środa, 30 kwietnia 2014

La malédiction du miroir

Moje serce zabiło szybciej, jakbym nagle czegoś się wystraszył, dłonie zadrżały, jakby przeszedł mnie chłodny dreszcz, oddech stał się cięższy, jakby powietrze zgęstniało w przeciągu tej chwili między dwoma haustami. Coś było nie tak, czułem to całym sobą, każdą komórką ciała osobno i wszystkimi razem. Co się stało? Co się zmieniło sprawiając, że świat jakby się zatrzymał, a później ruszył na nowo?
Popatrzyłem po innych uczniach, którzy siedzieli ze mną na zajęciach transmutacji, ale było oczywiste, że nikt z nich nie odczuł żadnej zmiany, nikt się nie poruszył, nie rozglądał z zaciekawieniem w około.
- Fill? - Oliver nachylił się do mnie i położył swoją dłoń na mojej, ściskając ją. - Co jest? Pobladłeś. Źle się czujesz?
- Nie, ja... Ja nie wiem, co... - przyznałem nie kończąc, nie rozumiejąc co się dzieje. Wszystkie te dziwne uczucia nagle skupiły się na mnie, zakotłowały, zagotowały moją krew. Nie, nie czułem się dobrze. Byłem zaniepokojony, może nawet czymś przestraszony.
Zanim zdążyłem cokolwiek jeszcze dodać, bądź zareagować adekwatnie do sytuacji, Oli wystrzelił ręką w górę zwracając na siebie uwagę nauczycielki. Chciałem zaprotestować, powiedzieć mu, że to nic, ale on i tak by mnie nie posłuchał. Pozwoliłem by poprosił o pozwolenie na opuszczenie sali, by wyjaśnił, że zrobiło mi się słabo. McGonagall od razy pozwoliła mi wyjść i poprosiła Olivera by dotrzymał mi towarzystwa na wszelki wypadek. Wątpiłem by było to potrzebne, ale widziałem jak zalśniły oczy mojego kuzyna. On chciał wyjść z zajęć, chciał uniknąć chociażby ich części i ja mu to zapewniłem.
- Teraz możesz mi szczerze powiedzieć, co jest grane. - zaatakował, gdy zamknęły się za nami drzwi.
- Nie wiem, po prostu źle się poczułem, jasne? - odpowiedziałem mało uprzejmie, ale nie potrafiłem zapanować nad nerwami. Coś się wydarzyło. Coś złego. - Chodź ze mną do Marcela. - wypaliłem nagle, a jego spojrzenie zdradzało, co chłopak sądzi o tym pomyśle. - Nie rozumiesz, prawda? - prychnąłem poirytowany, bo nagle to do mnie dotarło. - Boję się, że coś mu się stało i dlatego tak źle się czuję, więc możesz tam ze mną iść, albo zostać tutaj sam. Ja idę. Muszę! - odtrąciłem jego dłoń, która nadal trzymała moje ramię i przyłożyłem zimne dłonie do rozpalonego czoła. - Jestem pewny, że coś złego się stało, a jeśli nikt inny tego nie poczuł, to odpowiedź może być tylko jedna. - przerażenie zaczęło we mnie narastać, moje usta zadrżały, zęby zaszczękały o siebie. Jeśli coś stało się Marcelowi...
- Co powiemy McGonagall? - Oliver złapał mnie za ręce i przytrzymał je. - Uspokój się i pomyśl, co mamy jej powiedzieć, kiedy zobaczy, że nas nie ma.
- To nie jest ważne! - syknąłem rozeźlony. - Marcel jest ważniejszy, rozumiesz?! Więc albo idziesz, albo nie! - wiedziałem doskonale, że patrze na niego ostro, jakbym planował go zaraz dźgnąć różdżką i wyjąć z brzucha bebechy.
- Dobra, chodźmy. - poddał się.
