niedziela, 16 listopada 2008

Vent et terre

Ciepły wiatr niosący ze sobą woń wiosny, kwiatów, drzew i dziwną energię powoli, łagodnym dotykiem unosił piękne, różowe płatki brzoskwini. Tańczyły z nim w powietrzu wdzięcznie i wesoło. Zmęczone opadały na trawę, zaś inne opuszczały gałęzie drzewa by zająć miejsce poprzednich. Zupełnie jak na wytwornym balu w królewskim pałacu pełen życia ‘książę’ prosił ‘damy’ o jedną melodię, a one nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście pozwalały by je prowadził.
Z otwartymi ustami i wpatrzonym w ten osobliwy akt wzrokiem zahipnotyzowany, zaklęty, związany pięknem chwili chłonąłem każdy podmuch i ruchy płatków. Moje serce i całe wnętrze wypełniało dziwne uczucie, które wydawało się rosnąć we mnie coraz bardziej. Wargi drżały mi, gdy umysł przywodził na myśl kolejne skojarzenie, tym razem ściśle związane z moim światem.
Wiatr był, jak Marcel. Nieuchwytny, magiczny, piękny, choć skryty i skromny. Płatki, jak szalejące z nim dziewczyny. Liczne, kuszące, atrakcyjne, a jednak każda z nich mimo jego uprzejmości skazana była na odstąpienie miejsca innej nie mogąc poruszyć jego serca.
Wyciągnąłem przed siebie dłoń. Ledwo to zrobiłem, a jeden, drobny płatek opadł na moją rękę. Symbolizował mnie. Zacisnąłem palce kryjąc go przed innymi, a tym samym przed samym wiatrem. Czułem, jak się do niego rwie, jak pragnie znowu zatracić się w tańcu pełnym czułego ciepła, które ofiarowywały mu wiosenne podmuchy. Otworzyłem dłoń, a niewielki płatek poderwał się momentalnie i ponownie zawirował wśród setki innych.

~ * ~ * ~

 

Tak jak zimą śnieżynki zachwycały Anioła, tak teraz to płatki kwiatów zrywanych z drzew zajęły miejsce chłodnych tworów zimy. W swej delikatności Fillip wydawał się tak niesamowicie kruchy, nawet w otoczeniu piękna. To ono całą swą urodę oddawało chłopcu tracąc na wartości, gdy tylko on był blisko. Zupełnie jakby został stworzony wyłącznie po to, by zawstydzić Świat z całą tą doskonałością magiczną prostotą, rozkoszą, słodyczą.
Przesunąłem kciukiem po swoich wargach. Były delikatne, miękkie, ciepłe. Spragnione jednego.
Nie wiem ile stałem przy drzwiach szkoły, jak długo wpatrywałem się w cudowny obrazek rzeczywistości. Świat uciekł mi sprzed oczu odsłaniając Raj, w którym Anioł stojąc pośród zieleni traw i liści, kolorów kwiecia i treli ptaków bezbronny, delikatny i mój pozwalał sobie na chwilę zadumy.
Już wiele razy pozwalałem sobie na śmielszy gest, bliskość, słowa i dotyk. Ciągle postępowałem tak samo i z jakiegoś powodu nie miałem zamiaru przestawać. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym stać w miejscu obserwując go jedynie z daleka. To byłoby dla mnie grzechem. Pozwolić by moje marzenia zostały marzeniami, podczas gdy mogłem je zrealizować, gdy mogłem uczynić chwilę wyjątkową, magiczną, pełną herezji w uwielbieniu, jakim darzyłem chłopca.
Bóg już dawno musiał wybaczyć mi każdą winę, jaka mnie splamiła. Sam ofiarował mi jednego ze swych Aniołów, więc czy mógłby mieć pretensje do mnie za miłość, jaką obdarzyłem jego najdoskonalsze Dzieło? Czy w swej wielkości miałby mieć wątpliwości, co do reakcji mojego serca i ciała na tak piękną Istotę?
Spojrzałem w niebo i ucałowałem palce wykonując dłonią ruch świadczący o miłości, jaką darzyłem Pana. Zaraz potem moja uwaga znowu skupiła się na Fillipie.
Stał tam. Idealny, doskonały, czysty, niczym jasny promień słońca w Dniu Stworzenia, blask księżyca w pełni w noc wypełnioną wyciem wilków. Mój i tylko mój, choć tak daleki.
Dotknąłem palcem czoła, piersi i ramion w znaku krzyża. Ucałowałem splecione dwa palce i uśmiechnąłem się do siebie.
- Ty mi go dałeś, Panie – wyszeptałem cicho. Postawiłem pierwsze kroki na schodach. Cała moja moc należała do Fillipa, więc dlaczego nie miałaby wywołać na rozkosznej buźce uśmiechu? Dla niego istniałem, dla niego oddychałem i posiadałem magiczne zdolności. To dla niego zostałem stworzony i powołany do życia na tym świecie.

