie można było nazwać go zwyczajnym. Uświadomiłem sobie w tej chwili, to, co przecież wiedziałem już od dawna, że mam przy sobie najcenniejsze z boskich stworzeń. Dla tego Anioła mogłem zrobić wszystko, spełniłbym każdą jego prośbę, każdą zachciankę.
Kochałem go tak mocno, iż sam nie byłem w stanie tego pojąć. Ponieważ, kto zrozumie cud? A ta miłość była Cudem. Prawdziwym Cudem, jaki tylko Pan jest w stanie sprawić.

~ * ~ * ~

Przełknąłem głośno ślinę, wpatrywałem się w swoje dłonie, których palce właśnie stykały się z ustami Marcela. Poczułem masę przyjemnych dreszczy, które przechodziły przez moje ciało biorąc początek w całkowanym opuszku. To było przyjemniejsze niż sama przyjemność, o wiele lepsze niż myśli o całującym mnie profesorze.
Wstydziłem się dopuścić do świadomości wspomnień snu, który wywarł na mnie takie wrażenie podczas wakacji. Nie chciałem by Marcel znał tę wstydliwą stronę mnie, wszystkie te pragnienia, które coraz jawniej zaczynały panować nad moim ciałem.
Kiedy Marcel pocałował już ostatni z moich palców złapałem go szybko za głowę i przytuliłem ją do swojej piersi. Nie chciałem by się odsunął, ale nie panowałem też nad swoimi odruchami.
- Bardzo się cieszę, że się panu podoba. – powiedziałem drżącym ze wstydu głosem, by usprawiedliwić swoje zachowanie. Nie miałem pojęcia, jak spojrzę w oczy profesora po czymś takim, jednak było już za późno.
On objął mnie lekko i pogładził po plecach. Czułem, jakby wtulił się w moją pierś, jednak, gdy tylko poluźniłem uścisk ramion, mężczyzna usiadł normalnie. Jego uśmiech sprawił, że nie czułem aż takiego zażenowania, a jego gorąca dłoń pogłaskała mnie po policzku.
- Sprawiłeś mi tak ogromną radość, Fillipie. – na jego ustach ponownie pojawił się ten wspaniały uśmiech.
Nie. Marcela nie musiałem się nigdy wstydzić.
- Chyba powinienem już iść. Zaraz będzie obiad. – mruknąłem niechętnie, jednak nie był to sposób do ucieczki z kłopotliwej sytuacji sprzed chwili. Tamto zdarzenie było już dalekie, a moje dziwne zachowanie wydawało się takie zwyczajne, kiedy patrzyłem w szare oczy mężczyzny.

~ * ~ * ~

- Tak, Fillipie. Obaj musimy iść, więc dlaczego nie mielibyśmy zejść do Wielkiej Sali razem? – chciałem skraść więcej tych cennych chwil, które spędzaliśmy wspólnie.
Kiedy Fillip przytulił mnie nagle w tak nieporadny sposób myślałem, że roztopię się w jego ciepłych ramionkach. Ten Anioł był nadal dzieckiem, nadal niewinnym i słodkim chłopcem, którego znałem sprzed trzech lat. Zupełnie, jakby czas dla niego stał w miejscu, chociaż nie było to prawdą. Tak bardzo chciałem wiedzieć, co dzieje się w jego wnętrzu, z jakimi problemami styka się dorastając. Kontrast między jego wiekiem, a zachowaniem był ogromny, niemal niewyobrażalny. Samolubnie pragnąłem by się pogłębiał. By Fillip dorastał, ale zawsze był równie niewinny, jak w tej chwili.
- Tak, chodźmy!
Drobna dłoń, która złapała mnie za rękę ukróciła skutecznie myśli, które nagle zaczęły kłębić się w mojej głowie. Wiedziałem dobrze, że Fillip dorośnie, zmieni się, a wtedy jego niewinność i słodycz połączy się z nowymi cechami, jakich nabędzie, ale on sam nigdy się nie zmieni. Mój Fillip zawsze będzie taki sam.
I nagle nie mogłem się doczekać chwili, gdy poznam mężczyznę, jakim mój rozkoszny Anioł stanie się za kilka lat.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Chaude

