niedziela, 31 października 2010

Thé

Nie myślałem, że mogę być szczęśliwszy niż w dniu, kiedy nauczyciel latania przyjął mój prezent z okazji Halloween, a jednak tak właśnie było. Rozpierała mnie duma i radość, gdy patrzyłem, jak w czasie kolacji, kiedy to każdy tam obecny był na swój sposób przebrany, mężczyzna miał we włosach zrobiony przeze mnie księżyc. Wstydziłem się to przyznać, ale naprawdę uważałem, że to do niego pasuje. Szare oczy mężczyzny wydawały się posiadać tym intensywniejszą barwę dzięki jasnej ozdobie. Poza tym nawet jego koszula została dobrana pod kolor spineczki, co sprawiało mi tym większą przyjemność.
Wiedziałem, że profesor zrobił to wszystko dla mnie. Nie musiał mi tego mówić, gdyż, jakkolwiek wydawało mi się to samolubnym pragnieniem, byłem przekonany o swoich racjach. Nauczyłem się już, że Camus otacza mnie szczególnymi względami, jako że jestem dla niego obrazem syna, którego na pewno chciałby mieć. Starałem się myśleć o tym rzadko, by nie czuć tego dziwnego ukłucia w sercu. W końcu kochałem go miłością romantyczną i największą ze wszystkich, a w zamian otrzymywałem niesamowite oddanie ze strony mężczyzny, dla którego byłem upragnionym dzieckiem. Dlatego właśnie karmiłem się kłamstewkami, w których wyobrażałem sobie, iż rzeczywistość jest całkowicie inna, a nauczyciel kocha mnie podobnie jak ja jego. O tym właśnie myślałem codziennie przed zaśnięciem i chociaż zmieniało się otoczenie moich fantazji to ten jeden element zawsze był taki sam.
Wypiłem wielki łyk dyniowego soku z kubka w kształcie dyniowej latarni, co pozwoliło mi odepchnąć od siebie męczące myśli, i sięgnąłem po oliwkę, która zastępowała w półmisku gałki oczne, a każda nabita była na wykałaczkę z ruchomym papierowym nietoperzem. Zaraz potem nabrałem na talerz trzy szaszłyki i jadłem z największą przyjemnością patrząc czasami na Camusa, który wydawał się cieszyć wszystkim w koło. Miałem małą nadzieję, iż zwracam na siebie jego uwagę swoją czapką-słoneczkiem, która wydawała mi się taka niepoważna.

~ * ~ * ~

Był piękny!
Nie potrafiłem niemal oderwać od niego oczu. Najjaśniejszy promień słońca, który błyszczał prawdziwym złotem wśród ciemności. Nie ważne jak daleko wydawał się być, jak niedostępny, jak dobrze strzeżony, jako że ja nieprzerwanie dostrzegałem jego zniewalający urok, jego świętość, której chociaż nie chciałem bezcześcić, to pragnąłem.
Wśród dekoracji i atmosfery Halloween Fillip był niczym najświętszy kapłan, niczym skarb strzeżony czujnie przez niezliczone przeszkody, pułapki, dobrze wyćwiczonych strażników. Ja byłem tylko marnym wędrowcem, który co dzień stawał pod oknami wieży by przez kilka chwil móc podziwiać ten Cud, gdy wyglądał na świat swoimi oczyma, lśniącymi niczym kamienie szlachetne. Kiedy on był świętym artefaktem, ja byłem tylko pogańskim wojownikiem, który niespodziewanie oddał mu całe serce.
Czułem się jak nastolatek, który zakochując się po raz pierwszy sięga po czytane mu w dzieciństwie baśnie, by lepiej ubrać w słowa swoje uczucia. A jednak te właśnie źródła pozwalały w najdoskonalszy sposób oddać całą prawdę mojej miłości, jej magię, szczerość, niewinność, jak także pasję, mękę niespełnienia i pragnienia wypełniające mnie całego.
Gdy odwracałem wzrok od chłopca nie mogłem powstrzymać uśmiechu, który sam wyginał moje usta. W sali pełnej ludzi mogłem myśleć tylko o Ślizgonie i chociaż było to niewłaściwe zachowanie jak na nauczyciela, to nie byłem w stanie walczyć sam ze sobą.
Zdołałem jednak uciszyć tę część swojej duszy, która tak entuzjastycznie odpowiadała na widok Fillipa i myślałem już bardziej racjonalnie, tak jak powinienem od samego początku, chociaż moje wnętrze nadal pełne było wiosny. To chyba nigdy nie miało się zmienić, co wcale nie wydawało mi się uciążliwe, ale przydawało uroku każdej chwili spędzanej w Hogwarcie. Bo jakże mogłoby być inaczej, kiedy ten Młody Książę był tak blisko, chociaż równocześnie tak daleko. To, co nas łączyło, wydawało się nas także dzielić. Jak lekko gorzkawy orzech laskowy ukryty w słoiczku z miodem. Ten Ślizgon był pszczółką w królestwie słodyczy...
Fillip był mój...
Nie mogłem oprzeć się chęci zaproszenia go do swojego gabinetu chociażby na chwilę. Chciałem dłużej podziwiać to Słodkie Słoneczko, ogrzewać się jego ciepłym uśmiechem, rozkoszować obecnością. To było silniejsze ode mnie, a okazja była ku temu idealna. Halloween pozwalało na większą swobodę z racji zarówno uroczystości w szkole, jak i ogólnej chęci świętowania. To pozwalało mi ukryć moje prawdziwe intencje.
Postanowiłem ostatecznie skorzystać ze sposobności, ponownie uśmiechając się, nad czym nie mogłem zapanować.

