piątek, 21 sierpnia 2009

Petite chaussure

Potrafiłem zrozumieć godziny spędzane w księgarni, cukierni, lub sklepach z zabawkami, całe dnie zachwycania się quidditchem, czy chociaż zabaw z przyjaciółmi, ale nigdy nie potrafiłbym pojąć jak można przez trzy godziny rozmawiać z kimś o niczym i dopasowywać nową szatę. W ogóle nie pojmowałem zachwycania się nowymi trendami mody, czy krojami tiar, lub sukni. Jeśli miałem dalej podążać tym tropem to zupełnie nie rozumiałem kobiet, a w tym także mojej matki. 
Oczywiście pobyt na Pokątnej był o wiele bardziej interesujący niż samotne siedzenie w domu, jednak wytrzymanie drugiej godziny w sklepie z szatami było niemożliwe. Z całą powagą wolałem już chodzić tam i z powrotem po ulicy mijając te same witryny niż patrzeć jak mama przymierza po raz kolejny tę samą szatę zachwycając się nią zupełnie jakby widziała ją pierwszy raz. To było nie do wytrzymania.
Znalazłem jednak lekarstwo na nudę związaną z oczekiwaniem na mamę. Kopanie kamyczków w jedną i drugą stronę było całkiem interesujące, ponieważ kamyk nigdy nie toczył się w to samo miejsce. Sam dobrze wiedziałem, że jestem aż nadto znudzony. Nigdy nie posądziłbym siebie o taką desperację, jednak jak sam się przekonałem nawet ja byłem zdolny do skrajnych zachowań.
Wakacje trwały, a dzień był, jak sądziłem, jednym ze spokojniejszych na Pokątnej. Stare czarownice zajęte były zakupami głównie w sklepie z ziołami i kociołkami, zaś mężczyźni czekali na nie w cukierni. Nieliczni towarzyszyli małżonkom, ale i po nich widać było znużenie.
Zastanawiające, że dawniej wcale tego nie zauważałem, a teraz, kiedy się mi nudziło potrafiłem dostrzegać więcej niż zazwyczaj.
Kamyk potoczył się dalej niż przypuszczałem i zatrzymał oparty o inny, o wiele mniejszy. Zupełnie jakby czekał aż podejdę i znowu go kopnę tym razem w innym kierunku z tego jak gdyby wcześniej zaznaczonego miejsca.
Nie czekając ruszyłem w tamtym kierunku.
- Aww! – nadepnąłem na coś, a przynajmniej tak mi się zdawało. Kiedy podniosłem nogę nie było pod nią nic, a jednak coś nadal mnie uciskało i sprawiało ból. Jakiś kamyczek musiał wpaść mi do buta, gdyż wbijał się w stopę i kiedy tylko poruszyłem nogą przemieszczał się, jednak nadal był boleśnie uciążliwy.
Postawiłem nogę na pięcie i pochyliłem się by zająć się kamykiem w tej samej jednak chwili dostrzegłem parę kolan, które spoczęły na ziemi, a czyjeś dłonie objęły moją stopę troskliwie.

~ * ~ * ~

Nie podniosłem głowy, nie spojrzałem nawet na niego z bliska. Moje kolana same ugięły się przed nim. Czułem dziwną rozkosz mogąc klęczeć u jego stóp. Nie było w tym poniżenia, ani żadnych nieczystych pragnień, jedynie przyjemność wypływająca z każdej sekundy, kiedy to klęczałem przed nim jak przed swoim panem, królem, władcą.
Jak niesamowitym byłoby to uczucie gdybyśmy obaj urodzili się te kilka wieków wcześniej, ja, jako rycerz i on, jako mój suweren? Jak wielką czułbym wtedy rozkosz padając na twarz za każdym razem, gdy stawałbym przed nim? Jakie wtedy stałyby się moje pragnienia? Czy moje ciało pożądałoby go równie mocno, a może i mocniej? Czy chciałem by miał nade mną władzę absolutną?
Kiedy tylko myślałem nad tym odrobinę dłużej rozwiązanie samo się nasuwało. Pragnąłem tego wszystkiego właśnie, dlatego iż moja miłość do niego byłaby wtedy połączona z prawdziwym uczuciem do władcy, a ja nawet teraz właśnie tak go traktowałem. Jako mojego pana, który ma prawo zażądać mojego życia w każdej chwili. Było jeszcze coś, co wcale by się nie zmieniło gdyby moje fantazje stały się rzeczywistością. On nadal byłby dla mnie nieosiągalny i tak jak teraz mógłbym go kochać jedynie w swojej służbie i na pozór niewinnych gestach, słowach, czy uśmiechach.
Mimo wszystko, na swój sposób, moja miłość do Fillipa zawsze była niewinna. W zupełności wystarczały mi rozmowy z nim, możliwość patrzenia na niego i słyszenia jego słodkiego głosu. Kiedy mogłem się nim opiekować byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Fillip nie musiał należeć do mnie, nie musiałem mieć go na wyłączność, chociaż właśnie tego pragnąłem. Najistotniejszym było to by Ślizgon był szczęśliwy i bezpieczny, a teraz przeszkadzał mu w tym właśnie ten niepozorny kamyczek.
Kiedy patrzyłem jak chłopiec chodzi w kółko szukając sobie jakiegoś zajęcia i kopiąc kamyki nie potrafiłem tak po prostu podejść i przerwać mu tego jakże pasjonującego zajęcia. Obserwowanie jego znudzonej, a tym samym sfrustrowanej twarzyczki wystarczająco mocno cieszyło moje serce. Był rozkoszny w tym, co robił i niewyobrażalnie piękny.
Po prostu był sobą, a to dla mnie było najważniejsze.

