poniedziałek, 31 maja 2010

Petit déjeuner

Wielka Sala przypominała ul pełen pracujących ciężko pszczół, chociaż w rzeczywistości każda z obecnych tam osób daleka była od prawdziwej pracy. Przestrzeń wypełniały radosne, podniesione głosy, niektórzy uczniowie starali się przekrzyczeć swoich kolegów. Byłem przekonany, iż piękna pogoda wpływała na nich pozytywnie i dostarczała więcej energii niż zazwyczaj. Z trudem mogłem powstrzymać uśmiech patrząc na tak wysoce satysfakcjonujący widok. Dla nauczyciela nie było chyba wspanialszego widoku niż gromada zadowolonych uczniów zgromadzonych w jednym miejscu i zarażających wszystko i wszystkich wokół swoim dobrym humorem. Jako zwyczajny mężczyzna potrzebowałem jednak do prawdziwego szczęścia czegoś więcej – z pozoru niewielkiej pszczółki, która wyróżniała się spośród innych niemożliwą wręcz słodyczą, jakby cała skąpana była w świeżo wyprodukowanym miodzie.
Mój Mały Miodny Owad siedział wyjątkowo spokojnie i ze spuszczoną główką przy stole Slytherinu. Żałowałem, że jest tak daleko ode mnie, ponieważ nie mogłem dostrzec wyraźnie wyrazu jego twarzy, a pragnąłem wyłapywać z niej każdy ruch mięśni, grymas, lub obraz cudownej radości.
Właśnie, dlatego nie od razu zwróciłem uwagę na śniadanie, które pojawiło się na stole. Kiedy jednak mój wzrok skupił się na leżącym przede mną talerzu coś się nie zgadzało z codziennym stanem rzeczy. Zamiast pustej zastawy miałem na talerzu górkę maleńkich kanapeczek z wbitą, w jedną z nich, słodką zieloną wykałaczką o drobnym uchwycie w kształcie polnego konika. Do zastawy dołączona była biała koperta. Szczerze powiedziawszy byłem przez to jeszcze bardziej zdziwiony.
Zacząłem, więc właśnie od tego niepozornego liściku, wyjmując ze środka kartkę zapełnioną starannym, jednak dziecinnym pismem. Powoli zacząłem czytać, a na moich wargach pojawiał się coraz to większy uśmiech. Musiałem zasłonić usta, by nie zwrócić na siebie niepotrzebnej uwagi innych, w tym także nauczycieli.
Szybko przeniosłem wzrok z tekstu na mojego Ślizgona. To on był autorem dzisiejszego posiłku, który otrzymałem. Początkowe zaskoczenie zamieniło się w najprawdziwszą radość. Czułem jak wypełnia mnie ciepło i przyjemne dreszcze przechodzą po całym moim ciele, jak drobne mróweczki. Byłem pewny, iż było to pierwsze w życiu, samodzielnie robione danie, jakie wyszło spod drobnych paluszków Fillipa.
Chłopiec siedział ze zwieszoną głową niemrawo jedząc swoje śniadanie, a ja pragnąłem podbiec do niego, przytulić i ucałować z wdzięczności za tak ogromną radość, jaką mi wtedy ofiarował.