Ruszyłem niemal biegiem w stronę schodów, a później skrótem, byle szybciej znaleźć się w gabinecie profesora. O ile pamiętałem, powinien w tej chwili mieć przerwę między zajęciami, więc musi być u siebie! A przynajmniej być powinien.
Szarpnąłem za klamkę, ale drzwi były zamknięte. Nie wołałem nauczyciela, a jedynie wyjąłem klucz i otworzyłem je z trudem, trzęsącymi się rękoma. Wpadłem do środka rozglądając się i dopiero teraz wypowiedziałem głośno jego imię nawołując go. Gdzie on mógł się podziać, skoro nie było go w środku?!
Oliver wszedł za mną i również rozejrzał się choć przecież nie mogłem przeoczyć kochanka.
- Nie ma go, musiał wyjść. Czy teraz możemy wrócić... - zaczął i nie skończył.
- On powinien tu być! - krzyknąłem. - Znam go doskonale, on nigdzie się niepotrzebnie nie kręci! - w biegu pokonywałem cały gabinet zaglądając do łazienki, sypialni, nawet szaf. Profesora nie było nigdzie. A więc naprawdę coś mu się stało! Ktoś zrobił mu krzywdę!
Miałem łzy pod powiekami, kiedy tylko o tym myślałem. Gdzie był Marcel? Gdzie był mój książę z bajki?! A co jeśli to ktoś z Ministerstwa dowiedział się, że Marcel należy do Upadłego Rodu? Co mam teraz zrobić? Co mam wtedy zrobić?
- Marcel?! - spróbowałem jeszcze raz i teraz po moich policzkach spłynęły dwie, niekontrolowane łzy.
Powiedzieć, że się martwiłem to za mało! Marcel był dla mnie wszystkim i bez niego mój świat przestałby istnieć. Tak jak nie sposób żyć bez słońca, wody, ziemi, wiatru i ognia, tak ja nie potrafiłem żyć bez mojego nauczyciela latania. On był moim słońcem, moją wodą i ziemią, wiatrem i ogniem. Był moją spokojną nocą pozwalającą wypocząć, ostoją dającą poczucie bezpieczeństwa.
- Spokojnie. Poszukamy go. - Oli znalazł się przy mnie i objął mnie mocno ramionami pozwalając bym wtulił się w jego ciało, co sprawiało, że miałem ochotę wyć wniebogłosy. Kochałem go, ale nie był Marcelem, a więc nie mógł sprawić bym zmartwychwstał, kiedy już umrę z tęsknoty za moim Światem.
Co mogło się stać z moim kochankiem? Z moim współczesnym wojownikiem? Przecież mojego rycerza nie da się pokonać!
- On musi... - znieruchomiałem, kiedy coś się zatłukło w kącie. - Marcel? - zapytałem odsuwając się od kuzyna i zmierzając w stronę kąta, z którego dochodził dźwięk.
- Nie wygłupiaj się, Fillipie. On nie jest niewidzialny, więc nie mógł się schować w kąciku. - skarcił mnie Oliver. - Ma bałagan i pewnie jakieś papiery spadły na ziemię. Wyjdźmy stąd już. To miejsce jest jakieś dziwne.
Nie słuchałem go. Może i Marcela nie było w pokoju, ale zawsze mogłem szukać wskazówek, a nic nie spada bez przyczyny.
Pisnąłem ze strachu, kiedy coś przeleciało koło mojej głowy i plasnęło o stolik. Kuzyn momentalnie znalazł się obok mnie, protekcjonalnie zamykając w uścisku swoich ramion, ale nie pozwoliłem by obejmował mnie za długo. Musiałem się dowiedzieć, co we mnie wystrzeliło. Tak jak nic nie spada bez przyczyny, tak samo nic nie strzela nagle w człowieka. Spojrzałem na blat znajdującego się obok stolika, na którym spodziewałem się zobaczyć jakieś obrzydlistwo, którym we mnie wycelowano, ale zamiast tego, na stole siedziała zielona, najprawdziwsza żaba. Zielona, żabio tłuściutka, nakrapiana złotymi plamkami i żywa. Czego ona tutaj szukała i jak się tu znalazła?
