niedziela, 31 lipca 2011

Village

Atmosfera angielskiej wsi zawsze wpływała na mnie uspokajająco, przywodziła na myśl dzieciństwo spędzone w okolicach Perpignan. W prawdzie miasto to otoczone było w głównej mierze przez zamki i winnice, nie zaś pola, na których pasłyby się krowy, a jednak wolne było od zgiełku panującego w stolicy. Podejrzewałem, iż z tego właśnie powodu moi rodzice postanowili przenieść się z zatłoczonego Paryża na angielską wieś. Było to zapewne ostatnie miejsce, które Ministerstwo Magii powiązałoby z Rodem, toteż rodzice mogli bez strachu ukrywać zbiegów, którzy po zamieszkach we Francji potrzebowali bezpiecznej kryjówki. Z tego właśnie powodu tata zawsze miał towarzysza rozmów, zaś mama opiekowała się delikwentem, jakby był jej własnym dzieckiem. Najczęściej był to Fabien, który nie potrafił zająć się zwyczajnym życiem i co chwilę przypominał światu o naszym istnieniu. Miałem, więc wielkie szczęście, iż odwiedzając w tym tygodniu rodziców nie natknąłem się na nikogo i tym samym pozwolono mi spędzać spokojne popołudnia na samotnej kontemplacji okolicy.
Wczorajszy dzień był bardzo deszczowy, zaś dziś słońce świeciło mocno, przez co powietrze pachniało wilgotną glebą i świeżą trawą. Nie mogłem wyobrazić sobie lepszego dnia na beztroski spacer ścieżką wiodącą przez pola. W oddali majaczyły owocowe sady, pola pełne pnącej się wysoko fasoli, zarośniętych ziemniaków, a krowy pasące się od rana ignorowały mnie nie przeszkadzając sobie w posiłku.
Zastanawiałem się, czy byłbym w stanie wytrzymać dłużej niż kilka miesięcy w takich warunkach. Doceniałem wieś, jednak na dłuższą metę mógłbym znudzić się panującą tutaj beztroską, brakiem dobrych sklepów i bliskim towarzystwem mugoli.

~ * ~ * ~

Trzymając w jednej ręce koszyk pełen słodkich owoców, zaś w drugiej objedzoną do połowy brzoskwinię zupełnie nie zwracałem uwagi na drogę, którą podążałem. Miałem wyjątkowo udany dzień, więc z uśmiechem na twarzy wpatrywałem się w sok zbierający się na kąsanym owocu. Z daleka od ciekawskich spojrzeń mogłem z powodzeniem zapomnieć o obowiązkach panicza i zachowywać się jak przeciętny nastolatek. Zaopatrzony przez babcię w soczyste pyszności nie musiałem wracać do domu przez najbliższe kilka godzin i z tego właśnie powodu planowałem zaszyć się gdzieś by marzyć o niemożliwym. W domu od razu zwróciłbym na siebie uwagę matki, która zaatakowałaby mnie pytaniami dotyczącymi mojego samopoczucia, zamyślenia, czy też przypadkowo strojonych min. Ojciec z fajką w kąciku ust zacząłby snuć plany na przyszłość związane z połączeniem naszej rodziny z inną za pomocą mojego małżeństwa. Kiedy wspomniał o tym po raz pierwszy zaledwie tydzień wcześniej czułem jak zimny dreszcz przechodzi po moim ciele, zupełnie jakby przeszła przeze mnie cała procesja duchów. Nie wiedziałem wtedy jak zareagować, zmieszałem się, zaniepokoiłem i ostatecznie odmówiłem podejmowania jakiejkolwiek rozmowy na ten temat. Przez dwa dni męczyły mnie koszmary wiążące się z nieszczęsnym pomysłem ojca i unikałem go, jak ognia. Tym razem postanowiłem wykorzystać wizytę u dziadków i uciec na całe popołudnie. Babcia okazała się doskonałą pomocnicą i to właśnie dzięki niej nie musiałem martwić się, iż głód lub pragnienie zmuszą mnie do powrotu ze spaceru.
Osa zaczęła krążyć natrętnie wokół mojej brzoskwini, więc machnąłem ręką by straciła orientację i nie dotarła do owocu. Musiałem go, czym prędzej zjeść bym nie musiał podejmować nierównej walki i uzbrojonym w żądło owadem. Ponownie zamachnąłem się wilgotną od soku dłonią i pospiesznie wgryzłem się w brzoskwinię potykając się przez nieuwagę. Głos ugrzązł mi w gardle, serce przyspieszyło bicia. Upuściłem koszyk, który na całe szczęście był zamknięty i upadłem boleśnie tłukąc kolana i dłonie. Owoc wyślizgnął mi się z ust upadając na ścieżkę, zaś obok niego wylądowała moja czapka. Miałem szczęście, że w ostatniej chwili zdołałem podeprzeć się rękoma, gdyż najpewniej moja twarz również ucierpiałaby od bliskiego spotkania z piaskiem drogi. Wstyd zarumienił moje policzki i miałem nadzieję, że nikt tego nie widział. Największy żal odczuwałem jednak po brzoskwini, która nie nadawała się już do jedzenia.
- Nic ci nie jest? – zobaczyłem przed sobą parę sandałów i zacisnąłem dłonie w pięści. A jednak ktoś był w pobliżu... To wydawało mi się skrajnie poniżające.
- Nie, nic mi nie jest. – mruknąłem mało wyraźnie wstydząc się swojej niezgrabności i chociaż niechętnie to spojrzałem na dobrego człowieka, który chciał mi pomóc.
Uchyliłem usta, zakręciło mi się w głowie, ciałem wstrząsnął dreszcz, serce zamiast zwolnić tylko bardziej przyspieszyło, a dłonie rozbolały mnie, gdy przypadkowo zacisnąłem je w pięści.

