poniedziałek, 25 grudnia 2006

Chaleur

Siedziałem znudzony w pokoju po raz setny pisząc to samo bezsensowne zdanie, które zaraz potem skreślałem. To było żałosne, ale nieuniknione. Nie miałem najmniejszej ochoty na zajmowanie się pracą, a dzielenie się wrażeniami z kuzynem, również jakoś mnie nie bawiło.

Oparłem się o krzesło i odchyliłem do tyłu. Nieobecnym wzrokiem wpatrywałem się w siedzącego na moim łóżku misia, którego dostałem od Fillipa, a moje myśli momentalnie zaczęły krążyć wokół młodego Ślizgona. Oczyma wyobraźni i wspomnień widziałem jego dziecięcą buźkę i słyszałem cudowny, mięciutki głosik. Mimowolnie uśmiechnąłem się sam do siebie i odetchnąłem głęboko. Przeczesałem włosy zanurzając w nich dłoń i z lekkim wysiłkiem podniosłem się z miejsca.

Podchodząc do okna oparłem się o parapet i omiotłem szybkim spojrzeniem uczniów bawiących się na dworze, a moją szczególną uwagę przykuł chłopiec w czarnej kurtce z kilkoma żółtymi elementami i ciemnej czapce. Malec rzucał się śnieżkami z kilkoma innymi chłopakami, a jego roześmiana buzia była lekko czerwona na policzkach od zimna.

- Anioł... Mój kochany Anioł... – wyszeptałem nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

Opuszkami palców dotknąłem szyby w miejscu gdzie ukazywała mi ona obraz Fillipa. Był tak niesamowicie słodki i niewinny, kiedy biegał po błoniach unikając śnieżnych pocisków i samemu rzucając nimi w kuzyna i kolegów.

Mogłem całymi godzinami patrzeć jak bawi się i śmieje. Z każdą chwilą coraz bardziej uzależniałem się od chłopca, co czasami ściskało boleśnie moje serce, a zaraz potem leczyło rany niczym wonny balsam.

Niechętnie odsunąłem się od okna i szybko sięgnąłem po płaszcz. Nie mogłem tkwić w jednym miejscu, a tym bardziej zapatrzony na piękne oblicze chłopca. Zbyt wiele pragnień nawiedzało moje myśli, a ja znałem jedynie jedno miejsce, które było w stanie ukoić moje wnętrze.

 

~ * ~ * ~

 

- Fill! – krzyk Olivera poprzedził mój upadek, kiedy chłopak rzucił się na mnie i powalił na ziemię.

- Złaź... – jęknąłem spychając z siebie chłopaka.

- Ja ci życie uratowałem! – oburzył się blondyn i usiadł na śniegu ze skrzyżowanymi na piersi rękami.

- Tak mi się wydaje, że tamta śnieżka wyrządziłaby mi mniej szkód niż twój ratunek. – zaśmiałem się i podnosząc otrzepałem z białego puchu. – A tak przy okazji... – szybko wziąłem w dłoń garść śniegu i wtarłem go w czapkę chłopaka przy okazji pocierając mokrą rękawiczką o jego twarz.

- To było nie fair! – Oli zerwał się na nogi i rzucił w pogoń za mną. Dwaj nasi koledzy tarzali się ze śmiechu po ziemi, a my krzycząc głośno i chichocząc biegaliśmy po błoniach. Mimo, iż od kilku godzin bawiłem się z chłopakami niemal nie czułem zmęczenia. Jedynie mięśnie brzucha i twarzy bolały mnie od ciągłego śmiechu i krzyczenia w niebogłosy.

- Oli, tamto stado dziewczyn czeka na mnie czy na ciebie? – nadal uciekając przed chłopakiem wskazałem palcem w pustą przestrzeń niedaleko zamku, a blondyn odwrócił się w tamtą stronę nie patrząc przed siebie.

- Gdzie...? – wysapał, a ja stanąłem w miejscu patrząc jak mnie wymija nadal nie rozumiejąc, że żartowałem. Roześmiałem się głośno i nagle usłyszałem ciche jęknięcie i odgłos upadku. Spoważniałem na chwile i odwróciłem głowę w stronę, w którą przed kilkoma sekundami pobiegł niebieskooki.

- Oli...? – zapytałem niepewnie patrząc na wielką, ruszającą się górę śniegu, która jeszcze przed chwilą była bałwanem zrobionym przez dziewczyny z Gryffindoru. Nie wytrzymałem i zacząłem głośno rechotać. Nie ustałem na nogach i kładąc się zacząłem tarzać w śniegu.

- Kto go tu postawił?! – warknął chłopak wydostając się niezdarnie spod grubej warstwy puchu – I co ta marchewka robi na mojej głowie?! – blondyn zdjął z czapki warzywo i wściekle rzucił nim w zrujnowanego bałwana.

- Co ty chcesz, do twarzy ci z nią było! – wrzasnął jakiś starszy Ślizgon, który właśnie przechodził obok i również zaczął się śmiać.

- Nie no! Nie bawię się! To był cios poniżej pasa! Ten bałwan był podstawiony! – umierałem już z rozbawienia słysząc uwagi kuzyna. Wszystko miało swoje granice, ale głupota Olivera była czasami o wiele większa. Wściekły chłopak obrzucił nas pogardliwym spojrzeniem i z udawanym oburzeniem skierował się w stronę zamku.

 

~ * ~ * ~

 

Rozkoszowałem się ciszą i spokojem jednego z najpiękniejszych miejsc, jakie znałem na terenie szkoły. Jako jedyne wydawało się całkowicie odizolowane od gwaru panującego na błoniach. Uwielbiałem tu przebywać.

Jedna jedyna ławka stojąca kilka metrów od przepięknej fontanny w kształcie dwóch łabędzi. Ptaki zwrócone przodem w swoją stronę miały rozłożone skrzydła i niemal stykały się dziobami niczym w pocałunku. Zamarznięta tafla wody pod ich nogami lśniła w świetle zimowego słońca i tworzyła niesamowitą poświatę otulającą rzeźbę zakochanych stworzeń.

Zawsze, gdy na nie patrzyłem przypominała mi się historia, jaką opowiedział mi dyrektor, kiedy pytałem go o ogród za szkołą. Mógłbym przysiąc, że to musiała być prawda. Ptaki wydawały się zapatrzone w siebie, a z ich nieruchomych oczu można było wyczytać miłość, jaką darzą siebie nawzajem. Zaklęte w posąg, by mogły do końca świata być razem wpatrując się w swoje oblicza...

Nagle usłyszałem cichutki śmiech, a wilgotny materiał zasłonił mi oczy. Uśmiechnąłem się szeroko rozpoznając delikatny dotyk i rozkoszny chichot. Złapałem chłopca za rękę i pociągnąłem tak, iż z cichym jękiem opadł na moje kolana.

- Co tutaj robisz? – zapytałem uśmiechając się do niego i rozkoszując się cudownym widokiem jego roześmianej buźki.

 

~ * ~ * ~

 

- Chciałem sprawdzić, co jest za szkołą... – odpowiedziałem lekko niepewnie patrząc w błyszczące oczy nauczyciela.

Widziałem jak zmarszczył brwi i westchnął niezadowolony. Zobaczyłem jak dłonie profesora obejmują ostrożnie moje i zaczynają zdejmować mi przemoczone rękawiczki. Odłożył je na bok i zaraz potem pozbył się swoich skórzanych. Delikatnie zaczął rozcierać moje palce, a ja dopiero teraz uświadomiłem sobie jak bardzo były zmarznięte.

- Zdejmij kurtkę. – nakazał pewnym głosem i podniósł mnie ze swoich kolan. Speszony zaczerwieniłem się i stanąłem przed mężczyzną. – Jesteś cały mokry, rozchorujesz się. – wyjaśnił z troską, a ja zacząłem posłusznie rozpinać guziki.

Podobała mi się stanowczość mężczyzny za każdym razem, kiedy troszczył się o mnie. Byłbym w stanie uczynić wszystko, co tylko by zechciał. Jego słowo było dla mnie warte więcej niż wszystkie zasady Hogwartu razem wzięte, a każda chwila spędzana z nim stanowiła dla mnie największy skarb.

Kiedy tylko uporałem się z guzikami mężczyzna zdjął z moich ramion kurtkę, a jego długie palce szybko rozpięły płaszcz. Patrzyłem na niego zafascynowany.

Nauczyciel przysunął mnie do siebie kładąc dłonie na moich biodrach. Moja twarz pokryła się szkarłatnym rumieńcem, kiedy posadził mnie w rozkroku na swoich udach i mocno przytulił do swojego ciepłego ciała.

 

~ * ~ * ~

 

Chłopiec był szczuplutki, więc bez najmniejszych problemów udało mi się zapiąć płaszcz osłaniając przed zimnem nie tylko siebie, ale i jego.

Malec przez chwilę poruszał się niepewnie, ale zaraz potem oplótł mnie ramionami, a jego zimne dłonie spoczęły na moich plecach.

Pokręciłam głową i ściągnąłem mu z głowy równie mokrą, jak reszta ubrań, czapkę. Wtuliłem twarz w jego włosy, a wplatając rękę w rozczochrane, kasztanowe pasma osłoniłem resztę jego głowy przed zimnem.

Nie wiem, co bym zrobił gdyby się rozchorował, a ja nie miałbym okazji się nim zająć. Świadomość tego, że nie mógłbym być przy nim w takich chwilach była dla mnie czymś przerażającym i nie miałem zamiaru dopuścić do czegoś takiego.

- Zaniosę cię do zamku żebyś się zagrzał... – stwierdziłem, ale napotkałem na jego cichy protest.

- N... Nie, jeszcze nie. W zamku jest duszno, wolę pobyć dłużej na dworze... – jęknął, a jego ciało mocniej przywarło do mojego. Buźka chłopca otarła się o moją pierś i na powrót spokojnie na niej spoczęła.

- Jeśli się przeziębisz...

- Nic mi nie będzie, tylko proszę mi pozwolić tak zostać jeszcze przez chwilę... – zamruczał i podciągnął nogi opierając je na stopach o krawędź ławki, dzięki czemu czułem jak jego uda ściskają lekko moje żebra.

To było wspaniałe mieć Fillipa tak blisko siebie i czuć jak jego ciało niemal zachłannie tuli się do mojego. Klatka piersiowa chłopca unosiła się spokojnie i powolutku stając się dla mnie pieszczotą, kiedy jej ruchy zgrywały się z moimi.

 

~ * ~ * ~

 

Teraz dokładnie zdawałem sobie sprawę z tego jak przemarznięty byłem. Ciało profesora było przyjemnie ciepłe i ogrzewało mnie lepiej niż cokolwiek innego. Nie chciałem ruszać się stąd ani na krok, a cudowny zapach nauczyciela delikatnie pieścił moje zmysły i odprężał mnie.

- Jeśli nie jest ci zimno... – zastrzegł mężczyzna i mocniej otulił mnie ramionami – Tylko masz być szczery!

- Pan jest taki ciepły... – wyszeptałem nie do końca panując nad tym, co mówię, a Camus roześmiał się cicho.

Zamknąłem oczy i skupiłem całą uwagę na przyjemnym, gorącym uścisku i cichym, spokojnym biciu serca, którego melodię słyszałem opierając głowę o pierś mężczyzny.