~ * ~ * ~

Sącząc sok przez rurkę rozmyślałem o wielu niepotrzebnych rzeczach, jak można było nazwać jakiekolwiek plany wybiegające w przód o całe miesiące. Moje dni jednak biegły powoli od jednego święta do kolejnego i nie byłbym w stanie przetrwać roku bez licznych uroczystości, które pogłębiały magię szkoły, radość, jaką czułem i miłość, którą darzyłem nauczyciela latania.
Poczułem lekkie szczypnięcie na udzie i zmieszany tym trochę odsunąłem krzesło od stołu na zaledwie centymetr. Nie wiem, dlaczego zareagowałem właśnie w taki sposób na ten niewidomego pochodzenia bodziec, ale bardzo zainteresowany jego przyczyną zajrzałem pod stół na swoją nogę. Siedziała na niej maleńka i niebywale rozkoszna sóweczka z papieru, która poruszała się niemal jak żywa.
Kiedy sięgnąłem po nią znieruchomiała i mogłem bez najmniejszego problemu wziąć ją do ręki. Nie chciałem by ktokolwiek ją widział, jako że trzymałem w tajemnicy wszystko, co było niesamowite. Wolałem nie dzielić się takimi rzeczami z nikim, chyba, że miałby to być mój ukochany profesor, któremu potrafiłbym powiedzieć dosłownie wszystko gdyby zadał mi pytanie.
Składana z papieru sowa niespodziewanie rozłożyła się ukazując mi rzędy zapisanych zgrabnym pismem zdań.
- Och! – mruknąłem do siebie, co niestety słyszał Oliver, chociaż tylko spojrzał na mnie podejrzliwie nie pytając o nic. By nie interesował się mną tak bardzo po prostu uśmiechnąłem się do niego. – Ugryzłem się. – wytłumaczyłem starając się by brzmiało to jak najbardziej prawdziwie. Nie lubiłem kłamać, jednak w tym wypadku nie miałem innego wyjścia. Kuzyn i tak był już wobec mnie bardzo podejrzliwy i obawiałem się, że wie o moim zainteresowaniu nauczycielem. Nic jednak do tej pory nie powiedział, więc może nie był tego do końca pewny, co działało na moją korzyść.
Trzymałem głowę wysoko, siedziałem prosto, udawałem zainteresowanie rzeczami na stole, jednak mój wzrok skupiony był na trzymanym na kolanach liście. Nawet w środku ciemnej nocy poznałbym ten styl pisma, tym bardziej, więc chciałem ukryć przed wszystkimi fakt otrzymania przeze mnie jakiejkolwiek korespondencji. Nie wiedziałem tylko jak to zrobić, jako że wszystkie moje emocje chciały ukazać się na mojej twarzy. Wbijając, więc paznokcie w dłoń czytałem powoli niedługi liścik, w którym Camus zapraszał mnie do siebie po kolacji, by odwdzięczyć się herbatą za ten piękny prezent, który teraz mógł nosić.

*

Wsunąłem się do gabinetu przez uchylone drzwi. Profesor czekał na mnie, gdyż uśmiechnął się, gdy tylko przekroczyłem próg. Na małym stoliku stał już kubeczek w kształcie żaby, do którego właśnie wlewała się gorąca woda.
Czując ogromną radość, ciepło i podniecenie usiadłem w jednym z foteli rozgaszczając się. Po tylu latach mogłem pozwolić sobie na więcej swobody, tym bardziej, że Marcel był dla mnie zawsze miły i nie traktował mnie z góry, jak zazwyczaj czynili nauczyciele. Naturalnie moja śmiałość zawstydzała mnie, a jednocześnie wydawało mi się, że zbliża nas do siebie coraz bardziej.
- Dziękuję, że przyszedłeś. – nauczyciel usiadł obok mnie i podsunął mi jeden z kubeczków z gorącą herbatą, która pachniała bardzo przyjemnie.
- To ja dziękuję, że pan mnie zaprosił. – rzuciłem biorąc do rąk „żabkę” i podmuchałem parujący napój. – Jak pan zrobił taką sowę? – zapytałem by rozpocząć jakiś temat, tym bardziej, iż ten był dla mnie naprawdę interesujący. Kiedyś sam mogłem przecież skorzystać z takiego rodzaju przekazywania poczty, by nikt nie wiedział, iż piszę do nauczyciela.
- To bardzo proste, Fillipie. – odezwał się do mnie łagodnie z miłym uśmiechem na twarzy. Uwielbiałem, kiedy tak robił. Wydawał mi się wtedy tylko mój, ponieważ jego uśmiech przeznaczony był wyłącznie dla mnie. – Używasz do tego zaklęcia. Nauczę cię go kiedyś, jeśli tylko chcesz.