~ * ~ * ~

 

Niespodziewanie płatki zawirowały szybciej i intensywniej kręciły piruety w powietrzu. Dziwne uczucie wewnątrz mnie nasiliło się i nie musiałem już więcej zastanawiać się, czym było. Odwróciłem się szybko do tyłu.
Był tam! Szedł... Szedł w moja stronę jak zawsze, gdy się spotykaliśmy. Tylko on potrafiłby przebłagać wiatr by wiał przeciwko własnej woli. Jego usta układały się w delikatnym dzióbek i wydawało mi się, że każdy podmuch, jaki czuję na twarzy jest oddechem mężczyzny. Z delikatnym uśmiechem kiwnął głową bym odwrócił się znowu w stronę drzewa.
Wiatr wzmógł się ponownie, a różowy ‘dywan’ uniósł się w powietrze. Płatki zaczęły krążyć wokół siebie szybciej, choć równie zgrabnie, jak wcześniej. Ich balet, choć z pozoru chaotyczny zaczął układać się w całość. Tworzyły ścianę, wrota, drzwi do innego świata, a tym samym stanowiły przedstawienie wystawiane wyłącznie dla mnie.
Pragnąłem by tak było i wierzyłem w to.
Poczułem ciepła dłoń, która ujęła delikatnie moją. Czerwony i rozpalony nie stawiałem oporu woli nauczyciela. Uniósł moją rękę pochylając się. Poczułem jak spokojnie dmucha mi w szyję, a płatki jak na zawołanie zaczęły wirować wokół moich palców i całej dłoni. Zachwycony patrzyłem jak tworzą pierścionki, bransoletki, rozmaite znaki muskając moją skórę równie subtelnie jak oddech mężczyzny.

- Pan... Pan ma władzę nad żywiołami...? – sam nie wiem, czy było to ciche pytanie, czy też stwierdzenie.
Płatki przestały krążyć, zaś Camus wyprostował się. Jego palce puściły moje. Byłem tym zawiedziony, jednak powstrzymałem jęk.
- A chciałbyś? – zapytał delikatnie z rozbawieniem w głosie – Jeśli chcesz bym nimi władał, będę. Jeśli wolisz pozbawić mnie tej mocy, sam się jej wyprę. – zupełnie nie wiedziałem, co miałbym o tym myśleć. Nie stanowiło to odpowiedzi, nie było także czystym pytaniem z jego strony. Odwróciłem się w jego stronę marszcząc brwi i zadarłem głowę do góry by widzieć przystojną twarz nauczyciela.
Zaczął się śmiać i pogłaskał delikatna zmarszczkę na moim czole.

~ * ~ * ~

 