Czułem, że mógłbym umrzeć i narodzić się na nowo w cudownym więzieniu ramion, które teraz stanowiły dla mnie niesamowitą ochronę przed światem zewnętrznym, a które tak czule dotykały mojego ciała.

Nie wiedziałem, dlaczego, ale zawsze, kiedy byłem z nauczycielem zapominałem o wstydzie wypływającym z tego, że się w nim kocham. Pragnąłem tylko być jak najbliżej.

 

~ * ~ * ~

 

Gdyby to ode mnie zależało nigdy nie wypuściłbym chłopca z objęć. Przebywanie z nim było dla mnie czymś ponad naturalnym, duchową radością wzbogaconą przez cielesne doznania.

- Nie sądzisz, że powinniśmy wracać? Wysuszysz ubrania i napijesz się czegoś ciepłego... – rzuciłem łagodnie, chociaż z lekka niechęcią.

- Jeszcze nie... – jęknął i wtulił się we mnie z całych sił. Uśmiechnąłem się sam do siebie i przyłożyłem usta do włosów chłopca.

- Fillipie... Co ja mam zrobić, żebym nie musiał zaciągać cię na siłę? – chłopiec roześmiał się cicho.

- Jeśli da mi pan swoje zdjęcie... – zdziwiłem się, a Ślizgon po chwili wytłumaczył – Będę miał kartę atutową, a dziewczyny będą się o nie zabijać! – otworzyłem usta ze zdziwienia i nie wiedząc, co powiedzieć milczałem. – Żartowałem! – roześmiał się chłopiec i poruszył się siedząc na moich udach. – Jeśli naprawdę muszę wracać, to dobrze... – westchnął.

Był rozkoszny, ale w tej chwili niemożliwy.

 

~ * ~ * ~

 

Byłem genialny! Przecież mogłem zrobić mężczyźnie zdjęcie z ukrycia! To był najlepszy plan, jaki mogłem kiedykolwiek wymyślić. Wtedy nie musiałbym się tłumaczyć, po co mi ono. Tak, to było to!

Profesor podniósł się, a ja oplotłem go nogami nie chcąc spaść. Nauczyciel podtrzymywał mnie jedną ręką, zaś drugą zebrał moje rzeczy.

- Głównym wejściem raczej nie wejdziemy... – westchnął i podszedł do muru zamku. Szepnął jakieś zaklęcie, a cegły rozstąpiły się ukazując dość duże, jasne przejście.

Najwidoczniej profesor znał szkołę lepiej niż mogło się wydawać.

W ukrytym przejściu było o wiele cieplej niż na zewnątrz, ale w dalszym ciągu nie wystarczająco, bym mógł oderwać się od mężczyzny, poza tym nie chciałem robić tego tak wcześnie.

Było mi zbyt dobrze.

Zaledwie po chwili wyszliśmy na jeden z rzadziej uczęszczanych korytarzy. Wnętrze zamku było bardzo ciepłe, ale nie tak jak ciało profesora.

Czując jak nauczyciel przykucnął ociągając się stanąłem na ziemi i poczekałem, aż rozepnie płaszcz rozkoszując się ostatnią możliwością, by móc czuć jego zapach i podziwiać z bliska piękną twarz i cudowne oczy, które tak niesamowicie uwielbiałem.

- Powiem Skrzatom, żeby przyniosły ci do pokoju gorącą herbatę. – Camus uśmiechnął się i zmierzwił mi włosy. – A teraz wracaj do siebie i wysusz ubrania. – nakazał i zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów.

Odwzajemniłem jego uśmiech i z ukrywanym niezadowoleniem odwróciłem się i zacząłem ociągając się odchodzić.

Nie chciałem tak wcześnie rozstawać się z mężczyzną. Nie rozumiałem, dlaczego świat jest właśnie tak ustanowiony. Ja byłem uczniem i dla niego dzieckiem, a on nauczycielem i całym sensem mojego istnienia. Nie mogłem... Nie wolno mi było darzyć go uczuciem takim, jakie już dawno zawładnęło moim sercem, a mimo to wszystko kręciło się wokół jego osoby. Dlaczego nic nie mogło być łatwe?

sobota, 9 grudnia 2006

La veille de Noël

Wracając z jakże spokojnej i przyjemnej krainy snów przeciągnąłem się i zamruczałem niczym kot. Błogie ciepło kołdry nie pozwalało mi na to bym wyszedł z łóżka, jednak z drugiej strony niewygodny ciężar na moich nogach rozpraszał mnie i przeszkadzał w ponownym zaśnięciu.

Otworzyłem oczy i początkowo skupiłem wzrok na jasnym suficie pokoju widocznym spod wpół przezroczystego baldachimu. Odetchnąłem głęboko i przeniosłem go na dość dużą górę prezentów wigilijnych. Nie byłem już dzieckiem, ale mimo wszystko zawsze trafiały mi się jakieś drobne podarki od przyjaciół, rodziny ograniczającej się wyłącznie do kuzynostwa i o zgrozo, od wielkiej rzeszy fanek ze szkoły. Wszystko miało swoje granice, ale zakładanie fanklubu nauczycielowi jak dla mnie było grubo przesadzone.

Moją szczególną uwagę zwrócił sporych rozmiarów, bo niemalże pół metrowy, pluszowy miś. Wziąłem go do rąk i uśmiechnąłem, gdy moje palce zatopiły się w jego cieple i niesamowitej miękkości. Małe czarne oczka wydawały się patrzyć na mnie odbijając od swojej lśniącej powierzchni światło i specyficzną radość. Futerko koloru jasnego drewna było bardzo przyjemne w dotyku, a na jego tle ciekawie prezentował się jasny pyszczek i ciemniejszy o dwa tony nosek. Duża, lśniąca, złota wstążka nie tylko zdobiła szyję maskotki, ale i przytwierdzała do niej liścik w białej kopercie.

Wyjąłem mały kartonik o pozłacanych obrzeżach i widząc staranne, delikatne, dziecięce pismo przeczytałem słowa zapisane czarnym atramentem.

„Sam pan mówił, że przypominam ‘misiaka’, więc niech On dotrzyma panu towarzystwa, kiedy ja nie jestem w stanie. Fillip”.

Roześmiałem się cicho i obejmując pluszaka ramionami wtuliłem w niego twarz. Przyjemny, kojący zapach przyćmił moje zmysły i zakłócił początkowy spokój serca.

- Fillip... – wyszeptałem czując, że miś pachnie właśnie delikatną, zmysłową wonią chłopca.

Opadłem ciężko na pościel tuląc do siebie maskotkę i zamykając oczy. Szeroki uśmiech nie chciał zejść z moich warg, a ciało ani myślało o powrocie do dawnego stanu. Całe moje wnętrze wydawało się być pełne maleńkich motyli, które szalały pod powłoką mojej skóry pieszcząc niemiłosiernie wnętrze mojej klatki piersiowej i brzucha. Oddychałem lekko niespokojnie i było mi gorąco, czego powodem była niespożyta energia, która się we mnie gromadziła.

Ten pluszowy miś rzeczywiście przypominał mi małego Ślizgona. Za każdym razem, gdy na niego patrzyłem nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jest on całkowicie podobny do chłopca. Słodki, kochany i idealny...

*

Na dworze było w prawdzie jeszcze jasno, ale powoli gwiazdy zaczynały zdobić ciemnobłękitny nieboskłon.

Święta nigdy nie sprawiały mi takiej radości jak w tej chwili. Uroczyste dekoracje, przystrojone choinki i masa zieleni łańcuchów splecionej z czerwienią bombek i złotem dzwoneczków po raz pierwszy w życiu stanowiła coś więcej niż zwykłą, bezsensowną tradycję. Nawet Czapka Mikołaja, którą miał na głowie dyrektor nie była już czymś żenującym, a przyjemnym akcentem Bożego Narodzenia.

Siedząc w Wielkiej Sali rozbawiony rozmawiałem z innymi nauczycielami i śmiałem się serdecznie. Wszystko wydawało mi się inne niż przed laty i rzeczywiście takie było.

 

~ * ~ * ~

 

Boże Narodzenie lubiłem zawsze. Rodzice dbali o to, by Święta wyglądały idealnie i były zapamiętane jako jeden ze szczęśliwszych dni. Pierwszy raz miałem spędzać je z dala od domu i opiekuńczych ramion mamy, która niemal na każdym kroku tuliła mnie do siebie powtarzając jak bardzo mnie kocha. Przed oczyma stanęła mi także roześmiana twarz ojca kręcącego głową i powtarzającego jej w kółko, że kiedyś mnie udusi, jeśli nie przestanie tak mnie ściskać.

Poczułem ukłucie żalu na wspomnienie tych radosnych, spokojnych chwil, ale nie mogłem wiecznie żyć pod opieką rodziców ciesząc się beztroskimi chwilami w gronie najbliższych.

Teraz to nie rodzice stanowili dla mnie cały świat, a jeden jedyny mężczyzna, bez którego nie potrafiłem już żyć.

Mój wzrok momentalnie przeniósł się na piękną, roześmianą twarz Camusa. Dla tych kilku chwil postanowiłem zostać w Hogwarcie i nie wracać do domu na Święta. Nie wiedziałem, gdzie nauczyciel zamierza spędzić ten czas, jednak chciałem być w miejscu, które jednoznacznie mi się z nim kojarzyło. To pozwalało mi zapomnieć o smutku i ukryć melancholijny nastrój przeszłości głęboko wewnątrz duszy.

Usiadłem przy stole Slytherinu i obrzuciłem spojrzeniem zebranych w sali. Większość osób powyjeżdżała, jednak mimo to dostrzegłem niemałą grupę dziewczyn, które z dziwnymi uśmiechami szeptały coś do siebie i patrzyły na mnie uważnie. Zadrżałem nie mając większego pojęcia, o co im chodzi.

- Zanim rozpocznie się nasza Kolacja Wigilijna powinniśmy złożyć sobie życzenia – zaczął głośno Dumbledor – Dla niektórych z was są to pierwsze Święta spędzane w szkole, więc tym bardziej pragnę byście poczuli się tutaj jak w rodzinnym domu. Wesołych Świąt moi kochani! – zakończył wesołym okrzykiem, a przed każdym pojawił się mały, biały opłatek.

Kątem oka dostrzegłem jak cała zgraja dziewczyn szybko łapie go w dłonie i zaczyna się przepychać w moją stronę.

Jęknąłem cicho wystraszony, kiedy otoczyły mnie zewsząd i zaczęły niemal krzyczeć jedna przez drugą mimowolnie spychając mnie coraz bardziej w tył. Miałem dość, zaledwie po kilku sekundach chciałem żeby to się skończyło.

 

~ * ~ * ~

 

W miarę szybko złożyłem życzenia kolegom i koleżanką z pracy chcąc w końcu podziękować Fillipowi za prezent.

Odwróciłem się w stronę środka sali i zamarłem na chwilę. To było dla mnie niczym policzek, lub zimna kula śniegu wymierzona prosto w twarz. Chmara uczennic otaczała mojego Anioła, który z zakłopotaniem starał się trzymać w najbezpieczniejszej odległości od każdej z nich. Przeniosłem wzrok na wiszącą w powietrzu gałązkę jemioły, do której niebezpiecznie zbliżał się cofający chłopiec.

Przez moje ciało przeszedł dreszcz przerażenia. Nie wierzyłem w to, że dziewczyny nie wiedzą gdzie pchają Ślizgona. W ich wypadku to było niemożliwe.