- Cześć, paskudo. - powiedziałem do płaza, ale nie zbliżyłem się do niego za bardzo. Nie wiedziałem czym jest, a więc nie chciałem ryzykować. Mogła być trująca, przeklęta albo zaczarowana. - Nie widziałaś, gdzieś mojego mężczyzny? - zmarszczyłem brwi, kiedy nagle coś do mnie dotarło i spojrzałem w miejsce, z którego najprawdopodobniej skoczyła żaba. Zakumkała jakby planowała mi odpowiedzieć, ale rozumiałem z tego tyle samo, co w przypadku ptasiego świergotu.
- Stary, nie podoba mi się ta żaba. Tak dziwnie się na nas gapi. - Oliver zrobił krok w tył zrównując się ze mną, ale nie miałem czasu wypatrywać dziwnego wzroku zielonego stworzonka.
- Od kiedy żaby przeglądają się w lustrach?
- Co ty bredzisz? - kuzyn oderwał wzrok od prześladującego go płaza i rzucił okiem na mnie, a następnie w miejsce, w które się wpatrywałem.
- Ona musiała skończyć sprzed lustra, a na co żabie lustro?
- Odwaliło ci? Przechodziła obok i uznała, że nas zaatakuje, więc skoczyła, ale nie trafiła. Mówię ci, to jakieś piekielne cholerstwo. Zabijmy to, albo powiedzmy komuś żeby to zabił.
- Nie! - powiedziałem władczo i odwróciłem się w stronę stolika, na którym nadal siedziało żyjątko. Chodź tu żabciu, niech ci się przyjrzę. - wyciągnąłem ręce przed siebie. Oli chciał mi przeszkodzić, ale żaba była szybsza i zgrabnym skokiem znalazła się na moich dłoniach.
- Życie ci nie miłe? Może właśnie zaraziłeś się jakimś nieznanym bakcylem, który cie zabije! - po głosie Olivera poznałem, że naprawdę się tego obawia.
Przewróciłem oczyma i pochyliłem się nad żabą zanosząc ją pod okno i przyglądając się jej w świetle dnia. Jej złote plamki na plecach... Miały nieregularny, dziwny kształt.
- O, Merlinie i wszyscy magiczni, starzy pierdziele! - krzyknąłem. Żabka na moich rękach poruszyła się gwałtownie i poczułem, jak jej małe serduszko przyspiesza gwałtownie. - Oli, to jest Marcel. - podstawiłem mu płaza pod nos. Odsunął się z obrzydzeniem niemal tracąc równowagę. - Marcel ma tatuaż skrzydeł na plecach, ta żaba ma takie plamki. To jest mój Marcel i dlatego przeglądał się w lustrze, dlatego nagle poczułem, że coś jest nie tak. Ktoś rzucił na niego urok! - z jakiegoś powodu miałem wrażenie, że żaba przewróciła oczyma. - Nie urok? - spojrzałem na nią, kiedy odwróciła się w moich dłoniach i podniosła błoniastą łapę wskazując lustro.
Nie rozumiałem i chyba nie chciałem rozumieć, ale szybko przeanalizowałem wszystko w myślach. Lustro, żaba, mój książę, księżniczka, wielka miłość...
- To jakieś zaklęte lustro? - zapytałem powoli, jako że moje domysły były bardzo „płynne”. - Ty nie miałeś takiego wcześniej, więc skąd ono się tu wzięło? Ktoś specjalnie je podrzucił, prawda? I kiedy je oglądałeś, wtedy wypaliło klątwą. - żaba potwierdziła kiwnięciem główką, więc miałem już całkowitą pewność, że to musi być Marcel. O, Merlinie! Mój mężczyzna zamienił się w płaza!
- Lustro, jak lustro. - rzucił Oli zbliżając się do zwierciadła.