- Mogę je prosić, ale nie miałbym odwagi rozkazywać żadnemu z żywiołów. – powiedziałem w końcu z westchnieniem. Chłopiec był tak słodki, iż nie mogłem powstrzymać się przed wyznaniem mu, choć skrawka prawdy.
- Więc jednak – uśmiechnął się i wiele wysiłku kosztowało mnie zachowanie spokoju, gdy patrzył tak promiennie w moje oczy. Musiał zauważyć, że przyglądam się mu, gdyż szybko spuścił głowę, a rumiane policzki mówiły to, czego nie chciał zdradzać Ślizgon.
Nie powstrzymałem szczerego uśmiechu, który rozkwitł mi na twarzy. Czułem całym ciałem radość, jaką napawała mnie ta chwila, obecność chłopca, rozmowa z nim. Na kilka sekund zamknąłem oczy dziękując Światu, że uchronił Fillipa przed złem, jakie czaiło się pośród rzeczywistości.
Położyłem dłoń na miękkich włoskach, co sprawiło, że Ślizgon znowu uniósł głowę.
- Więc tymi dłońmi... – nieśmiało, drżącą ręką dotknął moich palców i złapał za jedne nie mając odwagi dotknąć bezpośrednio całej mojej ręki. Było to tak cudownie zabawne i słodkie, że gdybym nie pragnął jego dotyku tak bardzo, pozwoliłbym mu na ten niewinny geścik.
Bez najmniejszych trudności uwolniłem palec i lekko ścisnąłem ciepłe paluszki Fillipa. Zadrżał i szarpnął lekko ręką. Widząc, jak speszony wpatruje się w to, co robię miałem pewność, że mogę sobie na to pozwolić. Gdybym dostrzegł niechęć wśród tych pełnych rozkoszy rysów nie pozwoliłbym sobie na dotyk.
- Więc tymi dłońmi, co, Fillipie? – naprowadziłem go na zaczęte, lecz nieskończone zdanie.
Niepewny, bardzo powoli i ostrożnie sunął wzrokiem po mojej koszuli w górę. Zatrzymał się na kluczyku, który dostałem od niego na Święta i nie miał odwagi popatrzeć wyżej.
- Więc nimi potrafi pan sprawić by coś rozkwitło? – przełknął ślinę w specyficzny sposób. Całe jego ciałko poruszyło się, gdy to robił.
Nabrałem powietrza i wypuściłem je powoli. Jego piękno i niewinność kłuły moje serce drobnymi szpilkami z czerwonym napisem „KOCHAM”.

~ * ~ * ~

 

Przygryzłem wargę i ponownie popatrzyłem na swoje buty byleby tylko jakoś uspokoić samego siebie. Czując uścisk palców nauczyciela, jego bliskość i słysząc cudowny, przyjemny głos ledwo panowałem nad sobą. Sam nie wiem czy chciałem płakać, śmiać się, krzyczeć, a może milczeć, byleby w jakiś sposób dać upust ogromnej miłości, jaka mnie wypełniała i zdawała się ze mnie wypływać.
- Nie do końca, Aniele – ten szept podrażnił każdą komórkę mojego ciała.
Gdy dłoń Marcela puszczała moją dostrzegłem, jak jego kolana uginają się. Nie wiedząc, co się dzieje popatrzyłem lekko wystraszony na jego twarz. Uśmiechał się łagodnie dając do zrozumienia, że nie musze się obawiać. Z mieszaniną przerażenia, zachwytu, wstydu i niewiedzy patrzyłem jak przede mną klęka. Wstrzymałem oddech, jednak czując, że zacznę się zaraz dusić zacząłem oddychać szybko, nierówno, chaotycznie. Chciałem coś powiedzieć, poprosić by wstał, ale nie mogłem. Nawet jedno słowo nie mogło przedostać się przez moją krtań.
Już kilka razy to robi. Klęczał przede mną pomagając mi, ogrzewając, prosząc. Teraz zrobił to na tyle niespodziewanie, że wydawał się zburzyć moje ciało i na nowo tworzyć je kawałek po kawałku.
Powoli, ostrożnie uniósł moją nogę zsuwając but.
Pozwalałem na to, jak i na wszystko, co mógłby ze mną robić. Nie wiedząc, co się dzieje, dlaczego to robi poddawałem się mu posłusznie.
Zdjął moją skarpetkę i postawił moja bosą stopę na trawie. Uniósł drugą nogę i postąpił z nią podobnie. Ziemia była ciepła, nagrzana od słońca. Trawa przyjemnie łaskotała skórę. Zgiąłem palce i rozprostowałem je. Gryząc wargę patrzyłem na swoje bose stopy.
- Fillipie... – profesor wypowiedział łagodnie i niemal czule moje imię.
Dotykając lekko moich nóg schylił się jeszcze bardziej. Delikatnie musnął wargami jedną stopę, po czym podobnie naznaczył drugą. Byłem cały czerwony patrząc z góry na to, co robi.