~ * ~ * ~

Nie żałowałem tego, co zrobiłem, jednak obawiałem się tego, co miało potem nastąpić. Obserwowałem profesora kątem oka, by nie wiedział, że wpatruję się w niego, jakbym na coś czekał, chociaż było to prawdą. Widziałem jego szczere zdziwienie, kiedy pojawiły się przed nim gotowe kanapki. Byłem speszony, chociaż dzieliła nas znaczna odległość, moje serce biło o wiele szybciej niż zazwyczaj. Bałem się, chociaż nie miałem, czego. A jednak wiedziałem, że postąpiłem słusznie, bez względu na to, co później powie mi Camus.
Gdy nauczyciel podniósł głowę znad listu, ja szybko opuściłem swoją. Z trudem mogłem cokolwiek przełknąć. Wcześniej czekałem, by profesor dostrzegł śniadanie, teraz zaś chciałem by już je skończył i wyraził swoją opinię na jego temat.
To właśnie napisałem w liściku, który Skrzaty Domowe dołączyły do zrobionego przeze mnie posiłku. Udało mi się je ubłagać, by nauczyły mnie, co nieco o gotowaniu, a tym samym by owoc mojej pracy został podany Marcelowi. Musiałem stoczyć ciężką batalię z pomocnymi stworkami, ale w ostateczności były mi przychylne.
Szczerze powiedziawszy moim pragnieniem było nauczyć się gotować właśnie dla nauczyciela latania. Sam nie wiem skąd w mojej głowie pojawił się tak absurdalny pomysł, jednak było to jednym z moich największych pragnień. Chciałem by jadł przyrządzone przeze mnie potrawy i by mu smakowały. By to osiągnąć musiałem nauczyć się dobrze gotować, co szło mi opornie, jako że nigdy nie trzymałem w dłoniach noża, nie wspominając o równym krojeniu warzyw na plasterki. Nigdy nie myślałem, że zrobienie kilku kanapek zajmie mi tak wiele czasu. Efekt nie był jednak zadowalający toteż pokroiłem je na drobne kwadraciki. Wcale nie czułem dumy z dzieła swoich rąk, wręcz przeciwnie, jednak chciałem by mój ukochany profesor mógł oceniać moje postępy. A każda maleńka kanapeczka symbolizowała moją ogromną miłość do profesora. Dlatego właśnie jego zdanie było dla mnie najważniejsze. Tym samym też zapewniłem sobie możliwość comiesięcznej rozmowy z nim i chociaż on jeszcze o tym nie wiedział, to chciałem zapytać go o zgodę, kiedy tylko podejdzie by porozmawiać o śniadaniu, jakie dla niego przygotowałem ten pierwszy raz.

~ * ~ * ~

Czułem jak narasta we mnie podniecenie, jak wszystkie moje nerwy rozpieszcza cudowne uczucie bezgranicznej miłości i szczęścia. Miałem ochotę zamykać oczy i rozkoszować się smakiem pierwszych kanapek Fillipa, przy każdym małym kawałeczku, który wkładałem do ust.
To było niesamowite uczucie, którego jak dotąd nie miałem okazji poznać. Zupełnie, jakby każda komórka mojego ciała, była rozpieszczana przez miękkie piórka wielobarwnego kolibra. Zapadałem się w tej wspaniałości z każdą chwilą coraz bardziej. Byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, a mój największy Skarb przygotował dla mnie wspaniałe śniadanie.
Uśmiechałem się na samą myśl o wysiłku, jaki musiał w to włożyć. Żałowałem, że nie było mi dane zobaczyć jak mój biedny Anioł męczy się w kuchni w czasie przygotowywania tego śniadania.
Wielka Sala powoli pustoszała, jako że większość uczniów chciała zająć najlepsze miejsca na błoniach, by lenić się w słońcu do południa. To dawało mi możliwość rozmowy z moim Cudem o jego dziele, tak jak sobie tego życzył w liściku.
Miałem ochotę wycałować go całego! Muskać jego paluszki, niewielkie dłonie.
Mój cudowny, niesamowity i rozkoszny Fillip.