Szybko zszedłem z niewielkiego podestu, na którym stał stół nauczycielski i wmieszałem się w tłum dzieciaków, z których większość chłopców właśnie dzieliła się opłatkiem z profesorami.

Sam nie wiem, jakim cudem udało mi się przepchać przez mur dziewcząt i w ostatniej chwili łapiąc Fillipa za pas podnieść go unikając tym samym niemiłego widoku uczennic całujących mój największy Skarb.

- Panienki wybaczą, ale na chwileczkę porwę wam Księcia... – rzuciłem z uśmiechem starając się ostudzić ich początkową żądzę mordu, jaka błyszczała w ich oczach. Dopiero, gdy dotarło do nich, że to ja zabrałem im sprzed nosa Ślizgona opanowały wściekłość wzdychając głęboko.

 

~ * ~ * ~

 

Czując ciepłe dłonie na swoim ciele niemal zajęczałem z rozkoszy tego cudownego dotyku. Szare oczy profesora tak pełne obawy sprawiły, że zapomniałem się w ich chłodnym, ale jakże kojącym i podniecającym blasku. Wspaniałe brzmienie jego głosu stało się dla mnie cichą modlitwą mojego spragnionego serca, które czekało właśnie na to by po raz kolejny zatopić się w tym słodkim, spokojnym tonie. Świat, ludzie, całe istnienie przestało mieć dla mnie znaczenie. Nie obchodziło mnie nic innego, jak tylko to, że kocham tego mężczyznę. Tego, który właśnie uratował mnie z rąk zgrai chimer.

 

~ * ~ * ~

 

Odetchnąłem z ulgą, kiedy udało mi się postawić chłopca na ziemi i pociągnąć za rękę w stronę pustego stołu Gryffindoru. Posadziłem go na blacie rozkoszując się tym jak bardzo jest leciutki. Ciemne wesołe, ale i lekko zawstydzone oczka patrzyły na mnie uważnie.

- Przepraszam, że tak bez pytania cię stamtąd wyciągnąłem... – zacząłem, ale jego cichy głos przerwał moje dalsze próby przeprosin.

- N... Nic się nie stało... Uratował mi pan życie. To było straszne! – westchnął głośno i uśmiechnął się promiennie. – Dziękuję.

- To ja powinienem ci podziękować – rzuciłem śledząc delikatne ruchy jego idealnych, miękkich warg. – Za prezent... – dodałem i roześmiałem się widząc jak na jego policzki wpełza czerwony rumieniec. Chłopiec spuścił głowę i mocno zacisnął dłonie na materiale swoich ciemnych spodni.

- Ja... – jęknął, ale nie dałem mu dokończyć.

- Jest śliczny i jak słowo daję przypomina mi ciebie. – na te słowa malec uniósł buźkę i splótł nasze spojrzenia w lekko intymny łańcuch pragnień nie do zrealizowania. – Chy... Chyba powinienem się pospieszyć, bo twoje koleżanki czekają... – przerwałem chwilową, krępującą ciszę. Oparłem się jedną dłonią o powierzchnię stołu tuż obok uda chłopca, a drugą trzymającą opłatek wyciągnąłem w kierunku Fillipa. – Zaczniesz? – zapytałem siląc się na spokojny uśmiech.

 

~ * ~ * ~

 

Lekko niepewnie ułamałem kawałeczek białego opłatka i skleciłem kilka słów. Czułem jak moje policzki płonęły, czego powodem mogła być zarówno bliskość mężczyzny, jak i pozycja, w jakiej się znajdowaliśmy.

Nauczyciel pochylał się lekko podpierając, co sprawiało, że jego twarz dzieliło od mojej zaledwie kilkadziesiąt centymetrów, które pozwalały mi czuć na skórze jego ciepły oddech i niesamowity, świeży zapach jego wody po goleniu.

Zapatrzony w bezkres oczu profesora nie słyszałem nawet życzeń, jakie mi składał. W moich uszach dźwięczało jedynie szybkie, głośne bicie mojego serca. Bałem się, że nauczyciel także słyszy jego szaleńczy głos, który krzyczał, błagał o zmniejszenie dystansu, jaki dzielił mnie i mężczyznę.

 

~ * ~ * ~

 

Minimalnie przysunąłem twarz do rozpalonej buźki malca, a on uczynił to samo. Musnąłem ustami jego gorący policzek czując jak zadrżał. Jego mięciutkie, lekko wilgotne usta zetknęły się z moim policzkiem, co sprawiło, że i przez moje ciało przeszedł dreszcz podniecenia.

Moje spojrzenie mimowolnie skupiło się na smukłej, opalonej szyi Fillipa.

Oddychając głęboko odsunąłem się od niego i ściągnąłem go z ławy.

Przeraziło mnie to jak moje ciało zaczynało reagować na młodego Ślizgona. On był jeszcze dzieckiem. Zaledwie jedenastoletnim chłopcem. Nie mogłem pozwolić sobie na zbyt wiele. Nie chciałem go skrzywdzić, a tym bardziej wzbudzić nienawiści do mojej osoby, czy też stracić tak cenne zaufanie, jakim mnie, mam nadzieję, darzył.

*

Pogrążony we własnych myślach, których tematem jak zawsze był Fillip powoli wracałem do swojego gabinetu. Dzisiejszy dzień był dla mnie i tak nazbyt emocjonujący, więc nie miałem zamiaru kręcić się po korytarzach, czy też siedzieć z innymi nauczycielami i pilnować szalejącej gromady uczniów biegających po całej Wielkiej Sali.

Stanąłem jak spetryfikowany, kiedy przede mną zamajaczyła delikatna sylwetka Ślizgona.

Widziałem jak i on się zatrzymał, a śliczne, duże oczka skupiły się na mnie. Podszedłem do niego powoli i uśmiechając się uklęknąłem przed nim.

- Po raz kolejny się spotykamy – rzuciłem wesoło, a jego usta wygięły się delikatnie. – Mam coś dla ciebie... – szepnąłem i sięgnąłem do kieszeni wyciągając z niej niewielkie, podłużne pudełeczko. - Chciałem ci to wręczyć osobiście i bez świadków...

 

~ * ~ * ~

 

Zdziwiony niepewnie wziąłem z rąk profesora mały pakunek i spojrzałem mu w oczy. Nie spodziewałem się jakichkolwiek prezentów, co sprawiło, że moją twarz pokrył piekący rumieniec.

Otworzyłem pudełeczko, a widząc zawartość uchyliłem usta w zdumieniu.

W środku była piękna, niesamowicie delikatna bransoletka. Maleńkie, na wpół przezroczyste kropelki połączone były ze sobą cieniuteńkimi, lśniącymi srebrem niteczkami, które tworzyły spokojne spiralki wokół każdego koralika, wewnątrz którego lśniło nikłe zielone światełko. W świetle słońca mogłem być pewny, że była niemal niedostrzegalna.

- Czy... czy to nie jest przypadkiem... – jęknąłem przypomniawszy sobie stare baśnie opowiadane mi przez matkę przed snem.

- Jedna z Kropli Paproci – uśmiechnął się mężczyzna i sięgając podarunku wyjął go z pudełka. Delikatnie uniósł moją rękę i zapiął bransoletkę na przegubie mojej dłoni.

Nie mogłem uwierzyć, że dał mi coś tak niesamowicie cennego. Niejednokrotnie słyszałem o niej, ale zawsze zapewniano mnie, że to tylko bajki.

Ozdoba wykonana z kropel deszczu, które spłynęły z Kwiatu Paproci. Przyobleczona w zwilżone poranną rosą nici pajęczyny. W każdej małej łezce zaklęta jest maleńka część Kwiatu. W Noc Świętojańską prawdopodobnie spełnia każde najgłębsze marzenie posiadającej ją osoby. Mówiono, że istnieją trzy takie bransoletki, ale podobno zaginęły, kiedy wielu ludzi zaczęło ich fanatycznie pożądać. A teraz...

- Czy ona naprawdę... – wydusiłam wpatrując się początkowo w przepiękną ozdobę, a później w łagodną twarz nauczyciela.

- Chodzi ci o legendę? – zapytał rozbawiony, a ja potwierdziłem ruchem głowy. – Nigdy jej nie używałem, ale teraz będziesz miał okazję się przekonać. Uważam, że bardzo do ciebie pasuje... – stwierdził cicho i wierzchem dłoni pogładził mój policzek.

Speszyłem się czując pieszczotę i ciepło jego skóry.

 

~ * ~ * ~

 

Spojrzałem po chwili ponad głowę stojącego przede mną chłopca. Zmarszczyłem brwi widząc zawieszoną nad nami zieloną gałązkę jemioły. Fillip również szybko popatrzył na obiekt mojego zainteresowania, a jego dziecięca buźka przybrała barwę głębokiej czerwieni.

Zdziwiło mnie to, że chłopiec nie odsunął się ani na krok. Speszone oczka z dziwnym błaganiem i nadzieją wbiły się we mnie wywołując dreszcze, które przeszły przez moje ciało.

Czując jak moje serce niemal natychmiast przyspieszyło zbliżyłem twarz do twarzyczki Fillipa.

Boże, nie wiem, czy to mi przeznaczyłeś te usta, nie wiem czy serce tego Anioła kiedykolwiek będzie należało do mnie, ale błagam... Nie pozwól bym kiedykolwiek go skrzywdził. Boże, tak bardzo go kocham...

Czułem jak łzy zbierają mi się pod powiekami. Widok malca, który wydawał się czekać na mój ruch, na to by moje wargi obdarzyły go upragnionym pocałunkiem i ukoiły niepewność serca, sprawiał mi tak niesamowitą radość, że słone krople same cisnęły się na zewnątrz.

Marzenie...

Ślizgon zamknął oczy, gdy mój oddech zapewne zaczął gładzić jego delikatną skórę. Ująłem w dłonie niewinną, zawstydzoną buzię.

 

~ * ~ * ~

 

Niemal czułem jak usta profesora zbliżają się do mojej twarzy, a gorące dłonie delikatnie przytrzymywały ją w bezruchu.

Pragnąłem tego, całym sercem pragnąłem poczuć ten słodki, zmysłowy smak...

Niemal drżałem nie będąc w stanie powstrzymać fal podniecenia, jakie błądziło po moim ciele odczuwającym tak wyraźnie bliskość mężczyzny.

To było dla mnie największym zaskoczeniem z możliwych.

Miękkie wargi nauczyciela nadzwyczajnie leciutko i delikatnie musnęły sam czubek mojego nosa. Czułem się tak jakby to maluteńki motyl usiadł zaledwie na chwilę na mojej twarzy i spłoszony cichym oddechem szybko odleciał pozostawiając po sobie jedynie niezapomniane doznanie i niknące uczucie przyjemnego łaskotania w tym wypadku dodatkowo wzbogaconego o minimalną wilgoć pocałunku, który wydawał się nigdy nie mieć miejsca.

Zdziwiony otwierając oczy spojrzałem w tak zniewalające, wąskie oczy Camusa. Spokojny uśmiech błądził po jego ustach, a dłonie zmierzwiły mi włosy.

sobota, 18 listopada 2006

Sommeil...