- Nie! - zdołałem krzyknąć, ale było za późno. Chłopak dotknął gładkiej powierzchni i nagle zniknął w plątaninie swoich ubrań, z której dobiegło mnie wściekłe prychanie.
Marcel przesunął łapką po swoim żabim pyszczku, kiedy spomiędzy ubrań wyszedł biały jak śnieg kocurek i miaucząc wściekle popatrzył na mnie. Musiał się zdziwić widząc, jaki nagle stałem się wysoki, bo spojrzał w lustro, a jego oczy stały się ogromne. Kręcił łebkiem patrząc to na mnie, to znowu na swoje odbicie i nie mógł uwierzyć w to, co się stało.
- Tak, ośle. Jesteś teraz kicią. - rzuciłem. - Podejdź tu, bo ja wolę się nie zbliżać do tego przeklętego narzędzia zguby. - wziąłem kuzyna na ręce i posadziłem na swoim ramieniu. - Pięknie. Mam żabę, która była moim kochankiem i kota, który jeszcze przed chwilą był moim przyjacielem. - roześmiałem się odczuwając pełną ulgę. Marcelowi nic się nie stało, a przynajmniej prawie nic. Naprawdę było mi lżej na sercu. - Może jeśli cię pocałuję zamienisz się w mojego księcia. - powiedziałem do Marcela. Oli prychnął z niedowierzaniem, że w ogóle mogłem o tym pomyśleć. Całowanie żaby nie wchodziło w grę nawet kiedy on był teraz kotem. Uparciuch. - Spróbujemy, a ty zasłoń oczy jeśli nie możesz na to patrzeć. - zwróciłem się do kociaka, który zmienił pozycję odwracając się tyłem do mojej twarzy, a przodem do pleców. - Tylko mi oka nie wybij tym ogonem. - upomniałem go i podniosłem Marcela do ust. - No, mój książę, zmień się. - pocałowałem go w chłodną głowę, ale nic się nie stało. Zrobiłem to ponownie, ale nadal nic. Zaczynałem się już irytować. - Nie działa! - warknąłem, a Oliver miauknął jakby chciał tym wyrazić swoje „a nie mówiłem?”
Usiadłem na chwilę przy stoliku i zastanawiałem się, co teraz powinienem zrobić. Nie zaryzykowałbym rozbicia lustra, a nie byłem też specjalnie dobrym czarodziejem. Może powinienem powiedzieć o wszystkim Dumblede'orowi? Nie może dowiedzieć się o tym, co łączy mnie z Marcelem, ale musiałem zaryzykować jeśli miałem wyciągnąć tę dwójkę z kłopotów.
- Dobra, podjąłem decyzję. Idziemy do naszego najlepszego maga żeby odczynił czar złej wiedźmy. Pocałunek prawdziwej miłości lub księżniczki powinien pomóc, a skoro to nic nie dało, to nie pozostaje nam nic innego. A może gdybyście wy się pocałowali? To takie niespodziewane i zburzyłoby lody między wami... - cóż, tym razem nie tylko Oli prychnął, ale także Marcel, a w ich oczkach widziałem ironię. - Dobra, nie to nie, nie trzeba od razu tak się pieklić. Idę do Dumbledore'a i niech on coś na to poradzi.
Wyszedłem z pokoju mając nadzieję, że to coś da, ale myliłem się. Ani Marcel, ani Oliver nie przestali być zwierzakami. Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie poprosić o pomoc McGonagall, jako że to ona zajmowała się transmutacją, ale teraz miała zajęcia. Te, z których ja wyszedłem.
- Dobra, niech mi da szlaban, najpierw pójdę po nią. - powiedziałem do siebie, ale Oliver musiał wiedzieć, o kogo mi chodzi. Zresztą, Marcel także mógł się domyślić, jako że znał mój rozkład zajęć na pamięć.