~ * ~ * ~

Zdołałem przekonać Olivera, że jedzenie zajmie mi więcej czasu i nie było najmniejszego sensu by na mnie czekał. Miał znaleźć najlepsze miejsce na błoniach, a ja planowałem dojść później. Szczerze powiedziawszy chciałem po prostu spędzić jak najwięcej czasu w Wielkiej Sali, by później powoli wyjść. Camus mógł mnie złapać zaraz za drzwiami i tym samym mielibyśmy odrobinę czasu dla siebie, nie martwiąc się, że ktoś nam przeszkodzi.
W rezultacie wstałem z miejsce, ale poczułem jak bardzo jestem zdenerwowany. Moje ciało drżało lekko, nogi były jak z gumy i chyba tylko cudem jeszcze potrafiłem na nich ustać. Czułem, jak serce mocno wali w mojej piersi, oddychałem ciężko i z trudem, gdybym próbował utrzymać coś w dłoniach niechybnie upuściłbym wszystko na ziemię. Chyba nigdy nie byłem tak zdenerwowany jak teraz. Myślałem, że zaraz zemdleje, chciało mi się płakać.
Profesor właśnie zbliżał się w moją stronę. Gdybym zmusił wtedy nogi do poruszenia się skończyłbym leżąc na ziemi. Nie mogłem się, więc ruszyć, ponieważ ugięłyby się pode mną, jak dwa patyczki z waty, a tym samym ośmieszyłbym się niepotrzebnie i zwrócił na siebie uwagę wszystkich osób, które jeszcze pozostały w Wielkiej Sali.
- Jaki ty jesteś blady. – Marcel pogładził lekko mój policzek, podczas gdy ja nadal stałem usilnie chcąc opanować strach.
Nie wiem, czego tak naprawdę się obawiałem. Camus był delikatny i zawsze ostrożny, nigdy by mnie nie wyśmiał, nie skrytykował boleśnie. Był zbyt idealny bym musiał się martwić, a jednak coś we mnie nie potrafiło się uspokoić.
- Usiądź, bo mi zemdlejesz. – jego łagodny głos ponownie rozbrzmiał w moich uszach. Mężczyzna podstawił mi krzesło pod same pośladki i z łagodnym uśmiechem zmusił mnie bym na nim usiadł. Czułem teraz drżenie moich nóg i mrowienie spowodowane ich wcześniejszą „miękkością”.
Od razu spuściłem głowę wpatrując się w swoje zaciśnięte mocno pięści. Bicie mojego serca było tak szalenie głośne, że nauczyciel musiał je słyszeć równie wyraźnie, co wykrzykiwane słowa. Chciałem podziękować, powiedzieć, że już mi lepiej, ale nie mogłem nic z siebie wykrzesać. Nawet jednego niezrozumiałego dźwięku, a mój Marcel stał nade mną, patrzył na mnie tymi pełnymi łagodności i uczuć, szarymi oczyma.
Zawstydzał mnie tym jeszcze bardziej, jako że za kilka chwil na pewno podejmie temat mojego niesprawnie zrobionego śniadania.

~ * ~ * ~

Mój Anioł był podenerwowany. Wiedziałem o tym, a z jego ślicznej buźki, którą zawzięcie ukrywał opuszczając głowę, mogłem wyczytać to od razu. Nie rozumiałem w prawdzie, dlaczego tak bardzo wydawał się zdenerwowany, ale miałem nadzieję, iż zdołam jakoś temu zaradzić.
Skinąłem na dyrektora, który jako ostatni opuszczał Wielką Salę. Dałem mu w ten sposób znać, iż zajmę się Fillipem i nic mu nie będzie. Zostaliśmy sami, dzięki czemu mogłem z nim swobodnie rozmawiać o wszystkim.
- Już ci lepiej? – zapytałem klękając przed nim i pochyliłem głowę by w jakiś sposób móc dostrzec jego twarzyczkę. Chłopiec zawzięcie pokiwał głową. – Podnieś głowę, Aniele. – poprosiłem lekko pomagając mu w tym palcem. Jego oczka błyszczały, policzki stały się rumiane, a usta przygryzał jak zawsze w chwilkach zdenerwowania. – Chciałeś wiedzieć, co myślę o twoim śniadaniu, prawda? – uśmiechnąłem się widząc, jak jego buźka robi się jeszcze bardziej czerwona. Teraz wiedziałem już, co go dręczyło.
- T... Tak... – wydusił.
Poczułem coś na wzór nagłego uderzenia, kiedy usłyszałem jego cichy, słodki głos, najwspanialszą melodię, jaka mogła powstać.
- Fillipie, było wspaniałe! – zapewniłem entuzjastycznie. Zupełnie jakbym był dzieckiem, które ocenia najlepsze ciastko, jakie kiedykolwiek jadło. – Naprawdę wyśmienite i nigdy nie jadłem niczego lepszego! – powiedziałem to, co naprawdę czułem. To, co wyszło spod łapek mojego Anioła było jak owoce w Raju, o ile nie lepsze od nich.
Ślizgon uniósł głowę pewniej i spojrzał na mnie otwarcie wielkimi oczyma, jak gdyby był zaskoczony, iż tak a nie inaczej oceniłem jego starania.
Rozkoszny.