Dyrektor był chyba jedyną osobą, która na każdy pomysł urządzenia zabawy reagowała z niesamowitym entuzjazmem. Starszy mężczyzna zachowywał się czasami niczym dziecko, co umilało naukę w Hogwarcie i sprawiało, że zamek stawał się uczniom bliski podobnie jak dom rodzinny. Właśnie dlatego dziewczyny wysłały do Dumbledora niewielką grupę swoich przedstawicielek i nakłoniły go do zorganizowania Andrzejek dla całej szkoły. Mimo, iż było to święto obchodzone głównie przez dziewczyny każdy chłopak miał obowiązek pojawić się wieczorem w Wielkiej Sali.

Pomieszczenie było lekko przyciemnione, a jedyne oświetlenie stanowiły błyszczące gwiazdy zapewne wyczarowane przez nauczycieli i porozrzucane po ścianach, które w niektórych miejscach przysłaniały duże płachty ciemnofioletowego materiału.

Gdy tylko wszyscy zebrali się w sali, a muzyka zaczęła cicho stwarzać przyjemną atmosferę przeszył mnie dziwny dreszcz, który jednoznacznie dawał mi do zrozumienia, że może być nieprzyjemnie. Całe szczęście nie tylko ja reagowałem w taki sposób. Koledzy także wydawali się lekko zaniepokojeni, jako iż pomysły dziewczyn zawsze były jednoznaczne.

- Fillipie, dajemy nogę – szepnął Oliver i łapiąc mnie lekko za koszulkę pociągnął w tłum. Widziałem niewyraźny wyraz jego twarzy, na której malował się szaleńczy uśmieszek, a jego błękitne oczy błyszczały wesoło.

- Oli, ale gdzie my idziemy? – zapytałem po chwili, gdy weszliśmy w cień materiału zdobiącego jedną ze ścian.

- Podaj mi nazwisko nauczyciela, który jako pierwszy przychodzi ci do głowy. – wypalił chłopak odgarniając z czoła za długą grzywkę.

- ... Camus...? – rzuciłem niepewnie czując, że lekko się czerwienię. Zawsze reagowałem tak na chociażby wspomnienie profesora.

- Słusznie. On nas nie zdradzi. – przyznał blondyn i łapiąc mnie za dłoń pociągnął w dół.

 

~ * ~ * ~

 

Nie dziwiło mnie poruszenie, jakie panowało wśród chłopców na sali. W tej chwili byli zdani na łaskę i niełaskę dziewczyn, które w głowach nie miały nic poza miłostkami.

Niemal natychmiast pomyślałem o Fillipie i poczułem dziwne ukłucie żalu. Chcąc nie chcąc musiał się tu zjawić, a to oznaczało, że prawdopodobnie niejedna uczennica jeszcze tej nocy zbliży się do niego w tańcu lub nawet w pocałunku...

Chciałem odrzucić od siebie te myśli, jednak nie byłem w stanie. To bolało, nawet bardzo, a ja nie mogłem nic z tym zrobić. Czułem się bezradny i przygnębiony. Gdyby nie towarzystwo, w jakim się znajdowałem, kto wie, czy po mojej twarzy nie spłynęłoby kilka kropel tak dawno zapomnianych łez.

Ciemny kształt, który poruszał się gdzieś z boku wyrwał mnie z zamyślenia, które pętało moje serce zimnym, grubym łańcuchem.

Zdziwiony uniosłem brwi i uchyliłem lekko usta. Początkowe zaskoczenie zamieniło się w rozbawienie i skrywany śmiech, gdy dwie postacie zbliżyły się do mnie na czworakach.

Na samym przedzie szedł Oliver. Jasne pasma jego blond włosów mieniły się złotem w świetle padającym z czarodziejskich gwiazd, a błękitne oczy lśniły niepokornie, gdy mierzył mnie pytającym spojrzeniem. Tuż za nim podążał Fillip, a jego buźkę zdobił leciutki rumieniec.

Spuściłem dłoń i podniosłem nieznacznie biały obrus ścielący stół, by dwaj Ślizgoni mogli spokojnie się pod nim ukryć, na co jasnowłosy zareagował szerokim uśmiechem.

Wyprostowałem się na krześle i spojrzałem na sklepienie Wielkiej Sali. „Dziękuję” pomyślałem i uśmiechnąłem sam do siebie przymykając oczy i otwierając je gwałtownie, gdy poczułem lekki ciężar siadający na moich stopach i opierający się o moje kolana. Fillip... Bez wątpienia był to on. Dokładnie wiedziałem ile waży i jak moje ciało reaguje na jego bliskość. „Dziękuję...” powtórzyłem.

 

~ * ~ * ~

 

Wtuliłem plecy w nogi nauczyciela uśmiechając się do siebie. To było niesamowite uczucie, móc znowu być tak blisko mężczyzny i cieszyć się jego ciepłem.

Przymknąłem oczy czując jak dłoń profesora zmierzwiła mi włosy w pieszczotliwym geście.

Oliver nawet nie zwracał na to wszystko uwagi pochłonięty obserwowaniem spod jasnej narzuty tego, co dzieje się na środku sali.

- Ale się nam upiekło, Fill. – zaczął po chwili – Te chore baby tylko jedno mają w głowach. Przypomnij mi następnym razem żebym udawał obłożnie chorego. To się chłopaki zdziwią, kiedy im opowiemy, jak się stamtąd wydostaliśmy – roześmiał się cicho.

- Chyba oszalałeś. W żadnym wypadku nie mów im gdzie byliśmy – skarciłem go – Przecież wiesz, że się wygadają. Nie wiem jak ty, ale ja nie mam zamiaru stracić najlepszego miejsca do ukrycia.

- Fakt. Nie pomyślałem. Właśnie dlatego mam przy sobie ciebie – wyszczerzył się – Ty jesteś myślą, a ja czynem. He, he... Marlen właśnie przytula się do Matta, ale będę miał jutro ubaw.

- A co z Dianą? Przecież wiesz, że jest w tobie zakochana po uszy? – zainteresowałem się otaczającym mnie światem.

- Oj, gdybyś widział jej minę, kiedy do niej dotarło, że mnie tam nie ma. Ale najlepsza była Elena i Mai. Tak spanikowały, że się nie zjawiłeś, że niemal zaczęły płakać.

- Ten fakt możesz pominąć, Oli. – speszyłem się i mocniej przywarłem do nauczyciela.

 

~ * ~ * ~

 

Mimo ogólnie panującego hałasu wyraźnie usłyszałem burczenie w dwóch brzuchach pod stołem i poczułem niespokojne ruchy Fillipa. Zakryłem dłonią usta nie chcąc zdradzać jakiegokolwiek rozbawienia udając zainteresowanie tym, co dzieje się pośród uczniów.

Rozglądnąłem się po stole i siedzących przy nim belfrach. Wszyscy z uwagą śledzili poczynania dziewcząt i skołowanych chłopców, co dało mi okazję do nakarmienia zbiegów.

Jak gdyby nigdy nic sięgnąłem po talerz z rogalikami z dżemem i kręcąc nieznacznie głową włożyłem go pod ławę.

Wydawało mi się to dziecięcą zabawą lub baśnią, w której wszystko wydaje się być piękne i barwne. Mogłem być pewny, że tak właśnie wyglądałoby to dla kogoś, kto patrzyłby na wszystko z boku. Ja sam chciałem, by tak właśnie było i wierzyłem, że jestem w stanie to sprawić. Życie nigdy nie było dla mnie tak cenne jak teraz, gdy miałem przy sobie mojego Stróża i to właśnie dla niego chciałem zamienić całe istnienie w historię opowiadaną niegdyś przez Bardów, a tak pełną szczęścia.

Naczynie zostało mi niemal wyrwane z ręki przez Olivera, bo Fillip nigdy nie działał na tyle gwałtownie. Zaledwie po trzech minutach talerz wrócił na stół, a jego miejsce zajął kolejny pozwalając malcom się najeść. Nie mając wyboru napełniłem sokiem z dyni swoją szklankę i podałem ją chłopcom.

 

~ * ~ * ~

 

Widząc jak nauczyciel podaje nam sok natychmiast wziąłem od niego szklankę przez przypadek muskając palcami jego ciepłą dłoń, co sprawiło, że przez moje ciało przeszły przyjemne dreszcze. Przyjrzałem się szklanemu naczyniu i uśmiechnąłem się szeroko widząc na nim niewyraźny ślad ust profesora. Zamknąłem oczy i z rozkoszą najdelikatniej jak mogłem przyłożyłem swoje wargi do tamtego miejsca wypijając całą zawartość.

Nawet, jeśli nie było to nic znaczącego dla mnie w każdym łyku soku zawierał się smak nauczyciela, który tak bardzo chciałem poznać, a który był dla mnie nieosiągalny. Odsuwając od ust szklankę musnąłem językiem miejsce, gdzie na samym początku spoczywało mgliste odbicie.

 

~ * ~ * ~

 

Ledwie powstrzymałem cichy jęk, kiedy poczułem jak niewielkie dłonie Fillipa delikatnie rozsuwają moje kolana i wędrują powolutku ku górze zatrzymując się w połowie moich ud.

Pozwoliłem sobie wyłącznie na szybki oddech i odchylenie głowy minimalnie do tyłu.

Malec wtulił się w moje nogi pozwalając mi na to bym czuł jego ciepło i spokojne ruchy.

Zatraciłem się zupełnie w rozkoszy, jaką dawał mi ta chwila. Cały świat istniał jedynie po to, bym mógł być tu i teraz, z nim, przy nim... Bym mógł cieszyć się z tego, że żyję, że wszystko to, co stworzył Pan jest darem. Bo czyż może być inaczej?

 

*

 

Było już późno i uczniowie rozchodzili się powoli do swoich dormitoriów. Przeciągnąłem się starając nie ruszać gwałtownie.

- Marcelu, skoro nie spieszy ci się do siebie, byłbyś tak miły i zajął się zlikwidowaniem dekoracji? – zapytała Minewra zasłaniając dłonią usta i ziewając przeciągle.

- Oczywiście – odparłem z łagodnym uśmiechem – Nie martw się i idź się położyć, a ja zajmę się wszystkim.

- Dziękuję ci, jesteś Aniołem. Dobranoc. – uśmiechnęła się i jako ostatnia opuściła Wielką Salę. Oliver najwyraźniej uważnie śledził jej kroki spod stołu, bo gdy tylko zniknęła wyszedł spod blatu i stanął na nogi rozciągając się.

- Dziękuję panu – rzucił i spojrzał na mnie błagalnie – Mam go obudzić, czy... – zaczął wskazując na dół obrusu.

- Nie, niech śpi – odparłem rozbawiony – Idź do siebie, a o Fillipa się nie martw. – zmierzwiłem chłopcu włosy, a ten uśmiechnął się szeroko.

- Dziękuję! – krzyknął radośnie i wybiegł z pomieszczenia nie zwracając już uwagi na nic.

Momentalnie sięgnąłem po różdżkę i jednym zaklęciem pozbyłem się ozdób, składając je pod ścianą. W tej chwili było to najmniej ważne.

Powoli podniosłem obrus i roześmiałem się cicho widząc wtulonego we mnie malca.

Wydawał się być niczym mały, słodki piesek, który śpi zwinięty w kłębek u nóg właściciela. Z ufnością powierzając siebie człowiekowi, któremu ufa bezgranicznie.