~ * ~ * ~

 

Zamykałem oczy, gdy moje usta składały subtelne pocałunki na niewielkich stopach Fillipa. Popatrzyłem w górę na zdziwione oczęta i rumianą twarz. Chłopiec nic nie rozumiał.
- Popatrz teraz, Fillipie – poleciłem. Wstałem, a spod nóg chłopca z trawy zaczęły wyrastać piękne, delikatne kwiaty. Słysząc cichy pisk zaskoczenia uśmiechnąłem się do siebie. Ślizgon zrobił krok do przodu, a ziemia znowu wydała wspaniały plon kwiecąc miejsca gdzie stawał Anioł. Nie stąpał już po trawie, ale po kwiatach, które powstawały tylko po to by jego bose stópki mogły chodzić po nich jak po dywanie.
- Jak... Jak pan to zrobił? – pytanie przepełnione zachwytem nagradzało moje starania, zupełnie jak wyraz zadowolenia na słodkiej buźce.
- Poprosiłem – odparłem pół żartem, pół serio.
Fillip śmiejąc się skakał z miejsca na miejsce zasypując błonia kolorową kaskadą roślin. Rozkosznie chichotał i szukał coraz to nowszych miejsc, gdzie stając tworzył piękne niewielkie ogródki.
Przywołałem go palcem do siebie. Podszedł grzecznie i ufnie czekał na polecenia. Podniosłem z ziemi jego buty i wziąłem chłopca na ręce by nie wzbudzać zainteresowania, gdy ktoś dostrzeże liczne i najrozmaitsze kwiaty w rejonie brzoskwini. Paluszki Ślizgona bawiły się moimi włosami i koszulą na karku. Drobna pierś przylegała do mojego ramienia, a buzia wtuliła się w nie. Jego oddech rozgrzewał mi szyję łaskocząc przyjemnie.
Stanąłem przed starym, na wpół uschniętym bukiem. Fillip musiał zrozumieć, o co mi chodziło, ponieważ momentalnie wyprostował się w moich ramionach i znowu zaczął pokazywać ząbki w niesamowicie szerokim uśmiechu. Wiercił się i kiedy znalazł odpowiednią pozycje popatrzył na swój palec wskazujący.
- Mogę? – zapytał z nadzieją, czym sprawił, że pragnąłem dać mu wszystko, o co poprosi. Przytaknąłem, a on ostrożnie dotknął moich warg. Pocałowałem jeden paluszek, który głaskał moje usta. Przykucnąłem, a Ślizgon dotknął pnia drzewa od samego dołu. W miarę jak wstawałem chłopiec sunął łapką w górę. Za jego dotykiem podążała pnąca się coraz wyżej zieleń. Rośliny otaczały obumarłą część buku przywracając jej życie.
Byłem zachwycony tym widokiem, a sam Fillip wydawał się równie pochłonięty tym, co robił. Gdy sięgnął najwyżej jak tylko mógł popatrzył na swoje dzieło błyszczącymi oczyma. Wyglądało wspaniale. Malec przywrócił życie drzewu i z jękami zachwytu, zadowolenia i dumy uściskał mnie z całych sił.
Objąłem go szczelnie ramionami zamykając oczy i tonąc w ciepłym ciele, które się do mnie garnęło.
- Świetne robota, Fillipie. – pochwaliłem go. Pokiwał głową, ale skupił się na podziwianiu tego, co zrobił.

~ * ~ * ~

 

Zapatrzony w rośliny, które pokryły stare drzewo nawet nie zauważyłem, jak Camus posadził mnie na trawie i założył skarpety oraz buty. Postawił mnie i pogłaskał. Zamruczałem pod tą pieszczotą. To, na co mi pozwolił było czymś niesamowitym. Nie tylko kwiaty rozkwitały, ale i moje serce wydawało się podążać za ich przykładem. Nigdy nie czułem nic podobnego.
Odwróciłem się szybko do nauczyciela.
- Dziękuję! – powiedziałem głośno i śmiało.
Kolejna chwila spędzona z nim stała się cudownie magiczna. Byłem pewien, że choć może i innych obdarowywał podobnymi, to ta była wyłącznie nasza.
Coraz bardziej pragnąłem by był wyłącznie mój. Rozkochiwał mnie w sobie z każdą chwilą, a jednak już byłem cały jego. Nie potrafiłem wytłumaczyć uczuć, jakie we mnie wywoływał i nawet nie chciałem. Wszystkie łączyły się przecież w jedną całość.
Kochałem go!

~ * ~ * ~

 

- To nie moja, a twoja zasługa, Aniele – szepnąłem i lekko puknąłem go w nosek.
Dziękuję ci, Panie. Za dar, za Fillipa, za wszystko...