~ * ~ * ~

- Naprawdę? – zapytałem niepewny, chociaż wierzyłem nauczycielowi bezgranicznie. On nigdy nie kłamał, a to oznaczało, że moje kanapki naprawdę mu smakowały. Chociaż bardzo chciałem, to jednak nie potrafiłem kryć uśmiechu, który z każdą chwilą stawał się coraz większy. Byłem dzięki temu bardziej pewny siebie i czułem jak rozpiera mnie bezgraniczne szczęście.
Mojemu kochanemu profesorowi smakowały moje kanapeczki! Byłem z siebie dumny, byłem rozanielony i miałem ochotę przytulić go z całych sił.
- Nie potrafiłbym cię okłamać, kochanie. – jego ciepła dłoń spoczęła na mojej głowie i przez chwilę czułem się tak, jakby jednak profesor był wyłącznie mój. Zupełnie jakbyśmy byli parą, czego tak bardzo pragnąłem. – Jak mógłbym ci się odwdzięczyć za coś tak wspaniałego? – zapytał, a ja uchyliłem usta łapiąc szybko powietrze. Wiedziałem dobrze, jak mógłby to zrobić.
- Ja chciałbym żeby pan dał mi buziaka w czoło za każdy posiłek... – znowu się zawstydziłem i starałem się ukryć twarz, chociaż nie miałem gdzie. Odwróciłem, więc wzrok od nauczyciela. – Bo ja chciałbym ćwiczyć i co miesiąc przez cały jeden dzień dawać panu do spróbowania to, co robię. I chciałbym wtedy buziaka za każdy posiłek... – kiedy teraz o tym mówiłem czułem się dziwnie i docierała do mnie absurdalność tych słów. – Czy pan mógłby, co miesiąc jeść to, co zrobię i mówić mi, jakie było? – zamknąłem mocno oczy, obawiając się jego reakcji, jak i będąc prawdziwie zawstydzonym. Drugi raz na pewno nie byłbym w stanie tego powiedzieć.
- Fillipie... – tym razem to mężczyzna się zawahał. Kiedy odważyłem się spojrzeć na niego jednym okiem, podczas gdy drugie nadal było zamknięte, dostrzegłem jego zaskoczenie, ale i radość, jeśli nie była ona tylko moim wymysłem. – Będę naprawdę szczęśliwy, jeśli będziesz ćwiczył gotowanie, a ja będę mógł jeść to, co stworzysz. – złapał moje dłonie, pocałował je lekko.
- Ja chciałbym buziaki za posiłki z góry, to będzie pięć buziaków w czoło. – mruknąłem ponownie, chociaż tym razem pewniej, niemal jakbym chciał tym ponaglić nauczyciela.
Camus roześmiał się głośno i szczerze. Chyba go rozbawiłem swoim zachowaniem, ale teraz nie było to dla mnie tak krępujące. Musiałem zdobyć zapłatę za swoje starania, chociaż otrzymałem ją już, gdy nauczyciel zjadł wszystko, co przygotowałem.
- Pięć buziaków za pięć wspaniałych posiłków, to niesamowicie opłacalne. – jego palce zmusiły mnie do ciągłego patrzenia na jego twarz, w jego oczy. Tonąłem w nich i nie było ucieczki od ogromu uczuć, jakie mnie wtedy wypełniały.