~ * ~ * ~


- Fillipie?!
- Profesor Camus?!
Oszołomiony wpatrywałem się w burzę ciemnych włosów, które rozsypały się po uroczej twarzyczce. Z początku wydawało mi się, iż wzrok płata mi figle i do spółki z umysłem dręczy marzeniami, a jednak im dłużej patrzyłem na znajome oblicze tym pewniejszy byłem, że wcale nie oszalałem. Naturalnie, wierzyłem w opatrzność, zdawałem sobie sprawę z tego, iż los jest dla mnie wyjątkowo szczodry, a jednak nawet szczęście miało swoje granice, które w moim przypadku już dawno zostały przekroczone.
Oprzytomniałem dopiero po chwili uzmysławiając sobie, że bezczynnie stojąc i wpatrując się w chłopca nic nie zdziałam, a tylko wydam się podejrzany.
- Na pewno jesteś w całości? – przykucnąłem przy siedzącym na piętach chłopcu, który starał się strzepnąć piach z dłoni i krył czerwoną twarz przed moim wzrokiem za kasztanową burzą fal. – Poczekaj. – złapałem go za dłonie, by nie pocierał ich tak brutalnie o siebie. – Zaraz będą czyste, spokojnie.
Zaklęciem zwilżyłem chusteczkę, którą miałem w kieszeni i starając się być delikatnym zacząłem ocierać lepkie i pokryte piaskiem palce Fillipa. Miał ogromne szczęście, że ziemia była miękka po obfitym deszczu i nie poranił się podczas upadku.
- Dziękuję... To przez pszczołę... – z ust chłopca wydobyły się ciche słowa, jakby mówiąc głośniej mógł sprowadzić na siebie kolejne nieszczęście.
- Na pszczoły trzeba uważać. – uśmiechnąłem się do niego ciepło. - I już po wszystkim. – jego łapki były czyste i z ulgą stwierdziłem, że nie widniał na nich ani jeden ślad zadrapania. Ten Anioł miał ogromne szczęście podczas swoich małych nieszczęść, które najczęściej okazywały się utratą równowagi bądź upadkiem.