Wróciłem pod salę transmutacji i zaryzykowałem. Uchyliłem drzwi, a uwaga wszystkich od razu skupiła się na mnie. Nie wchodziłem, ale wsunąłem głowę przez szparę, jaką zrobiłem.
- Czy mogłaby pani na chwilę wyjść? - zapytałem błagalnym tonem. Pewnie sądziła, że nadal coś mi jest, bo kazała wszystkim przeczytać rozdział w podręczniku i wyszła pospiesznie.
- Co się dzieje, Fillipie? - zapytała i zdziwiona spojrzała na mój zwierzyniec. - Nie mam czasu na szczegóły, ale to jest Oliver, a to jest profesor Camus. - wskazałem zwierzaki. - W jego gabinecie jest zaklęte lustro, które przemieniło ich sama pani widzi w co. Wolałem zgłosić to najpierw pani, a później panu dyrektorowi.
- Fillipie... - jej głos był ostry.
- Widziałem na własne oczy, jak Oli się przemienia. - powiedziałem szybko. - A w gabinecie profesora Camusa była tylko ta żaba, która rozumie co mówimy i może potwierdzić kim jest. To dlatego źle się poczułem. - dodałem by się oczyścić z ewentualnych zarzutów okłamywania nauczyciela. - Nagle czymś się zaniepokoiłem i pomyślałem o...
- Później! Teraz idź szybko do gabinetu dyrektora, a ja zaraz tam dojdę. - wróciła do sali najpewniej chcąc zakończyć na dziś zajęcia.
- To idziemy, chłopcy! - powiedziałem raźnie do moich dwóch najważniejszych w życiu mężczyzn i zadbałem by żaden z nich mi się nie wysunął z objęć. Nie chciałem ich przecież uszkodzić, skoro wystarczająco zaszkodzili sami sobie dotykając lustra.
Zresztą, musiałem przyznać, że nie martwiłem się o nich przesadnie, jako że ufałem dyrektorowi i wierzyłem, że przywróci im dawną postać. Gdyby potrzebował na to czasu, zatrzymałbym moje cenne zwierzaczki przy sobie i dbał o nie dniem i nocą, nie zostawiał nawet na chwilę samych. Karmiłbym je, chociaż nie mam pojęcia do jakiego stopnia adekwatnie do ich aktualnej aparycji. Nie uśmiechało mi się podawanie Marcelowi much, a Oliverowi myszy. Nie wspominając już o tym, że musiałbym ich kąpać przed snem i rano żeby mieć pewność, że są pachnący. Czy żaby kiedykolwiek pachną? Oto było pytanie dnia.
Stałem przed gabinetem dyrektora, kiedy zjawiła się McGonagall, a wraz z nią kilku innych nauczycieli. Wszyscy patrzyli zaciekawieni na moich niecodziennych mężczyzn i zgodnie uznali, że tym należy się szybko zająć. Po schodach wszedłem więc pod eskortą, co zaskoczyło Dumbledore'a, kiedy tylko przekroczyłem próg.
Nie musiałem niczego tłumaczyć, gdyż zrobiła to za mnie pospiesznie nauczycielka transmutacji. Byłem jej wdzięczny, jako że nie nadawałem się do snucia romantycznych historii z dramatem i tajemnicą w tle. Nie chciałem też przypadkowo się wygadać.
Informacja o przemianie zaskoczyła dyrektora, co nie wróżyło dobrze naszej sprawie, a jego powaga świadczyła o tym, że dwie śliwki wpadły do niezłego kompotu.
- Połóż ich na stole. - polecił mi dyrektor, więc nie stawiałem oporu, ale delikatnie umieściłem na blacie Marcela i Olivera. - Sprawdźmy, co my tu mamy. - mruknął i wyjął różdżkę rozpoczynając długą sesję zaklęć, które nie działały w najmniejszym stopniu. Nie wiem dokładnie ile czasu mogło to zająć, ale w pewnej chwili Slughorn oświadczył, że chyba dostrzegł jakąś zmianę. Niestety było to tylko złudzenie i żaba nadal była żabą, a kot kotem. Co najgorsze, nikt nadal nie wiedział, jak się z tym rozprawić. Po dyrektorze przyszła kolei na McGonagall, a następnie Flitwicka i ta trójka zdołała wyczerpać cały zasób zaklęć, które mogły się okazać skuteczne. Próbowali jednak dalej, z tym samym, opłakanym skutkiem.