~ * ~ * ~

Czy to mógł być przypadek? Czy to możliwe, że za każdym razem potrafiliśmy wpaść na siebie tak nagle zupełnie przypadkowo? Innego wytłumaczenia nie było, a jednak nie potrafiłem uznać tego za zwyczajny zbieg okoliczności. To było zupełnie tak, jakby jakaś nadludzka siła chciała tego spotkania, podobnie jak i ja tego pragnąłem. Jak gdyby Bóg uśmiechał się za każdym razem, gdy widziałem Marcela i sam rozpalał we mnie całe to gorąco, jakie wtedy czułem.
A teraz, kiedy tak klęczał przede mną nie mogłem powstrzymać pojawiających się na twarzy wypieków. Chciałem zabrać nogę, którą trzymał, jednak nie potrafiłem wykonać żadnego ruchu.
Mężczyzna zupełnie nie wydawał się zainteresowany mną a jedynie moją nogą. Powoli zdjął mój but i położył stopę na swoim udzie.
Czułem się dziwnie, kiedy to zrobił. Ludzie mijali nas, jednak nikt nie zwracał na to uwagi. Ot rodzeństwo, gdyż na ojca Marcel był zbyt młody, a ja zbyt dorosły by móc uchodzić za jego syna.
Nagle wszystko wokół jakby się rozpłynęło. Byłem tylko ja i on. Nauczyciel, który nie przejmując się niczym pomaga mi nawet w tak drobnej rzeczy.
Widziałem jak wytrzepuje kamyczek, który wypadł niemal od razu i kładzie mój trampek na ziemi obok siebie. Ponownie złapał mnie za kostkę, niesamowicie delikatnie, i otrzepał mi skarpetkę. Zaraz potem powoli zaczął zakładać mi but.
Wydawał się bez reszty pochłonięty tym zajęciem, jakby było to równie ważne, co jego obowiązki szkolne.
Zasłoniłem na chwilę twarz chcąc jakoś ochłonąć. Niestety, chociaż bardzo chciałem by moje dłonie były zimne i ugasiły płomień na policzkach, one jak na złość grzały dodatkowo. Nie było dla mnie ratunku i z pewnością musiałem spojrzeć w twarz mojego ukochanego czerwony i dodatkowo bardziej tym zawstydzony. Czułem się naprawdę głupio i byłem ciekaw czy kiedykolwiek zdołam wyrosnąć z takich dziecinnych odruchów. Poniekąd miałem teraz nowy cel do spełnienia, którego musiałem dążyć. Pozbycie się dziecięcych odruchów tak łatwego peszenia się i rumienienia było priorytetem.
- Gotowe. – nauczyciel dopiero teraz podniósł głowę i uśmiechnął się do mnie niesamowicie ciepło, wręcz magicznie. – Coś jeszcze cię uwiera, czy już nie? – jego wzrok ponownie skupił się na moim trampku.
- N... Nie, już nic. – mruknąłem zdecydowanie zbyt nieśmiało. Nie chciałem by uważał mnie za dziecko, lub niezdarę, chociaż mogło już być za późno.
Jego jasne oczy uraczyły mnie zadowolonym spojrzeniem, a usta wygięły w tym samym wspaniałym uśmiechu, którym zawsze mnie obdarzały.
Chyba właśnie to tak bardzo mi imponowało. Zawsze był pełen ciepła, miły, wesoły i miał dla mnie czas. Uczniowie go uwielbiali, dziewczyny podkochiwały się w nim, a on traktował to z przymrużeniem oka, jak gdyby był tylko naszym starszym kolegą.
- Dziękuję! – przypomniałem sobie, że nawet tego nie powiedziałem i załamany uderzyłem się lekko w czoło.
Nauczyciel roześmiał się cicho. Złapał mnie za rękę i odciągnął ją od mojej głowy.
- To nic takiego – pocałował swoje palce i przyłożył do miejsca, które uderzyłem. Był niesamowicie cudowny!