~ * ~ * ~

- Ale... – walcząc ze wstydem, jaki czułem podniosłem spojrzenie na uśmiechniętą twarz mężczyzny. Nie do końca byłem w stanie uwierzyć, że naprawdę mam przed sobą ukochanego nauczyciela, który niczym za sprawą cudu pojawił się właśnie w tej małej wiosce. – Co pan tutaj robi? – to pytanie musiało mu się wydać bardzo trafne, gdyż przez chwilę wydawał mi się zakłopotany, jakby odpowiedź na nie mogła zdradzić jakąś wielką tajemnicę.
- Tutaj mieszkają moi rodzice. – wyznał, a to sprawiło, iż poczułem się skrępowany. Nie powinienem zadawać tak osobistego pytania, a jednak coraz bardziej zaczynałem interesować się życiem codziennym mojego nauczyciela, mojej miłości. Przy nim moje myśli zaczynały krążyć bezładnie.
- Więc nie mieszkają we Francji? – nie mogłem się powstrzymać, a naprawdę byłem przekonany, iż skoro nauczyciel ma niewielki dom w Paryżu...
Odrzuciłem wszystkie myśli dotyczące poprzedniego roku, o którym nie wolno mi było wspominać póki nie zostanę pełnoletnim czarodziejem. Miałem na głowie ważniejsze sprawy niż przeszłość. Musiałem zająć się teraźniejszością!
- Kiedyś rzeczywiście mieli tam dom, jednak tutaj jest spokojniej. Dla starszych, zmęczonych życiem w mieście osób to miejsce jest idealne. – ton głosu mężczyzny zdradzał, iż nie ma on nic do ukrycia, a nawet chce zdradzić mi te wszystkie drobne szczegóły. Może uważał mnie za przyjaciela? W końcu wiele ze sobą rozmawialiśmy, byliśmy bliżej niż inni uczniowie z innymi nauczycielami, a więc mogłem, z odrobiną żalu w sercu, stwierdzić, iż ojcowskie uczucia, jakimi profesor darzył mnie na samym początku, zamieniły się przyjaźń.
- I wybrał się pan na spacer, prawda? – postanowiłem nie tracić czasu i nie pozwolić by mężczyzna odszedł ledwie się spotkaliśmy. Skoro miałem tak ogromne szczęście i znajdowaliśmy się pośrodku pustych pól nie musiałem chyba przejmować się tym, że jestem jego uczniem, a on jest moim nauczycielem. Nikt poza krowami nie mógł nas widzieć. – Niedaleko stąd jest takie bardzo spokojne miejsce, gdzie można usiąść na chwilę... Gdyby pan mógł... – nie chciałem by moja propozycja brzmiała nachalnie, a tym bardziej w jakikolwiek sposób niemoralnie.
- Myślę, Fillipie, że nie zaszkodzi nam usiąść i porozmawiać przez kilka chwil.

~ * ~ * ~

Bardzo ucieszyła mnie propozycja chłopca, który najwidoczniej odczuwał wobec mnie pewną sympatię, mimo iż był w wieku raczej trudnym i mógłbym spodziewać się po nim buntu wobec nauczyciela zamiast przyjaźni.
Podniosłem jego koszyk, który stał na ziemi i podałem chłopcu rękę, by pomóc mu podnieść się na nogi. Nie wątpiłem, iż jest obolały po upadku i kilka niegroźnych siniaków pojawi się na jego ciele jeszcze przed wieczorem.
- Prowadź, Aniele. – zachęciłem go i starałem się, by moje słowa zabrzmiały naturalnie, jakbym wiele osób tytułował w ten właśnie sposób, nie zaś wyłącznie tego cudownego Ślizgona.
Chłopak rzucił szybkie spojrzenie w stronę koszyczka, a następnie na mnie, jakby chciał się upewnić, co do moich zamiarów.
- Poniosę go. – zapewniłem, co wywołało naprawdę śliczny i niewinny uśmiech na ustach Fillipa. Podszedł do mnie jednak, uchylił jedną połowę wieczka koszyka i wyjął dwie rumiane brzoskwinie. Wręczył mi jedną z taką szczerością widoczną na buzi, iż zapewne nie odmówiłbym mu przyjęcia nawet zatrutego jabłka.
- Są naprawdę słodkie!
- W takim razie nie mogę odmówić. – wgryzając się w podarowany mi owoc nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Fillip nie kłamał. Brzoskwinia była soczysta i naprawdę niebywale słodka. Skinąłem z aprobatą głową wpatrującemu się we mnie Ślizgonowi.
- Mówiłem! – rzucił pełen radosnych uniesień i raźnym krokiem ruszył ścieżką w stronę, w którą zmierzał przed upadkiem.
Pozwoliłem by mnie prowadził obdarzając go swoim pełnym zaufaniem. Od razu można było zauważyć, jak dobrze zna okolice i jak zdecydowanym krokiem zmierza do sobie znanego celu.
Rozkoszowałem się możliwością spędzenia z nim czasu, który należał wyłącznie do nas. Nie było zajęć, niestosownie długich rozmów, nikogo, kto mógłby nas obserwować i o cokolwiek posądzać. Jedyne granice tworzyliśmy my sami.
- To tutaj! – chłopiec odwrócił się do mnie i uśmiechnął wskazując palcem niewielkie wniesienie z piętrzącym się na nim sadem.