Gorąc, upał, nieznośna duszność. Słońce, wydaje się palić skórę, każdy z trudem łapany oddech jest świszczący, niesamowicie cenny, z powodu złudnego chłodu, jaki daje. Pragnienie jest wszechogarniające, a w pobliżu nie widać wody, ani cienia, wiatr nie wieje w ogóle, wszystko wydaje się płonąc w żarze płynącym z nieba. Nieznośna suchość w ustach wydaje się wypalać gardło, nie pozwalając na wypowiedzenie słowa. Wszelkie starania są zbędne, nie ma ucieczki od tego wszystkiego. Piach gryzie nozdrza podczas oddychania, jego smak wydaje się dominować na języku.
Zmęczony, spocony padam na kolana zanurzając się w piasku. Mętny wzrok z trudem skupia się na wyciągniętym w moją stronę kubku z wodą. Łapię go szybko, piję łapczywie, czuję ulgę, chłód, odzyskuję mowę, chociaż niewiele to zmienia. Przecieram oczy, podnoszę się i wtedy spostrzegam, że stoję na stacji z ojcem u boku.
- Już idzie. - widzę jego uśmiech, a chwilę później wyciągniętą dłoń, która ściska mocno prawicę kogoś obcego, kogoś, kto dopiero się pojawił. To zmusza mnie do podniesienia wzroku, który sunie od wysokich traperów, przez jasne spodnie z licznymi kieszeniami, zawieszoną u pasa broń, przerzucony przez ramię sztucer, w końcu docieram do zasłoniętej korkowym hełmem twarzy. Ogarnia mnie dziwne podniecenie. Przede mną stoi łowca zwierząt, przyjaciel ojca, który ma się mną zaopiekować przez najbliższe miesiące.
Nagle mężczyzna podnosi nieznacznie głowę, mogę dostrzec jego twarz.
Jest przystojny, jego usta układają się w ciepły uśmiech, pełne łagodności oczy utkwione są we mnie, koją jasnym kolorem, włosy nieznacznie wystają spod hełmu. Znam tego mężczyznę, znam tę twarz. Marcel!
A jednak wydaje się tak niedostępny, jakby był kimś obcym, kimś, kogo dopiero spotykam, z kim musze się oswoić.
- Witam, młody kawalerze. – uśmiech na jego wargach staje się szerszy, teraz to ja ściskam jego dłoń na powitanie. Ma niesamowicie delikatny głos, jakby wcale nie był wytrawnym myśliwym, jakby nie trudnił się łapaniem dzikich zwierząt.
Tak, teraz pamiętam, teraz już to wiem. To znajomy ojca, który ma się mną opiekować podczas mojego pobytu w Australii. Ma mnie uczyć wszystkiego od normalnego życia w tym kraju, po radzenie sobie w ekstremalnie trudnych warunkach, jakie panują w tym kraju.
Ojciec znika, jakby wcale nie było go obok mnie, tonę w szarych oczach Camusa, który mierzwi mi włosy, zakłada korkowy hełm, by chronił mnie przed panującym tutaj upałem. Wyprowadza mnie ze stacji i pomaga dosiąść ładnego kucyka, który parska cicho, jakby na powitanie. Głaszczę go, a tym czasem mężczyzna dosiada swojego konia. Patrzę na jego szerokie plecy, opasane pasem biodra, wyprostowana sylwetka wydaje się tak niesamowicie atrakcyjna, a ja mam świadomość, że spędzę z nim wiele czasu, że nauczę się o nim tak niesamowicie wiele.
- Zatrzymamy się na farmie. – mówi wesoło i odwraca się do mnie. Spowalnia konia, by zrównał się z moim kucykiem.
- Czy pan... – zaczynam, ale on kręci głową.
- Nie pan, Marcel. – upomina mnie bardzo łagodnie, jest rozbawiony. Przełykam głośno ślinę, rumienię się, robi mi się jeszcze bardziej gorąco. Mężczyzna każe mówić do siebie po imieniu, a ja nie potrafię nawet wymówić tego jednego cudownego słowa, którego on ode mnie oczekuje. Słyszę, jak zachęca mnie cichym „śmiało”, a ja nabieram ze świstem powietrza.
- Ma... Marcel... – dukam, gdy on kiwa głową zadowolony, zaś ja płonąc spuszczam swoją w dół, by ukryć zażenowanie i dziwną radość wynikającą z tego niewielkiego gest, jakim było wypowiedzenie jego imienia. Rozpływam się w tych niesamowitych uczuciach, nie rozumiem nawet, dlaczego tak bardzo szaleje moje serce, jakby nagle zamieniło się w motylka.
Wśród tego szczęścia niezauważenie zmienia się sceneria. Całkowicie naturalnie, płynnie, jakby tak było zawsze, a ja nadal jestem zafrasowany i bez reszty pogrążony we własnym szczęściu.