Pokręciłem głową i odetchnąłem głośno. Ostrożnie schyliłem się wsuwając dłonie pod plecy i kolana młodego Ślizgona. Podniosłem go uważając by się nie obudził i przytuliłem do siebie. Zamruczał słodko przez sen zaciskając rączki na mojej koszuli. Musnąłem ustami jego czoło składając na nim delikatny pocałunek, co wywołało uśmiech na spokojnej twarzyczce uśpionego chłopczyka.

Był bezbronny jak nigdy do tej pory. Pogrążony w sennych marzeniach ufnie wtulił się w moją pierś. Czułem ciepło jego ciała i równomierne ruchy klatki piersiowej malca.

Zaniosłem go do swojego pokoju i delikatnie położyłem na pościeli. Odgarnąłem z niewinnej buźki kilka pasemek ciemnych włosków i uśmiechnąłem się do siebie. Fillip w niekontrolowanym odruchu złapał moją dłoń i ścisnął mocno wtulając w nią twarzyczkę. Nie chciałem go budzić, ale i nie byłem w stanie wydostać ręki, na której czułem ciepły oddech chłopca.

Usiadłem na podłodze przy łóżku i pogładziłem leciutko gorący policzek mojego Anioła.

Nawet, jeśli na samym początku byłem śpiący to w tej chwili chciałem tylko jednego. Patrzeć na spokojne oblicze malca i wsłuchiwać się w jego cichutki oddech.

poniedziałek, 6 listopada 2006

Valse

Niemal nie zauważyłem chwili, gdy nadszedł dzień jednego z największych świąt dla każdego czarodzieja – Halloween.

Wszystko było idealnie przygotowane na bal jaki miał się odbyć.

Bawił mnie pomysł, który zagościł w głowie dyrektora, jednak musiałem przyznać, że uczniowie byli nim zachwyceni – bal przebierańców, który zakończy się przedstawieniem.

Dziewczyny postanowiły wykorzystać sposobność, by pomóc szczęściu, zaś chłopcy woleli się trochę zabawić. Efektem tego były bileciki z numerami, które losowano przed wejściem na salę.

Uśmiechnąłem się do dziewczynki, która podała mi koszyk z małymi karteczkami w środku. Zawstydzona patrzyła jak wyciągam jeden z pergaminów i odchodzę z wesołym „Dziękuję”.

Spojrzałem na numer.

- ‘11’ nie jest źle – szepnąłem do siebie i chowając bilecik dołączyłem do grona pedagogicznego siedzącego przy stole obok jednej ze ścian. Stanąłem przy grubszym mężczyźnie, który miał już swoje lata, a mimo wszystko bawił się niczym nastolatek. Jego małe oczy, które już teraz błyszczały od alkoholu skupiły się na mnie.

- O, Marcel! Jak dobrze, że jesteś. Co sądzisz o moim przebraniu? Zamówiłem je specjalnie na te okazję.

- Jest naprawdę wspaniałe – uśmiechnąłem się sztucznie udając zainteresowanie jego przymaławym strojem króla.

- Och, dziękuję ci, mój drogi – Slughorn poklepał mnie po ramieniu – Gdybyś tylko wiedziała jak wiele kosztowało mnie sprowadzenie go tutaj i samo... – słowa mężczyzny przestały zupełnie do mnie docierać. Mój wzrok spoczął na drobnej sylwetce chłopca, który pojawił się w drzwiach.

- Pan wybaczy, ale obowiązki wzywają – rzuciłem do nauczyciela, który wciąż prowadził swój monolog, nie odrywając spojrzenia od Fillipa.

Odszedłem przyglądając się uważnie młodemu Ślizgonowi. Na jego twarzyczce widniał grymas niezadowolenia, kiedy Oliver wepchnął go do sali. Dziewczynka podała mu koszyk, z którego bez entuzjazmu wyciągnął kartkę nawet na nią nie patrząc.

Zbliżyłem się do niego, jednak starałem się by mnie nie zauważył. O ileż łatwiej było mi podziwiać jego postać wiedząc, iż malec nie zwróci na to uwagi.

Chłopiec miał na nogach sandały, a biodra przepasała mu biała szata o złotych obrzeżach, która sięgała zaledwie kolan. Jego lekko opaloną skórę na piersi zdobił duży naszyjnik naznaczony różnymi, drobnymi wzorami. Falowane, ciemne włosy Fillipa błyszczały miejscami, gdy słabe światło odbijało się od niewielkich spinek, które mu założono. Przeguby jego dłoni również przyozdobione były w duże, złote bransolety podobnie jak kostki jego stóp.

Uśmiechnąłem się sam do siebie. Gdyby każdy faraon był tak nieskazitelny mógłbym żałować, iż nie narodziłem się kilka tysięcy lat wcześniej.

 

~ * ~ * ~

 

Zapomniałem o zażenowaniu jakie krępowało moje ruchy, gdy tylko rozejrzałem się po Wielkiej Sali. Mimo, iż czułem się głupio w stroju jaki na siłę założył mi Oli obróciłem się wokół własnej osi patrząc na piękne sklepienie i cały wystrój pomieszczenia.

Niebo było lekko zachmurzone, a spomiędzy obłoków wyłaniał się cudowny księżyc w pełni otoczony gdzie niegdzie przez drobne gwiazdy. U sufitu unosiły się płonące nikłym blaskiem świece, małe lampiony w kształcie czaszek oraz dyń, a na rogach ścian wisiały sztuczne pajęczyny. Duchy z zamku latały ponad głowami uczniów śmiejąc się radośnie i co jakiś czas zagadując rozanielone dzieciaki.

Zacząłem rozglądać się uważnie szukając profesora Camusa. Tylko z tego jednego powodu przyszedłem na ten cały bal, by go zobaczyć. Była to kolejna okazja ku temu bym mógł być blisko mężczyzny nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Odwróciłem się w stronę wejścia, a przez moją twarz przeszedł cień niemal szaleńczego uśmiechu.

Nauczyciel stał w pobliżu drzwi oparty o ścianę z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Długa, czarna koszula krojem przypominała płaszcz, sięgała kostek i przewiązana była skórzanym paskiem do którego przytwierdzona była pochwa na miecz z orężem w środku. Luźne, grafitowe spodnie do połowy łydek związane były w kolanie czerwoną wstążką tuż nad końcem wysokiego buta.

Nauczyciel wyglądał niesamowicie. Biły od niego dziwny majestat i powaga. Zadrżałem, gdy jego jasne oczy skupiły się na mnie, a idealne usta wykrzywiły w delikatnym uśmiechu. Oderwał się od ściany i powoli zaczął zmierzać w moim kierunku. Spuściłem wzrok i podszedłem do niego.

- D... Dobry wieczór... – wyjąkałem stając przed nim i wpatrując się w jego buty.

- Witaj – odpowiedział cicho.

 

~ * ~ * ~

 

Wyglądał rozkosznie z tym niewinnym rumieńcem na policzkach i mocno zaciśniętymi piąstkami. Przykucnąłem przed nim i delikatnie ująłem jego lewą dłoń.

Spojrzał na mnie zdziwiony, jednak ja skupiłem się jedynie na tym by rozluźnić uścisk jego palców i wyciągnąć spomiędzy nich karteczkę z numerkiem.

Chłopiec nie stawiał oporu. Jego ciało drżało lekko, jak gdyby reagując na mój dotyk, co wydawało mi się jedynie moim fanatycznym pragnieniem.

Po chwili wyjąłem pergamin i z niemałym zdziwieniem spojrzałem na widniejącą na nim cyfrę. Mogłem się spodziewać wszystkiego, jednak to przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

- Wygląda na to, że jestem Twoim partnerem – szepnąłem, a malec po raz kolejny uniósł oczka ku górze. Małe iskierki zdumienia grały w nich czyniąc go jeszcze bardziej nieskazitelnym.

Uśmiechnąłem się do niego delikatnie.

 

~ * ~ * ~

 

Z ciepłych oczy nauczyciela przeniosłem wzrok na trzymaną przez niego kartkę.

- Je... Jedenaście? – wyjąkałem, a profesor sięgnął do kieszeni spodni wyciągając z niej papierek z tą samą liczbą.

 - Chyba jesteś na mnie skazany – roześmiał się Camus. Niepewnie opuszkami palców dotknąłem kartki, którą trzymał na dłoni.

- C... Co to oznacza? – zapytałem po raz kolejny patrząc na uśmiechniętą twarz mężczyzny.

- Zaraz się przekonasz... – szepnął i wstając wczesał palce w moje włosy. Niczym na zawołanie wszyscy w sali zamilkli, a dyrektor zaczął wesoło.

- Moi drodzy, jako, że obchodzimy dziś piękne święto pragnę uroczyście rozpocząć dzisiejszy bal. Numery jakie otrzymaliście posłużą wam za drogowskazy do odnalezienia partnera, z którym to otworzycie dzisiejszą uroczystość. Uznałem, iż Walc Wiedeński bardzo pasuje do dzisiejszej okazji. Zapraszam was wszystkich do wspólnej zabawy! – gwar głosów odpowiedział niewyraźnie, a wszyscy zaczęli krążyć po Wielkiej Sali w poszukiwaniu ‘drugiej połowy’.

Zamarłem, gdy dotarły do mnie słowa Dumbledora. W... Walc?

Zrobiło mi się gorąco, a twarz pokrył szkarłatny rumieniec. Niepewnie popatrzyłem na Camusa, który niewinnie przekrzywił głowę w bok wpatrując się we mnie co jeszcze bardziej pogłębiło czerwień na mojej twarzy.

Profesor wyprostował się, by po chwili zgiąć w pół z dłonią lekko dotykającą serca, zaś drugą wyciągniętą ku mnie.

- Czy zechcesz oddać mi ten pierwszy taniec? – zapytał szarmancko. Słyszałem jak z tłumu odezwało się kilka głośnych westchnień zapewne wydanych przez dziewczyny patrzące na cała tę scenę i kilka cichych „ Jaki on wspaniały...”. Zrobiło mi się dziwnie smutno i głupio na samą myśl o tym, że będąc chłopakiem kocham się we własnym nauczycielu. Przygryzłem mocno wargę i nieśmiało dotknąłem dłoni mężczyzny, który spojrzał na mnie swoim ciepłym, kojącym wzrokiem. Zbliżył się do mnie i ujął moją rękę nadzwyczaj delikatnie. Opuszkami palców musnął moją dolną wargę z przekornym uśmiechem.

- Ja nie gryzę – uśmiechnął się wesoło, a ja szybko rozluźniłem usta. Do moich uszu doszły pierwsze akordy muzyki. Ciepła, niemal gorąca dłoń profesora objęła mnie w pasie. Byłem zbyt niski, by dosięgnąć ramienia nauczyciela, dlatego jedynie położyłem swoją dłoń na jego ręce. Widziałem jak Camus przymknął oczy i odetchnął głęboko. Przywarłem pewniej do ciała mężczyzny, czując niesamowity zapach jego wody kolońskiej. W moim wnętrzu coś się zakotłowało. Skrzydełka motyli nieubłaganie uderzały o mój żołądek co wyrwało z moich ust westchnienie. Czułem jak nauczyciel przejmuje kontrolę nad każdym moim ruchem, a jego mięśnie poruszały się niemal żyjąc własnym życiem. Zatraciłem się zupełnie w pięknej melodii otoczony przez zmysłowy zapach nauczyciela i niemal niewyczuwalny dotyk jego dłoni.