~ * ~ * ~

Nie zaprzeczę, że miałem nadzieję na to, iż mężczyźnie spodoba się to miejsce. Bardzo zależało mi na tym, by czuł się komfortowo i wspominał ten spędzony ze mną czas jak najlepiej. Za każdym razem, kiedy wyobraziłem sobie, że Marcel mógłby myśleć o mnie, gdy nie miałem o tym najmniejszego pojęcia, przez moje ciało przechodziły przyjemne ciarki podniecenia. To była niewątpliwie cudowna wizja.
Przez pewien czas mogłem wyłącznie czytać z twarzy nauczyciela, co nie było proste. Chciałem od razu wiedzieć wszystko i w głębi duszy pragnąłem jego pochwały.
- To naprawdę wspaniałe miejsce, Fillipie. – aż zadrżałem, gdyż wydawało mi się, że nauczyciel potrafi czytać w myślach i dlatego powiedział te ciepłe słowa, na które czekałem. A jednak nic więcej nie wskazywało na takie umiejętności u profesora i mogłem odetchnąć z ulgą. Naturalnie, gdyby jednak Camus potrafił czytać w myślach byłbym bardzo kontent. Nie musiałbym szukać sposobności by wyznać mu kiedyś swoje uczucia, ani nie martwiłbym się, że z jakiegoś powodu zostanę źle zrozumiany. Poza tym wiedziałby o planach mariażu, które spędzały mi sen z powiek i może pomógłby mi w rozwiązaniu tego problemu. Bardzo zależało mi na jego opinii, jednak zupełnie nie wiedziałem, jak miałby zacząć rozmowę na tak trudny i krępujący temat.
Usiadłem na trawie obserwując rozglądającego się w około mężczyznę, który chłonął świeży zapach drzew owocowych niesiony przez wiatr. Zachowywał się swobodnie zupełnie zapominając o różnicy wieku i pozycji, jaka była między nami. A jednak czułem, że nawet będąc kimś innym nie miałbym szans na związek z nim. To nie był człowiek, któremu można cokolwiek narzucić. On podążał swoją własną drogą i nie rzucał okruszków, bym idąc ich śladem mógł kiedyś go dogonić.
- Musisz myśleć o bardzo ważnych rzeczach. – głaszcząca mnie dłoń mężczyzny rozpędziła wszystkie smutki. Uśmiechnąłem się lekko zmieszany.
- Przepraszam.
- A masz, za co, Fillipie? – żartobliwy ton sprawił, że odrzuciłem od siebie wszystkie ponure myśli i zawstydzenie.
- Czy ja wiem... – starałem się pamiętać, że nie wolno mi gryźć warg. – Miałbym, za co, gdyby pan chciał. Coś się znajdzie. – chociaż próbowałem by moje słowa brzmiały niewinnie to w głębi duszy wydawały mi się przesiąknięte nietaktem. Przecież niemal codziennie robiłem w myślach rzeczy, za które powinienem go przepraszać. By odwrócić zarówno swoje, jak i jego myśli od tego tematu wyjąłem z koszyczka dwie gruszki, po czym jedną wręczyłem mężczyźnie.
Usiadł obok mnie i mogłem obserwować jak z aprobatą reaguje na smak owocu, który dostałem do babci. Ona wiedziała, jak mi dogodzić, zaś ja nauczyłem się od niej jak sprawiać przyjemność nauczycielowi latania.

~ * ~ * ~

Czułem się tak, jakby słodki sok owocu rozlewał się ciepłem po całym moim ciele i sięgał serca otulając je łagodnym bezpieczeństwem. Nie wątpiłem, iż było to wyłączną zasługą Fillipa.
- Czyżbym był aż tak interesującym okazem jedzącego czarodzieja? – zapytałem mimochodem z rozbawieniem, kiedy wzrok chłopca ciągle przesuwał się po mnie. Nie wiedziałem, czym było spowodowane zainteresowanie Ślizgona, jednak niebywale mnie ono bawiło.
Moje słowa wystarczyły by go zawstydzić, a spojrzenie rozpaliło jego policzki do czerwoności. Było w tym coś zabawnego i rozkosznego. Nie mogłem się powstrzymać i zmierzwiłem ciemne włosy chłopaka śmiejąc się, zaś on nadąsany krył buzię w dłoniach. Mamrotał coś pod nosem, ale nie protestował, kiedy delikatnie odsunąłem jego łapki od rozpalonych policzków. Spuścił wtedy głowę nie poddając się i zadbał by ciemne włosy przysłaniały twarz dokładniej.
- Teraz to ja wpatruję się w ciebie, Fillipie. – szepnąłem, by go uspokoić, a on uniósł nieznacznie główkę, spojrzał na mnie nieśmiało i potwierdziwszy moje słowa uśmiechnięty nadal starał się nie pokazywać swojego zawstydzenia.
Miałem ochotę spędzić z nim cały dzień i nie wątpiłem, że miało mi się to udać, jeśli tylko chłopiec miałby na to ochotę.
- Ja będę udawał, że nie zauważam, a pan niech się wpatruje. – rzucił cichutko i zaczepnie.
Tego dnia nie żałowałem niczego.