~ * ~ * ~

Nie mogłem wymarzyć sobie niczego wspanialszego. Miałem jeść cuda dłoni Anioła i dodatkowo otrzymywać najsłodszy deser w postaci możliwości całowania jego miękkiej skóry. Byłbym głupcem, gdybym się na to nie zgodził.
Podniosłem się i stając nad nim pochyliłem nisko. Trzymając w dłoniach ciepłą, cudowną buzię chłopca ucałowałem jego gładkie czoło, jednak postanowiłem zapłacić za resztę posiłków nieco innymi buziakami.
Przysunąłem wargi do policzka mojego Skarbu, następnie do drugiego, do brody i małego noska. Ucałowałem każde z tych miejsc z największą rozkoszą.
- Pięć buziaków za pięć posiłków.
- Tak! – Ślizgonowi aż zaświeciły się oczy. Kiwał głową by potwierdzić, iż taka zapłata jak najbardziej mu pasowała i nie tylko czoło mogło być muskane w podzięce.
Nie wiem czy znalazłem się wtedy w Raju, jak wiele razy wcześniej, ale na pewno miałem dla siebie zaklęte w serduszku Fillipa serce Boskiej Idylli, którą Pan stworzył przed wiekami. Mój Ślizgon był moim Zbawieniem, moim Niebem – obiecanym Rajem.
Byłem ciekaw, jak to możliwe, że spod książęcych paluszków Anioła mogły wyjść takie przysmaki.
Moje serce wypełnione było samolubnym pragnieniem, by ta Rozkosz na zawsze była moja. By moje cudowna Pszczółka tylko mnie obdarzała cudownym miodem swojej pracy. Chciałem przywłaszczyć sobie Fillipa na zawsze.

~ * ~ * ~

Nadal czułem subtelne łaskotanie w miejscach, które pocałował nauczyciel. Sam nigdy nie odważyłbym się poprosić o buziaki niemal na całej twarzy, a jednak dostałem je. Byłem rozradowany i chciałem więcej.
W prawdzie musiałem teraz ukrywać przed Oliverem swoje zamiary, ale byłem pewny, iż uda mi się to bez trudu. Znikanie raz na miesiąc na pewno nie będzie wzbudzać jego podejrzeń, a przynajmniej miałem zamiar o to zadbać. Gdyby wiedział, co robię na pewno domyśliłby się, że moje nagłe zainteresowanie kuchnią związane jest właśnie z Camusem. Póki, co jednak nie miał o tym pojęcia i tak miało pozostać.
Uśmiechnąłem się szeroko.
- Dziękuję. – wpatrzony w profesora nie chciałem nawet ruszyć się z miejsca. A jednak czułem, że spędziliśmy już zbyt wiele czasu razem. To mogłoby wydać się podejrzane i tym samym nauczyciel latania mógłby domyśleć się, że zależy mi na nim bardziej niż na kimkolwiek innym. Wolałem to ukrywać, a jednak nie mogłem oderwać od niego wzroku.
To on zaproponował, że odprowadzi mnie do kolegów, jeśli tylko czuję, że jestem w stanie normalnie chodzić. Zgodziłem się zapewniając, iż nie jest to dla mnie problemem, a tak naprawdę czułem, że daje mi to okazję do jeszcze kilku chwil spędzonych w jego towarzystwie. Gdyby nie to pewnie nadal byłbym niezdolny do stawiania samodzielnych kroków.
Camus dodawał mi skrzydeł. Niemal czułem łaskotanie na łopatkach, w miejscach, z których wyrastałyby wielkie białe skrzydła, które wyczarowałby dla mnie właśnie on.
Kochałem go bezgranicznie i byłem szalony pośród tych cudownych uczuć!