 

~ * ~ * ~

 

To był mój pierwszy w życiu taniec. Przez myśl przeszło mi, że nie tylko mój. Cieszyłem się, iż jestem w stanie dzielić tą chwilę właśnie z Fillipem. Jego drobne ciało wydawało mi się tak bardzo kruche. Każdy jego ruch był uważnie śledzony i zapisywany w mojej pamięci przez wyczulone na niego zmysły. Muzyka niemal nie docierała do moich uszu. Zamiast niej słyszałem jego, początkowo szybki i niespokojny, a z czasem cichutki i głęboki, oddech.

Pragnąłem zatrzymać czas lub chociażby wywołać koniec świata, by móc odejść naprawdę szczęśliwym.

Boże, dziękuję Ci za to, że ta piękna chwila nie kończy się, a trwa wydając się mi wiecznością spędzoną w Raju.

Przymknąłem oczy, gdy wszystko ucichło. Puściłem chłopca, jednak klękając przed nim na jedno kolano ucałowałem wierzch jego niewielkiej dłoni.

- Dziękuję... – szepnąłem muskając nadal delikatną skórę. Podnosząc się spojrzałem na płonące żywym ogniem policzki chłopca. Milczał i nieprzytomnym wzrokiem zamglonym przez zażenowanie wpatrywał się we mnie. – Wybacz jeśli Cię zawstydziłem... – podjąłem, jednak on przerwał mi szybko.

- N... Nie... Nic się nie stało... – wyjąkał i obdarzył mnie promiennym uśmiechem, jednak jego słodkie, zawstydzone oczka nadal lśniły pośród szkarłatu jego dziecięcej buźki.

 

*

 

Bal dobiegał już końca, a zamknąć miało go przedstawienie o którego przygotowanie zadbał sam mistrz dramatu Shakespeare.

Stałem z tyłu, a o moje ciało opierał się Fillip. Delikatnie położyłem dłonie na jego ramionach, czując jak wtula się we mnie i mruczy rozkosznie.

Na środek sali wyszło kilka osób w strojach niemal wyjętych ze sztuki, którą osobiście lubiłem najbardziej ze wszystkich dzieł wielkiego Williama – Hamlet.

Twarze aktorów zasłonięte były przez japońskie maski wojowników.

Świece pogasły i jedynie lampiony oświetlały pomieszczenie.

Panowała niczym nie zmącona cisza. Przedstawienie odbywało się bez słów. Tylko gesty i ruchy zdradzały to co dzieje się w sercach postaci.

Sam mistrz ukazał się nam w roli ojca Hamleta.

W chwili, gdy Wielka Sala okryła się mrocznym płaszczem Ślizgon odwrócił się bokiem do sceny i objął mnie ramionami. Mocno przytulił się do moich nóg śledząc uważnie to co dzieje się na środku. Przycisnąłem go do własnego ciała z leciutkim uśmiechem.

Dzięki Ci Panie za ciemność i to delikatne światło, które nieznacznie oświetla skupioną buźkę mojego Anioła.

- Kocham Cię... – wyszeptałem patrząc na malca, a moje usta mimowolnie zmieniły swój kształt. Po raz kolejny zatraciłem się w pięknym wykonaniu dramatu, chwaląc Boga za to, że Fillip nie słyszał moich słów.

niedziela, 29 października 2006

Automne

Chociaż jesień zaczęła się już dawno nadal można było zauważyć pozostałości lata. Liście opadały przybrawszy różne odcienie złota, czerwieni, czy też brązu, ale słońce świeciło mocno ogrzewając świat swoimi ciepłymi promieniami.

Tylko, że optymistyczny nastrój dni nie był dla mnie niczym nadzwyczajnym. Nużyły mnie ciągłe słoneczne chwile i roześmiane twarze znajomych.

Oliver razem z kolegami zaraz po lekcjach pobiegł na stadion szkolny, gdzie wybierano nowych członków do drużyn quiditcha ze wszystkich czterech Domów.

Znudzony siedziałem na błoniach pod jednym z drzew. Podciągnąłem kolana pod brodę i obejmując je dłońmi schowałem w nich twarz.

Tęskniłem za deszczem i cudowną magią świata skąpanego w ‘łzach nieba’. Brakowało mi bliskości Camusa, z którym ostatnio miałem kontakt jedynie na lekcjach. Cała radość życia rozpierzchła się sam nie wiem gdzie.

 

~ * ~ * ~

 

Nigdy nie myślałem, że można się od kogoś uzależnić, a tym czasem ja nie byłem w stanie żyć bez tych cudownych, ciepłych oczu i niewinnego uśmiechu.

Wyszedłem z zamku i schowałem ręce do kieszeni spodni. Słyszałem krzyki dzieciaków, które dochodziły z oddali. Popatrzyłem w niebo zastanawiając się, czy wśród tych uczniów jest mój Fillip.

Nagle zauważyłem jego drobną sylwetkę opartą o pień starego dębu. Wydawał się być zagubiony. Nie czekając na nic podszedłem i przykucnąłem przed chłopcem.

- Dlaczego siedzisz tutaj sam? – zapytałem łagodnie, a on wystraszony podniósł główkę patrząc na mnie.

 

~ * ~ * ~

 

Spojrzałem w ciepłe, łagodne oczy nauczyciela, czując jak wszystko we mnie zaczyna wirować. Wiedziałem, że gdyby nie zdrowy rozsądek rzuciłbym się na mężczyznę wpijając w jego usta.

- Odpowiesz na pytanie? – zwrócił się do mnie po raz kolejny z uśmiechem.

- ... Nie wiem – wyjąkałem i spuściłem głowę.

- A co to za smutna mina, co? – ciepła dłoń Camusa podniosła moją twarz ku górze – Taki piękny dzień i kto wie czy nie ostatni tej jesieni.

- A co pan tu robi? – zainteresowałem się, a profesor uniósł zdziwiony brwi.

 

~ * ~ * ~

 

No tak. I co ja miałem mu odpowiedzieć? Nie chciałem kłamać, nie jemu!

- Chyba to, co ty... – odpowiedziałem z uśmiechem – Ale nie pozwolę żebyś mi tutaj siedział taki przygnębiony! – wyciągnąłem dłonie ku niemu i wziąłem chłopca na ręce.

Nie pozwolę by się smucił! Nigdy na to nie pozwolę!

Kątem oka spojrzałem na górę liści, które zapewne całkiem niedawno ktoś zgarnął w jedno miejsce.

Moje usta wykrzywiły się w szalonym uśmiechu. Chłopiec mocno wtulił się we mnie, a jego ciało drżało delikatnie.

- Pobawimy się – szepnąłem i pocałowałem go w czoło. Przymknął oczka i mocniej przywarł do mojej klatki piersiowej.

Podszedłem do ‘kolorowej wieżyczki’ i wrzuciłem w nią Fillipa. Krzyknął wystraszony znikając w kopie liści. Po chwili wynurzył się z niej ze skrzyżowanymi na piersi rączkami. Obrażony popatrzył w bok.

Wyglądał słodko!

Zmarszczył nosek, a włoski miał lekko rozczochrane i pełne suchych liści.

- To nie fair! – fuknął, a ja odwracając się tyłem położyłem się na miękkiej ‘jesiennej kołdrze’.

 

~ * ~ * ~

 

Nauczyciel włożył dłonie pod głowę i zamknął oczy. Otworzyłem usta z zachwytu. Jasne włosy profesora idealnie zlewały się z kolorem liści, a jego spokojną twarz zdobił łagodny uśmiech.

Nabrałem w dłonie garść liści i stając nad mężczyzną upuściłem je wprost na jego piękną twarz. Przez chwilę trwał w bezruchu lecz zaraz potem otrzepał się i rzucił mi zawadiackie spojrzenie.

- To za karę – naburmuszyłem się.

- Ja tego tak nie zostawię – stwierdził nauczyciel i szybko złapał mnie za dłoń ciągnąc gwałtownie w dół. Z cichym krzykiem zaskoczenia przewróciłem się na niego. Poczułem gorący dotyk dłoni mężczyzny w pasie, a zaraz potem on odwrócił mnie na plecy.

 

~ * ~ * ~

 

Uśmiechnąłem się szeroko czując na brzuchu rozkoszny ciężar ciała chłopca. Nieznacznie wbiłem palce w jego żebra i zacząłem nimi poruszać. Fillip jęknął, a zaraz potem zaczął śmiać się głośno i wyrywać.

Poza szaleńczym chichotem młodziutkiego Ślizgona i szelestem liści ja, których leżeliśmy nie słyszałem już nic innego.

Niewielkie ciało malca wiło się na mnie, a jego rączki na próżno starały się odciągnąć moje dłonie od wrażliwych miejsc.

- D... Dość! – śmiał się – N... Nie wytrzymam!

- Musisz korzystać z życia – rzuciłem wesoło i nadal łaskotałem chłopca. Zrobiło mi się gorąco, a policzki chłopczyka zaróżowiły się. Oddychałem szybko, a moje serce biło niczym oszalałe, jednak było to niczym w porównaniu z tym, co musiało dziać się z organizmem Fillipa.

- D... Dość! Już nie będę.

- Jesteś tego pewny? – zapytałem przekornie.

- T... Tak! – wydyszał, a ja przerwałem ‘torturę’.

- Nie wierzę! – stwierdziłem po chwili i znowu zacząłem go łaskotać.

- Nie! – krzyknął i głośno roześmiał wiercąc się. Kiedy uznałem, że wystarczy tej zabawy łapiąc chłopca za biodra zrzuciłem go z siebie kładąc go na liściach i zawisnąłem nad jego drżącym ciałem. Dyszał głośno oddychając nieregularnie, a twarzyczkę miał zaczerwienioną.

W mojej głowie mimowolnie pojawił się obraz zupełnie innych okoliczności, ale podobnego stanu jego dziecięcego ciała.

Spokojnie i delikatnie odgarnąłem pasma jego kasztanowych włosów z błyszczących oczek, które wpatrywały się we mnie i pogłaskałem gorącą buźkę malca.

Fillip wyciągnął w moją stronę rączki niczym dziecko, które pragnie by ojciec wziął je na ręce.

Wstałem biorąc chłopca w ramiona i postawiłem go na ziemi samemu stając naprzeciwko. Wczesałem palce w miękkie, rozczochrane włoski i zaczesałem je do tyłu wyjmując spomiędzy nich liście. Kilka kosmyków nadal przysłaniało dziecięcą, słodką twarzyczkę, więc delikatnie założyłem je za uszy Ślizgona.

Doprowadziwszy do porządku chłopca zająłem się szybko sobą.

- Pokażę ci coś – uśmiechnąłem się do niego – Chodź... – poczułem jak malutka rączka łapie mnie pewnie za dłoń, więc mimo zdziwienia objąłem ją i poprowadziłem Fillipa nad jezioro.

 

~ * ~ * ~

 

To było dla mnie prawdziwe niebo. Szedłem tuż przy nauczycielu czując jak jego duża dłoń trzyma moją rękę w silnym lecz delikatnym uścisku. Tylko z Camusem byłem bezpieczny. Ufałem mu i wierzyłem w każde jego słowo. Gdybym miał wybierać między wiecznością, w życiem wybrałbym świat, w którym jest właśnie on. Tylko dla niego żyłem i moje istnienie zależało od niego.