~ * ~ * ~

Chłopiec pokiwał szybko głową i zacisnął drobne dłonie na kubku, który niewątpliwie ogrzewał w ten sposób jego ciało. Bardzo cieszyła mnie obecność Fillipa, który przyjął moje zaproszenie nawet w czasie Halloween, kiedy mógł spędzić cały wieczór z przyjaciółmi bawiąc się w Pokoju Wspólnym, nie zaś towarzyszyć mi podczas zwyczajnej herbaty.
- Wyglądałeś wspaniale podczas kolacji. – podjąłem ostrożnie. – To słonko naprawdę ci pasowało. – Fillip zarumienił się i opuścił głowę niżej, jakby chciał ukryć zmieszanie, które jednak było wyraźnie dostrzegalne. Postanowiłem nie skazywać go więcej na takie tortury, co zapewne nie miało mi się nigdy do końca udać. Nadto uwielbiałem chłopca, by powstrzymać się od wszelkiego rodzaju miłych komentarzy, które później rumieniły jego policzki.
- D... Dziękuję! – wydusił i wziął chyba zbyt duży łyk herbaty, gdyż odsunął szybko od siebie kubek i syknął wystawiając języczek. Dostrzegłem, że jest na koniuszku bardziej czerwony niż być powinien, co jednoznacznie powiedziało mi prawdę o tym zajściu. Mój Anioł sparzył się, a więc musiałem coś z tym zrobić, by nie cierpiał, a po jego zaszklonych oczkach poznałem, że musi go boleć.
- P... Przepraszam! – jęknął tylko tym bardziej speszony, a przecież nie miał się zupełnie, czym przejmować.

~ * ~ * ~

Byłem do niczego! Nawet nie potrafiłem normalnie wypić herbaty, a przecież zrobił ją dla mnie Marcel! Poczułem, że mam ochotę płakać i to nie z pieczenia po oparzeniu, ale z żalu, że byłem nieostrożny. Mogłem się wstydzić tego, że pozwoliłem sobie na coś tak dziecinnego! Pewne rzeczy jednak wcale się nie zmieniały z czasem! Od pierwszego roku byłem nieporadny i w dalszym ciągu tak było. Mogłem się wstydzić do woli i tylko czekać, aż Camus powie mi, że zachowuje się jak pięciolatek.
Tym czasem mężczyzna podszedł do mnie i uklęknął przed fotelem, na którym siedziałem. Speszyłem się jeszcze bardziej, o ile było to możliwe, ale on na przekór temu objął moją twarz dłońmi. Schowałem szybko język, który przecież chciałem usilnie schłodzić.
- Pokaż go. – w głosie mężczyzny wyczuwałem troskę, którą tak w nim uwielbiałem.
Z jakiegoś powodu zawsze martwiłem się kompromitacją, a wtedy profesor pokazywał mi całym sobą, iż nie powinienem się niczym przejmować. Tak jak teraz, kiedy jego ciepłe dłonie gładziły moje policzki, a uśmiech zachęcał do wykonania polecenia. Nie ważne, czego chciałby ode mnie, ja i tak zrobiłbym dla niego wszystko, a teraz prosił o tak niewiele...
Zapatrzony w pełne szczerości i piękna oczy nauczyciela wysunąłem język, na którym poczułem ulgę, gdy opuścił gorące usta.