Nasze działania przeniosły się do gabinetu Marcela, kiedy wszystko zawiodło, zaś dyrektor chciał obejrzeć lustro i wcale nie podobało mu się to, co w nim zobaczył. Nie mówił, o co chodzi, więc nawet nie mogłem się domyślać, ale z jego twarzy wyczytałem zatroskanie. Wyjął z kieszeni szaty mały flakonik oraz rękawiczkę, po czym założył ją i podstawił szklane naczynie pod samą taflę lustra. Przestraszyłem się, że także i on zamieni się w jakieś zwierzę, a wtedy na pewno nie byłoby dla nas ratunku, ale on tylko bez najmniejszych problemów napełnił flakonik wodą, jakby lustro było płynne, o czym nie chciałem się przekonywać.
- Musimy stworzyć eliksir, który zdejmie klątwę, a lustro zgłosić Ministerstwu. - powiedział przyglądając się srebrnemu płynowi, który wydawał się teraz bardzo gęsty. - Fillipie, zabierzesz profesora Camusa oraz Olivera do Skrzydła Szpitalnego. Wolę żeby byli na miejscu, kiedy podamy im eliksir, ponieważ nie ręczę za jego skuteczność i ewentualne skutki uboczne.
Skinąłem głową, choć zawahałem się, co mężczyzna dostrzegł bez najmniejszego problemu i poprosił bym powiedział, co mnie martwi.
- Czy mimo wszystko nic im nie będzie? - pytanie nie należało najmądrzejszych, biorąc pod uwagę obawy samego Dumbledore'a, ale musiałem je zadać.
- Przeżyją, Fillipie i będą w całości. Tyle mogę ci obiecać. - nie było to perfekcyjne pocieszenie, ale na lepsze nie mogłem teraz liczyć. I pomyśleć, że jeszcze niedawno byłem pełen nadziei, że chłopcy szybko z tego wyjdą.
Nie chciałem dłużej nad tym myśleć, więc zabrałem ze sobą moje dwa zwierzaczki oraz ich ubrania. Przecież nie mogli paradować nago po korytarzach, kiedy już odzyskają swoją postać, a wierzyłem, że w końcu tak będzie. Dałem im po buziaku w głowę i nagle obaj zaczęli mi ciążyć. Rozrastali się, zmieniali. Znowu stawali się ludźmi. Musiałem postawić ich szybko na ziemi żeby nie znaleźć się pod nimi, gdy będę już całkiem sobą. Patrzyłem na nich z otwartymi ustami, kiedy przybierali swoją postać. Miałem jeszcze na tyle oleju w głowie żeby zawołać Dyrektora. Nauczycielki umknęły do gabinetu, kiedy tylko zrozumiały, że zaraz będą miały przed oczyma dwa seksowne golasy. I całe szczęście, bo nie chciałem by oglądały mojego Marcela! Oliver był mi pod tym względem obojętny.
- Niosłem ich i nagle zaczęli się zmieniać! - wyjaśniłem nadal będąc w szoku.
- Ja także tego nie rozumiem, Fillipie. - przyznał dyrektor i czekał, aż moja dwójka wróci całkowicie do swojej ludzkiej formy.
To było dla mnie zbyt skomplikowane, ale czułem radość widząc Marcela i Olivera całymi i zdrowymi. Miałem tylko nadzieję, że nagle nie zamienią się ponownie w zwierzęta. W końcu sprawa lustra pozostawała otwarta.
Nie podobało mi się to ani trochę.