Profesor poprowadził mnie przez zielone jeszcze błonia nad jezioro. W dormitorium mówiło się, że żyją w nim potwory i węże wodne. Wzdrygnąłem się przypomniawszy sobie o tym, ale nauczyciel wzmocnił uścisk. Spojrzałem w górę i napotkałem jego radosny wzrok.

- Nie bój się – szepnął – Nic Ci nie grozi – przysunąłem się do ciepłego ciała Camusa i wtuliłem w jego ramię.

Przed nami zamajaczyła lśniąca powierzchnia wody. Była niczym lustro lecz podchodząc do niej widziałem czarną, bezkresną głębię tego jeziora. Słyszałem złowrogą pieśń fal tworzonych przez wiatr, który poruszał jej gładką taflą.

Profesor uklęknął i pochylił się nad wodą szepcząc coś niezrozumiale. Poszedłem za jego przykładem i siadając na kolanach popatrzyłem w wilgotną przestrzeń. Coś poruszyło się w mroku otchłani, a ja zadrżałem.

- Nie obawiaj się niczego – uspokoił mnie mężczyzna uśmiechając się łagodnie – Nie pozwolę cię skrzywdzić. – Nagle coś wyłoniło się spod powierzchni jeziora. Wystraszony spojrzałem na uśmiechniętą twarz nauczyciela i znowu skupiłem wzrok na istocie, jaka pojawiła się przede mną.

Ciemnoniebieskie włosy przysłaniały całkiem ładne oblicze istoty i spływały na nagie ramiona pokryte lekko zieloną skórą.

Camus przemówił do stworzenia w nieznanym mi języku, a ono odpowiedziało mu patrząc na mnie.

- Kto to jest? – padło pytanie we wspólnej mowie, a głos nieznajomego przypominał mi trochę skrzeczenie żaby.

- Popatrz mu w oczy – uśmiechnął się Marcel.

Morskie tęczówki zalały mnie swoją głębią i bezkresem, by po chwili znowu zwrócić uwagę jedynie na nauczyciela. Wodnik zaczął po raz kolejny rozmawiać z profesorem, a ja czułem się głupio nie pojmując znaczenia ich słów.

 

~ * ~ * ~

 

- On wie, kim jesteś? – zapytał Kirquel, gdy oderwał wzrok do Fillipa.

- Nie i nie mam zamiaru mu o tym mówić. Przynajmniej nie teraz.

- On wie, że jest twoim Stróżem?

- Nie...

- Niech cię, Marcel! Widziałeś, ty się w lustrze? Wyglądasz jakbyś staną przed majestatem Pana. Nigdy dotąd nie wiedziałem cię tak rozpromienionego!

- Dziwisz mi się? Ten mały jest dla mnie wszystkim!

- Poczekaj chwilę, wiem, czego ode mnie chcesz – uśmiechnął się Wodnik i zniknął w głębi jeziora.

 

~ * ~ * ~

 

- K... Kto to był? – jęknąłem, gdy istota zniknęła.

- Zaraz się dowiesz – usta mężczyzny drgnęły w leciutkim uśmiechu, a wodne stworzenie wróciło.

Podało profesorowi jakąś malutką kuleczkę.

Dłonie wodnika do złudzenia przypominały ludzkie lecz między palcami znajdowała się cienka błonka.

- Połknij to – szepnął Camus.

 

~ * ~ * ~

 

Fillip otworzył delikatnie usta i objął ciepłymi, wilgotnymi wargami moje palce. Jego język musnął moją dłoń, gdy zgarnął nim to, co mu podałem.

Podnieciło mnie to, jednak opanowałem emocje.

Usta chłopca ześlizgnęły się po mojej skórze pozostawiając na niej przyjemne uczucie łagodnego łaskotania.

- Co to było? – zapytał malec z ufnością patrząc na mnie.

- Zaraz się przekonasz – powiedziałem cicho i ująłem w dłonie policzki młodziutkiego czarodzieja.

 

~ * ~ * ~

 

Palce mężczyzny spoczęły za moimi uszami gładząc delikatnie moją skórę.

- Zamknij oczka i skup się na miejscu, w którym czujesz działanie tego, co ci podałem – wyszeptał Camus.

Opuściłem powieki i z trudem przestałem myśleć o zmysłowym dotyku nauczyciela. Poczułem jak za uszami zbiera mi się powietrze jak gdybym posiadał skrzela.

- Czuję to... – wyjąkałem i gwałtownie otworzyłem oczy. To nie był mój głos. Rozumiałem wypowiadane przez mnie słowa lecz nie była to ludzka mowa.

- Właśnie o to chodzi – uśmiechnął się profesor nadal muskając moją skórę. – Postaraj się wydobyć głos właśnie z tego miejsca. Tu powinieneś mieć skrzela, ale, jako że ich nie masz musisz przyzwyczaić się do tego rodzaju mowy – opuszki palców nauczyciela otarły się o moją szyję wywołując tym przyjemny dreszcz. – Powiedz coś, Fillipie.

- A... Ale co? – jęknąłem speszony.

- Cokolwiek, malutki. Możesz się na początek przedstawić. – przytaknąłem i starałem się zapomnieć o tym, że profesor zabrał dłonie wykonałem polecenie. Z zadowoleniem stwierdziłem, że Wodnik mnie rozumie.

- Tylko ty go nie zanudź, Kirquelu. Wiem jak to z tobą jest – wtrącił się Camus, gdy Wodnik zaczął opowiadać o swoim synu.

- Nie masz się, czym martwić, ciebie i tak nie przebiję – roześmiała się wodna istota.

- Ja dzieci nie mam – rzucił nauczyciel unosząc jedną brew.

- Ojcze, matka cię szuka – usłyszałem delikatny głos, a na środku jeziora pojawiła się kolejna postać Wodnika. Tym razem był to młody chłopak niesamowicie podobny do Kirquela, jednak jego oczy miały kolor miedzi.

- I oto jest Akfin – powiedział dumnie starszy osobnik, a młodzian ukłonił się grzecznie.

- Natychmiast wracać mi do domu! – krzyknęła zapewne małżonka dobrego przyjaciela Camusa. Istota, o ostrej twarzy i oczach identycznych jak Akfina.

- Niech to! – westchnął Kirquel i pożegnawszy się cicho zniknął wraz z rodziną pod wodą lecz po chwili znowu się wynurzył.

- I ani słowa o tym, że mnie ostrzegałeś przed wiązaniem się z kimkolwiek – syknął i odpłynął.

Profesor roześmiał się.

- Kobiety to zmora. Zawsze chciałyby być górą, ale co tam. – mężczyzna odgarnął mi z twarzy pasmo włosów, a ja spłonąłem rumieńcem. Dopiero teraz dotarło do mnie, że jest tak blisko mnie.

 

~ * ~ * ~

 

Był prawdziwie rozkoszny. Niewinny i ufny. Gdyby ktoś wyrządził mu krzywdę nie wiem jak bym zareagował, ale na pewno bez zastanowienia zabiłbym sprawcę jego nieszczęścia.

Tak bezbronny i delikatny...

- Mam nadzieję, że to ostatni raz, kiedy byłeś smutny – zacząłem cicho lecz ostro, wstając – Nie chcę widzieć ani cienia grymasu, czy zwątpienia na twojej buźce! – uderzyłem malca palcem w nos.

- Dobrze – uśmiechnął się.

- Słowo?

- Tak! – krzyknął entuzjastycznie i zarzucił mi ramiona na szyję tuląc się do mnie – Dziękuję.

- Wystarczy mi twój uśmiech – stwierdziłem – To najwspanialsze podziękowanie, mon petit garçon. – wyszeptałem.

środa, 27 września 2006

Bain...

Wracałem z biblioteki. Miałem sporo zadań, ale na szczęście uporałem się z nimi bez większych przeszkód. Chciałem jak najszybciej mieć wszystko z głowy, położyć się i czekać na poniedziałek. Nie cierpiałem weekendu. Czas wolny od lekcji oznaczał, że nie będę mógł tak często spotykać profesora Camusa.

Na końcu korytarza skręciłem w prawo i zatrzymałem się nagle.

- Nareszcie jakiś pierwszoklasista – wyszczerzył się jeden ze starszych chłopaków, którzy stali przede mną.

- Oj, masz pecha mały – rzucił drugi i wyciągnęli w moją stronę różdżki. Wypowiedzieli jakieś zaklęcie, a ja zamknąłem oczy, gdy niczym z jakiegoś rozpylacza zaczęła na mnie wypływać niebieska farba.

Nagle poczułem, że nic się już nie dzieje i spojrzałem na wystraszone miny dwóch oprawców.

Odwróciłem się powoli.

 

~ * ~ * ~

 

Ze sceptyczną miną patrzyłem na nieme przerażenie chłopców. Gdy Fillip spojrzał na mnie zmierzwiłem mu włosy, ale nie uraczyłem go ani słowem, nawet na niego nie patrzyłem.

- Ja bardzo panom dziękuję, ale raczej nie przepadam za karnawałem – zacząłem – Jednak, jeśli już się bawimy to… Aquafarua – machnąłem różdżką, a na głowy trzecioklasistów wylało się po wiadrze niebieskiego płynu, farbując ich na tą też barwę.

- Teraz jesteśmy kwita. Ach, zapomniałbym. Macie wyszorować korytarz i całą Wielką Salę. Żegnam – chłopcy szybko uciekli, a ja z uśmiechem popatrzyłem w przestraszone oczka Fillipa.

- Jeśli wyglądam tak jak Ty, to lepiej żeby mnie nikt więcej nie widział – rzuciłem.

- D… Dziękuję, panu. – wyjąkał lekko zawstydzony.

- Nie ma za co, ale chyba nie będziemy tak chodzić po szkole? – chłopiec całą twarzyczkę miał ubrudzoną farbą podobnie jak włoski i całe ubranie, a ja byłem pewien, że moja przypomina jakąś maskę ninja.

Po chwili Fillip zaczął się śmiać, a ja mu wtórowałem.

Kochałem ten jego słodki, niewinny śmiech, który przypominał mi cichutki dźwięk dzwoneczków.

- Chodź, musisz się wykąpać – powiedziałem spokojnie i podałem mu rękę, którą on uścisnął. Podniosłem z ziemi jego torbę i zaprowadziłem go do swojego gabinetu.

 

~ * ~ * ~

 

Mężczyzna otworzył drzwi i wpuścił mnie do środka. Rozglądnąłem się zaciekawiony po pomieszczeniu.

Naprzeciw drzwi było duże okno, a przed nim biurko. Po prawej stało duże łóżko z ciemnym baldachimem, a cała lewa ściana zasłonięta była przez półki z książkami i tylko jedne drzwi po środku zakłócały ich ciągłość.

- Napijesz się czegoś, Fillipie? – zapytał nauczyciel, a ja pokręciłem żywiołowo głową – Zaczekaj chwileczkę – poprosił ii położył moje rzeczy koło łóżka.

Zniknął za drzwiami, a ja usiadłem na pościeli. Wtuliłem twarz w miękką poduszkę i zaciągnąłem się zmysłowym, świerzym zapachem mężczyzny. Zrobiło mi się ciepło na samą myśl, że profesor tu śpi.

Camus wrócił po chwili i usiadł obok mnie.

- O czym są te wszystkie książki? – odezwałem się wskazując na rząd półek.