~ * ~ * ~

- Jest zaczerwieniony. – powiedziałem oglądając uważnie mały języczek Fillipa. Nie mogłem dopuścić do tego, by mój Anioł odczuwał jakiekolwiek nieprzyjemności, więc bez zastanowienia ułożyłem usta w „dzióbek” i zacząłem dmuchać na piekące na pewno miejsce.
Ślizgon zaczerwienił się obficie, ale nie ruszył głową, by się odsunąć. Patrzył na mnie swoimi wielkimi, ciemnymi oczyma i siedział sztywno z powodu zaskoczenia, jakie wywołało w nim moje postępowanie.
Sam byłem nie mniej zdziwiony na początku, jednak szybko przekonałem się, iż postępuję właściwie. Nie ważne jak dziecinne to było, jak dalece nie wypadało, by osoba w moim wieku w podobny sposób traktowała nastolatka, jednakże chłopiec wydawał się tak zagubiony, że było to pierwszą rzeczą, jaka przyszła mi do głowy. Jakkolwiek było to nietrwałe, Fillip zaczął się uśmiechać, a jego ciało rozluźniło się, kiedy tak wystawiał języczek, który nieprzerwanie dmuchałem.
- Boli, chociaż odrobinę mniej? – zapytałem przejęty i sięgnąłem po różdżkę. Ślizgon kiwał głową bezustannie pokazując mi swoje oparzenie. Znałem sposób by zapobiec dalszemu bólowi, chociaż dopiero teraz sobie o nim przypomniałem. Nie żałowałem jednak tych kilku chwil starań, ponieważ moja twarz mogła być wtedy tak blisko twarzy chłopca, a to sprawiało mi najczystszą rozkosz.

~ * ~ * ~

- Zaraz przestanie boleć i będziesz mógł dokończyć herbatę, jeśli zechcesz. – ciepła dłoń delikatnie pogładziła moją skórę na policzku. To cieszyło mnie i sprawiało, że czułem się wyjątkowy.
- Dziękuję! – odpowiedziałem i znowu wytknąłem język by udostępnić go w pełni profesorowi, który dotknął go końcem swojej różdżki, a następnie wypowiedział szeptem zaklęcie. Z końca jego różdżki wynurzyła się jasna smuga, która przybrała postać bardzo jasnego, błękitnego motylka o ostro zakończonych skrzydełkach, który przeleciał przed moją twarzą. Zapatrzony w niego zapomniałem o swoim problemie, zaś magiczne żyjątko zatoczyło kilka okręgów wokół mojej głowy, po czym usiadło mi na języku.
- Nie chowaj go. – ostrzegł nauczyciel, który dmuchnął na motyla. Przyjemny chłód rozszedł się po wcześniej oparzonym miejscu, które przestało całkowicie boleć.
Teraz, kiedy miałem okazje przyjrzeć się z bliska temu zaklęciu dostrzegłem pewne wyraźnie widoczne szczegóły. Motylek wydawał się być z lodu! Skrzydełka były jak drobne sopelki różnej wielkości połączone ze sobą bokami. Bardzo chciałem zapytać nauczyciela jak to możliwe, że jego czary tak często przybierają tak ładne kształty, ale nie miałem okazji, gdyż motyl nie miał zamiaru zejść z mojego języka, co podobało mi się bardzo. Zupełnie jakby był kojącym pocałunkiem, który profesor mógłby złożyć na moim języku, by ten przestał boleć.
Bardzo chciałem wyznać mężczyźnie, że go kocham, ale nie mogłem nie tylko się na to zdobyć, co nie byłem w stanie powiedzieć nawet słowa. Po prostu patrzyłem na niego ukradkiem, kiedy ten wpatrywał się uważnie w mój język. Rozbawiło mnie to i zachichotałem na tyle, na ile mogłem. To sprawiło, że zamrugał i patrząc mi w oczy uśmiechnął się chyba nawet trochę niepewnie.
Podobał mi się niesamowicie.
Poczułem jego dłoń na swojej ręce i omal nie połknąłem lodowego stworzonka z wrażenia.
- Podejdź do okna. – nauczyciel zachęcił mnie samym tonem głosu i chociaż płonąłem od ciepła, jakie przelał na moją rękę, to zdołałem zbliżyć się do wyznaczonego miejsca o własnych siłach, a wtedy zrozumiałem wszystko. Na zewnątrz płonęło pełno lampionów, które oświetlały błonia, a całość wyglądała dosłownie zachwycająco. Niemal pisnąłem z wrażenia.

~ * ~ * ~

Piękno, które odbijało się w oczach Fillipa było tym głębsze, gdyż mieszało się z naturalnym blaskiem jego tęczówek. Całe szczęście, iż Anioł zachwycał się błoniami, ponieważ mogłem bez przeszkód wpatrywać się w niego i podziwiać słodycz, którą promieniował, a w szczególności, kiedy na języczku miał motyla, któremu sam nadałem taki kształt, by był łagodny i pasował do uroczego Ślizgona.
Chciałem zatrzymać go u siebie jak najdłużej, by móc cieszyć się nim sam jeden, wiedziałem jednak, iż czas nasz był ograniczony, jako że tego dnia błonia były otwarte dla studentów przez całą noc, by mogli bawić się póki nie padną ze zmęczenia, zaś obowiązkiem nauczycieli było pilnowanie ich. Tym samym mogłem mieć Fillipa na oku także później.
- Jesteś piękny... – wyrwało mi się, na szczęście chłopiec nie słyszał nic zapatrzony w barwne kształty za oknem.