*

Chociaż temperatura w ogóle nie uległa zmianie moje ciało nawykło już do niej, zapewne dzięki obecności Camusa, który nie był nikim innym, jak wyśmienitym łowcą zwierząt i moim opiekunem. Pod jego skrzydłami uczyłem się coraz więcej, zbliżałem do niego i czułem obecność mężczyzny nie tylko fizycznie, ale także psychicznie. Siedząc na schodach domu na farmie, który jak wiedziałem należał do jego znajomego, bawię się gładząc małym palcem u ręki dłoń siedzącego obok mężczyzny. Rozbawiony tym Marcel obserwuje mnie, czasami sam odpowiada swoimi palcami na moje zaczepki, tak jak w tej chwili, kiedy to z wielkim uśmiechem biję się z nim na palce. Gryzę wargę, chcąc zwyciężyć, chociaż moja dłoń jest zdecydowanie mniejsza niż jego, a tym samym moje szanse na zwycięstwo maleją z każdą chwilą.
Czuję, jak Camus łapie mnie za rękę, podnosi ją i lekko całuje.
- Przegrałeś, Fillipie. – łagodnie i czule wypowiada moje imię. – Mój młody wielki łowca nie ma ze mną szans. – mruga do mnie, a delikatne usta ponownie muskają skórę mojej dłoni. – Upolowałeś dziś wspaniałego kangura, a więc będziemy mieć całkiem smaczną zupę i potrawkę. – tym razem czuję jego dotyk na głowie.
Unoszę lekko twarz, wpatruję się w niego. Siedząc na niewielkiej werandzie znajdujemy się w cieniu, więc mężczyzna nie ma czapki. Widzę go dokładnie, mogę sięgnąć po niego i to właśnie robię. Wyciągając przed siebie rękę dotykam palcami lekko szorstkiego od zarostu policzka. Nie miał czasu się ogolić, gdyż z rana byliśmy na polowaniu. A jednak, mimo wszystko, wywołuje to u mnie przyjemne dreszcze. Chociaż to on jest wytrawnym łowcą i tropicielem, to tym razem ja zostaję kimś takim. Chcąc upolować najcenniejszy australijski skarb przysuwam się bliżej Camusa i wyciągam szyję jak najdalej, by pocałować ukochanego mężczyznę. Czuję i wiem, że kocham właśnie jego, że nie potrafię dłużej czekać. Moje usta spotykają się z jego wargami, czuję na nich słodki smak malin, są ciepłe i takie niesamowite.
Jego dłonie gładzą moje plecy, nie odsuwa się, a nawet pochyla by być jeszcze bliżej. Rozpływam się powoli w cudownych, lekkich wrażeniach, które wypełniają mnie, ośmielają. Dotykam dłońmi jego piersi, wyczuwam, jak jest niesamowicie zbudowana. Tym samym jego palce zaczynają mnie łaskotać po nagiej skórze pleców. Marzę by bawił się moimi kręgami, a wtedy jego opuszki zaczynają wypełniać moje nieme polecenia.
Kładę się na mężczyźnie, na jego piersi, całuję go mocniej, zachłanniej, czuję narastające we mnie podniecenie. Jego broń wbija mi się w bok, więc sięgam po nią i wyciągam odkładając na bok. Tak bardzo mi się to podoba, że płonę cały, podczas gdy Marcel uśmiecha się patrząc na mnie, obserwując mnie uważnie.
Przez moją głowę przepływa masa podniecających myśli. Tak łagodny, tak cudowny i ciepły mężczyzna trzymający sztucer w dłoniach, celujący bezbłędnie, nieoceniony łowca. Tak bardzo kontrastują ze sobą jego umiejętności, a to, jaki jest w stosunku do mnie.
Nie potrafiąc tego wytrzymać powoli ocieram się o jego ciało, całuję go bez przerwy muskając delikatnie. Chociaż to ja jestem drobniejszy to boję się, iż rozkruszę go jak porcelanową figurkę starego bóstwa.
- Marcel... – szepczę jego imię. – Marcel... – powtarzam w jego ucho, obejmuję go, przytulam.
- Mój kochany Fillipie. – jego dłoń gładzi moją twarz, delikatnie pieści policzek. – Kocham cię, mój słodki. – Jego głos przestaje być słyszalny, jego usta poruszają się nadal w cudownych słowach, jednak już ich nie słyszę. Jestem zachwycony, pobudzony, wypełnia mnie radość, wydaje mi się, że krzyczę, chociaż tego nie słyszę...