- Głównie o religii, Aniołach, Demonach…

- Interesuje się pan tym?

- Można tak powiedzieć – uśmiechnął się i pogładził mnie po głowie – Chodź, woda powinna się już nalać. – mężczyzna zaprowadził mnie do łazienki.

Naprzeciwko drzwi stała spora wanna, do której podszedł nauczyciel i zakręcił lejącą się wodę. Z lewej w kącie stał prysznic, a z prawej była umywalka i kolejne drzwi. Pomieszczenie wyłożone było błękitnymi kafelkami.

- Rozbierz się i wskakuj, a ja przyniosę Ci ręcznik. – Camus wyszedł, a ja szybko ściągnąłem ubrania i wszedłem do wanny pełnej ciepłej wody o przyjemnym zapachu lawendy przykrytej grubą warstwą białej piany.

Niemal natychmiast zacząłem się nią bawić.

- Powieszę Ci ręcznik na wieszaku – rzucił mężczyzna i umieścił ręcznik w pobliżu wanny.

- A pan? – zmieszałem się trochę.

- Ja wykąpię się później – rzucił i chciał wyjść.

- Może się pan kąpać ze mną – jęknąłem, a moje policzki spłonęły czerwienią, na szczęście przykrytą przez farbę.

- To zaproszenie? – roześmiał się ciepło profesor.

- C… Chyba tak – szepnąłem i odwracając piekącą twarz czekałem aż nauczyciel się rozbierze i usiądzie koło mnie.

- Wiesz, że nie powinienem… - powiedział mierzwiąc mi włosy. Pokiwałem głową.

- I mimo to chcesz żebym… - znowu pokiwałem głową.

Camus zdjął ubrania i usiadł za mną.

- Ja chyba oszalałem – westchnął, a ja przybliżyłem się do niego.

Nie wiem nawet, dlaczego tak bardzo pragnąłem jego bliskości, ale wiedziałem, że nigdy nie będę tego, co teraz miało miejsce żałował.

 

~ * ~ * ~

 

Sam do końca nie mogłem w to wszystko uwierzyć, a jednak czułem jak malec porusza się niepewnie siedząc między moimi nogami.

- Popatrz – szepnąłem chłopcu do ucha i zanurzając w wodzie palec zacząłem kręcić nim mały młynek unosząc powoli dłoń. Strużka wody uniosła się tworząc niewielką fruwającą spiralkę, która błyszczała odbijając od siebie światło docierające do pomieszczenia przez okno po lewej.

- Co to jest? – zapytał wesoło chłopiec dotykając paluszkiem ‘śrubki’, która odsuwała się pod delikatnym naciskiem jego dłoni.

- Woda – odparłem rozbawiony i w podobny sposób stworzyłem więcej małych tworów z najpiękniejszego żywiołu.

- Jakie fajne – roześmiał się Fillip i zaczął się bawić w najlepsze.

Przypominał mi trzyletnie dziecko, które potrafi cieszyć się ze wszystkiego, co tylko znajdzie na swojej drodze.

Nacisnąłem na niewielki kurek w ścianie nabierając na dłoń mydła w płynie.

Powoli dotknąłem ramion chłopca. Malec nie przerwał zabawy i nadal śmiał się głośno.

Powoli i delikatnie sunąłem po miękkiej, leciutko opalonej skórze chłopczyka przenosząc się z jego ramion na klatkę piersiową. Poczułem, że zaczął drżeć.

- Zimno Ci? – zapytałem, ale on pokręcił przecząco głową. Mimo to przytuliłem go mocno obejmując go w pasie. Oparłem twarz o jego policzek czując jak on czyni to samo.

- Czas umyć Ci buźkę i włoski – uśmiechnąłem się, a on szybko obrócił się o 180 stopni.

- Ten szampon szczypie w oczy? – rzucił zaniepokojony, ale zaraz potem uśmiechnął się szeroko – Do twarzy panu w niebieskim.

- Dziękuję, ale ta farba łatwo się zmywa, więc długo się ze mnie nie ponabijasz. Gorzej będą mieć tamci dwaj chłopcy. Tydzień to dość długo, jak na chodzenie z niebieską skórą i w dodatku swędzącą. – roześmiałem się i opuszkiem palca uderzyłem Fillipa w czubek noska.

Otrząsnął się słodko i patrzył jak biorę do rąk buteleczkę z szamponem.

Zacząłem myć mu włosy jednocześnie bawiąc się nimi. Jego ciemne, duże oczka błyszczały, a usteczka, co chwilę wykrzywiały się w słodkim, niewinnym uśmiechu.

- Zamknij oczęta – szepnąłem i ostrożnie przetarłem twarzyczkę chłopca. Zmywająca się farba szybko odsłoniła czerwone policzki.

 

~ * ~ * ~

 

Mężczyzna popatrzył na mnie rozbawiony i nabierając na palec piany zostawił ją na moim nosie. Starłem ją i udałem oburzenie.

- Moja kolej – rzuciłem i szybko uklęknąłem w lekkim rozkroku, co nauczyciel wykorzystał wsuwając się między moje uda i opierając nogi na stopach.

Oparłem się o jego kolana i wziąłem na dłonie mydło, a widząc jak profesor kręci zrezygnowany głową powoli dotknąłem jego piersi. Drgnął leciutko i unosząc ręce obmył twarz i włosy.

Położył dłonie na moich udach i przyglądał mi się uważnie. Uśmiechałem się bez przerwy, gdy moje palce sunęły po gorącej skórze mężczyzny.

Wyczuwałem zabawne ruchy jego mięśni, które spinały się pod delikatną, niemal jedwabną skórą.

Podobało mi się to. On nie protestował, pozwalał mi na wszystko, a ja cieszyłem się jego bliskością.

 

~ * ~ * ~

 

Mięciutkie dłonie chłopca błądziły po moim ciele.

Czułem się jak gdyby śmierć zabrała mnie podczas jednego z najpiękniejszych snów czyniąc go rzeczywistością.

Nagle malec przez przypadek podrażnił paluszkami mój sutek. Drgnąłem nerwowo, a on zauważywszy to roześmiał się i po raz kolejny potarł moją pierś w tym miejscu. Z rozbawieniem zaczął opuszkami palców dotykać moich brodawek.

Szlag! Gdyby nie ta wesoła buźka pewnie bym mu tego zabronił. Tak niesamowicie mnie to podniecało!

Ścisnąłem lekko uda Fillipa, a on jęknął cicho i roześmiał się jeszcze bardziej z większym zaangażowaniem zajmując się moimi sutkami.

Nie mogłem tego wytrzymać.

Nieznacznie rozchyliłem kolana, o które nadal opierał się chłopiec. Odchyliłem minimalnie głowę do tyłu patrząc spod przymkniętych powiek na malca. Dłonią objąłem swój członek i potarłem go.

Boże, wybacz mi, ale muszę to zrobić!

Powolnymi ruchami zacząłem pieścić własne ciało, a maleńkie rączki na moim torsie tylko potęgowały mrowienie, które czułem w podbrzuszu.

Przyspieszyłem znacznie ruchy palców zaciskających się na mojej męskości.

- Fillipie… - wyszeptałem, a jego błyszczące oczęta spojrzały na moją twarz.

Oddychałem ciężko i szybko, a serce waliło mi jak oszalałe.

Chłopiec oparł twarz o moją pierś wtulając się w nią.

Uścisk mojej dłoni zwiększył się podobnie jak szybkość tarcia, które wywoływałem. Byłem u kresu wytrzymałości.

- Marcel… - szepnął mięciutko i z dziwną czułością – Piękne imię… - doszedłem natychmiast, gdy wypowiedział te słowa. Westchnąłem głośno i poczułem ulgę.

Wystarczyłoby mi samo patrzenie na tą dziecięcą twarzyczkę, bym osiągał spełnienie.

Przytuliłem do siebie magie ciało chłopczyka czując na sobie gładkość jego skóry.

- Najwyższy czas kończyć – powiedziałem cicho dotykając ustami płatek jego ucha.

 

~ * ~ * ~

 

Mężczyzna wstał, szybko owijając się w pasie ręcznikiem. Wyszedł z wanny.

Patrzyłem jak po jego mokrym ciele spływają kropelki wody, a niektóre kapały mu na plecy i ramiona z włosów.

Budowa całego ciała profesora była cudowna. Leciutki zarys mięśni, jasna skóra i typowo męski kształt barek, brzucha oraz bioder – był idealny.

- Chodź – rzucił i łapiąc mnie pod pachy wyciągnął z wody stawiając przed sobą. Owinął mnie całego puszystym, białym ręcznikiem i roześmiał się.

- Wyglądasz jak pluszowy miś.

 

~ * ~ * ~

 

Widziałem jak porusza się w miękkim ‘kokonie’ i rozchyliłem lekko ręcznik patrząc jak stoi mierząc mnie wściekłym spojrzeniem.

Rączki skrzyżował na piersi i zmarszczył rozkosznie czółko oraz nosek.

- Co to za mina, kochanie? – zapytałem i dopiero po chwili dotarło do mnie jak go nazwałem. Zdziwił się, ale po kilku sekundach znowu wysunął nieznacznie do przodu dolną wargę.

- Nie jestem misiem! To pan mnie tak owinął! – powiedział obrażony.

- Więc zdejmę z Ciebie ten ręcznik – stwierdziłem i powolutku zacząłem zsuwać go z jego ramion.

- Nie! – krzyknął i owinął się z powrotem. Jego policzki spłonęły, a on czując to naciągnął puszysty materiał na główkę chowając twarzyczkę.

- Teraz sam zrobiłeś z siebie misiaka – zaśmiałem się i siłując się z nim lekko odsłoniłem różową od wstydu buźkę.

- Przyniosę Ci coś do ubrania – rzuciłem i wyszedłem z łazienki.

Gdy wróciłem on nawet się nie ruszył. Pokręciłem głową i uklęknąłem przed nim.

- Mam Cię wysuszyć? – zapytałem unosząc jedną brew. Fillip uśmiechnął się nieśmiało, a ja powoli wytarłem go uważając, by nie wyrządzić krzywdy jego delikatnemu ciału.

Odrzuciłem na bok ręcznik i szybko rzuciłem okiem na nagie ciało chłopca.

- Ubieraj – powiedziałem pomagając mu założyć bieliznę i moje krótkie spodenki, które przewiązałem paskiem, by nie spadły ze szczupłych bioder malca. Fillip podniósł do góry rączki, a ja ubrałem mu jeden z moich podkoszulków.

Spojrzałem poważnie na chłopczyka, ale zaraz potem zacząłem się głośno śmiać.

- To nie jest śmieszne – oburzył się, a ja zmierzwiłem mu wilgotne kasztanowe kosmki.

- Musisz urosnąć, bo moje ubrania są na Ciebie stanowczo za duże – westchnąłem – Idź szybko do siebie i się przebierz, bo wszystko jest niemal trzy razy większe niż Ty. – malec uśmiechnął się promiennie i wybiegł z gabinetu.

Popatrzyłem w sufit.

Boże, niech się dzieje, co chce! Ja go naprawdę kocham!

 

~ * ~ * ~

 

Szczęśliwy pobiegłem do dormitorium. Podskoczyłem z radości i szybko naciągnąłem spodnie, które mi się zsunęły z bioder.

Ciekawe, czy to, co czuję można nazwać miłością?