~ * ~ * ~

Pogłaskałem go po głowie i nie potrafiłem ukryć czułości, jaką czułem względem niego.
- Nie wiem czy dobrze interpretuję to, co widziałem, ale chyba jesteś znudzony...
- Trochę... – pochylił głowę patrząc na swoje buty. Wyglądał tym bardziej niewinnie i dziecięco.
- Zaraz koło cukierni postawiono budkę z chichoczącymi lodami – podjąłem – Zapraszam cię na coś chłodnego, jeśli masz czas i ochotę oczywiście. – zaznaczyłem z powagą – Nie miałem jeszcze okazji spróbować tych lodów, ale słyszałem, że są naprawdę dobre i poprawiają humor... – patrzyłem na niego wyczekująco. Chciałem go jakoś zachęcić, jednak sam nie wiedziałem jak mógłbym to zrobić. Niesamowicie zależało mi na tym by przyjął zaproszenie.
Jego kasztanowe oczka rozbłysły a na twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Wyglądał cudownie i nie spodziewałem się, że moja propozycja tak mu się spodoba.
- Ja też ich nie jadłem – powiedział nagle poważnie, jakby chciał by brzmiało to bardziej przemyślanie i może doroślej.
Z trudem powstrzymywałem śmiech, kiedy mój śliczny Anioł starał się zachowywać poważniej niż zawsze.
- W takim razie czuję się zobowiązany zaprosić cię.

~ * ~ * ~

I czy mógłbym mu odmówić? To nie wchodziło w grę. Wydawało mi się, że mogłem to potraktować, jako swoistą randkę z Camusem.
Spojrzałem na drzwi sklepu, w którym utknęła mama. Bałem się, że zaraz wyjdzie i wszystko się skończy, jednak przez te kilka sekund nic się nie stało.
- Przyjmuję zaproszenie – uśmiechnąłem się chyba pierwszy raz pewnie i bez skrępowania.
Zrównałem się z nauczycielem i pozwoliłem by poprowadził mnie do budki. Już z odległości dwustu metrów słychać było odchodzące od niej chichoty.
- To ona? – zapytałem zdziwiony. Nie spodziewałem się, że te lody chichoczą aż tak głośno.
- Tak, to ona – Marcel roześmiał się widząc moją minę.
Lody pełne były chichoczących czekoladowych drażetek, które podskakiwały, ale nigdy nie wychodziły poza obręb swojego smaku.
Nie wiem czy miały jakiekolwiek właściwości, ale już samo patrzenie na nie potrafiło poprawić humor. Z jakiegoś powodu nie mogłem wyobrazić sobie lepszej randki z nauczycielem jak właśnie ta. Ja, taki, jakim byłem i on, ideał nad ideałami, a wszystko to połączone chichoczącym, zimnym łakociem w piękny słoneczny wakacyjny dzień.
Na usta cisnęły mi się słowa „kocham, pana”, ale pozostały tam gdzie się zrodziły – w moim sercu – a na twarzy zakwitł tylko jeszcze szerszy uśmiech.

~ * ~ * ~

Pragnąłem spędzać z nim jeszcze więcej czasu. Całe życie byłoby niewystarczające bym mógł ostudzić swój zachwyt względem chłopca. Kochałem go!
W kącikach jego warg zebrały się resztki lodów i czekolady. Wyglądał naprawdę niesamowicie. Dziecinnie, jednak pięknie, jak dojrzały kwiat, który wyłonił się z niepozornego pączka, lub motyl, który z początku zaklęty w ciele nieporadnej gąsienicy rodzi się na nowo by ozdobić świat swoim istnieniem.
Uśmiechnąłem się patrząc na niego w tamtej chwili.
Moje umorusane maleństwo.
- Uchyl usteczka – poprosiłem cicho, a on może i nieświadomie wykonał moją prośbę.
Na świecie nie było niczego piękniejszego, słodszego i bardziej niewinnego niż on.
Przyłożyłem dłoń do jego policzka i kciukiem starłem resztkę loda z jednego, a następnie drugiego kącika. Fillip zarumienił się po raz kolejny, a ja pełen zachwytu nie potrafiłem ukryć uśmiechu.
Mój Anioł, mój skarb, całe moje życie.
„Kocham cię” pomyślałem.