*

Byłem szczęśliwy, chciało mi się piszczeć, mocno zaciskałem oczy i czułem swoją dłoń na ciele. Obudziłem się, a moje palce pieściły powoli moje krocze. We śnie sprawiałem sobie przyjemność śniąc o Camusie i wcale się tego nie wstydziłem. Pragnąłem więcej i nie bałem się rozpieszczać swojego ciała. Marcel mówił, że mnie kocha, powiedział to, chociaż ja nie zdążyłem już odpowiedzieć mu tymi samymi słowami. Był łowcą dzikich zwierząt, wyglądał niesamowicie podniecająco!
Odwróciłem się na brzuch, podciągnąłem lekko kolana na wpół leżąc, na wpół klęcząc. Jedną dłonią zagarnąłem pod siebie poduszkę tuląc ją z całych sił. Zamknąłem oczy, wyobrażałem sobie Camusa, który jeszcze przed chwilą całował mnie i dotykał. Pragnąłem powrócić do tamtego snu, znać jego ciąg dalszy. Myślałem intensywnie o tym, co teraz powinno się dziać.
Marcel wsuwa dłoń w moje spodnie, zaczyna pieścić mój członek, całuje mnie, szepcze do ucha słodkie słówka i bezustannie pociera moje krocze, a ja jęczę i piszczę głośno. Czuję gorąco jego ciała, jego cudowny zapach, mam wrażenie, że i on pragnie bym go zaspokajał, więc właśnie to robię. Powoli rozpinam rozporek spodni i wsuwam w niego dłoń.
W tej właśnie chwili moje ciało uwolniło całe napięcie, jakie się w nim zebrało. Wilgoć wsiąkała teraz w materiał bielizny i piżamy. Zacząłem się wstydzić tego, co zrobiłem, a jednak było to takie realne. Pragnąłem by tak właśnie było, chociaż nie mogłem liczyć na coś podobnego. To był tylko przyjemny sen, w dodatku przesycony erotyzmem, który wypełniał mnie z powodu niezaspokojenia. Mój ukochany nauczyciel był daleko, nie widziałem go od dawna, ale myślałem o nim codziennie, cóż mogłem na to poradzić? Moje ciało chciało odnaleźć gdzieś tę pełnię przyjemności, jakiej mogło zaznać jedynie poprzez spotkanie z Camusem.
Był to mój pierwszy tak erotyczny sen, byłem ciekaw czy Marcel także takie miewa, jednak szybko postanowiłem o tym zapomnieć. Nie chciałem nawet myśleć, kto mógłby pojawiać się w takich snach. Byłem zazdrosny nawet o skryte fantazje mężczyzny. Gdybym miał możliwość wniknąłbym między jego śnienie i wyeliminował każdego pozostawiając tylko siebie. Uzależniłbym go od siebie, sprawiłbym, że nauczyciel szukałby mnie na jawie i we śnie każdego dnia i każdej nocy.
- Niech mi pan powie, że mnie kocha. – westchnąłem kładąc się na plecach. – Niech pan mi to powie, a później mnie przytuli. – objąłem sam siebie bardzo mocno. – Ja pana kocham jak nikogo innego i w tym roku postaram się to wyznać. – porwałem poduszkę, objąłem ją, ściskałem mocno i zwinąłem się w kłębek. Tak zasnąłem po raz kolejny czując w sobie dziwną moc.

~ * ~ * ~

Nie wiem, co mnie zbudziło, ale otworzyłem nagle oczy i nie czułem się w ogóle śpiący. Moje myśli powędrowały w kierunku Fillipa, jakby śnił mi się przed chwilą i pozostawił po sobie wspomnienie, które nie chciało opuścić moich myśli. Chciałem wiedzieć, co teraz robił chłopiec, czy spał spokojnie, czy przypadkiem nie miał koszmarów.
Czułem potrzebę opieki nad nim i miałem nadzieję, że ostatni miesiąc wakacji minie szybko, a tym samym będę mógł już niedługo spotkać się z chłopcem i porozmawiać z nim.
Wiele wysiłku będzie mnie kosztować zachowywanie się jak przystało na zwyczajnego nauczyciela, ale po pierwszych trudach, później będzie już z górki.
- O czym śnisz, Fillipie? – mruknąłem do siebie uśmiechając się subtelnie.