niedziela, 29 czerwca 2008

Bulle de savon

Ten, kto wymyślił miłosne zaklęcia i coś tak niedorzecznego, jak Święto Zakochanych, z całą pewnością był kobietą, mało to pewną siebie, samotną, nieszczęśliwie zakochaną i nieświadomą zła, jakie wyrządza światu. Ten jeden dzień w roku był gorszy niż wszystkie inne naznaczone klątwą przesądu, które mnożyły się z każdym nowym pokoleniem. Dziewczyny zbierały się i stadnie piszczały, jeśli tylko któraś z nich otrzymała prezent, bądź liścik. Większości chłopaków nie pozostawało nic innego, jak znosić dzielnie każde upokarzające męską dumę wyznanie miłości lub poddawać się pod władanie tego przeklętego Święta. Hogwart był zdominowany przez kobiety, z czego dziś wydawał się być jedną wielką szkołą dla dziewcząt, w której zabłądziła mała garstka chłopców.
Odważyłem się tylko zajrzeć do Wielkiej Sali w poszukiwaniu nauczyciela latania. Nie zjawił się jeszcze na śniadaniu, ale kilkanaście uczennic już szukało go niespokojnym wzrokiem w tłumie. Jakaś żółta kaczuszka z różowym kokonem z dziwnym kwaknięciem zaczęła biec w moja stronę. Wydawało mi się to żałosne jednak, jak dało się zauważyć, to właśnie zaklęcie robiło furorę tego roku. Kilka podobnych kaczek dopadło już paru chłopaków zamieniając się w łabędzie, a z kokonu wyłaniał się wielki motyl z zapewnieniem miłości na skrzydłach. Kiedy dostrzegłem, że żółta, tłuściutka kulka ma na szyi tabliczkę z moim imieniem, odskoczyłem od drzwi. Przerażał mnie sam fakt rozmowy z zainteresowanymi mną koleżankami, a co dopiero spotkanie z jakimś magicznym, dziwnym stworzeniem, które najwyraźniej miało zamiar mnie objąć by móc zmienić kształt na bardziej przystępny? Pozwoliłem sobie na płaczliwy jęk zanim nie rzuciłem się do ucieczki. Gdyby to coś mnie dogoniło rozpłakałbym się, chociaż sam nie wiem, czy ze strachu, czy może zupełnie innego powodu. Gdybym nie zgubił z samego rana skarpetki teraz pewnie skompromitowałbym się przy wszystkich nieświadomy tego, co mnie czeka. Teraz przynajmniej wiedziałem, że muszę uniknąć tego potwora wysłanego przez jakąś nawiedzoną dziewczynę, który w pierwotnym zamierzeniu zapewne miał być słodki, ale dla mnie był jednym z najbardziej przerażających. Wątpiłem czy jakikolwiek nastolatek miałby ochotę na tak dziwne wyznanie uczuć, a tym bardziej, kiedy nie dostrzegałby najmniejszego sensu w ogromie pustych słów, jakimi ludzie zasypywali się wzajemnie, podczas gdy szczerość wyznań mogła wydawać się wątpliwa.
Czułem uderzenia krwi w krtani, kiedy nawet nie patrząc, czy kaczka za mną biegnie uciekałem na oślep. Gdybym nie słyszał w uszach jedynie szaleńczego bicia swojego serca pewnie docierałyby do mnie odgłosy ślamazarnych, kaczych nóg uderzających o podłogę korytarza. Miałem już tego dosyć, chociaż trwało to tylko kilka chwil. Z trudem powstrzymywałem łzy, które osnuwały mgłą wszystko, co rozciągało się przede mną. Bałem się, żałowałem, że nie jestem odważniejszy i wytykałem sobie własne słabości, których było nieskończenie wiele.
Coś ciemnego i stosunkowo wielkiego poruszało się przede mną. Zamknąłem mocno oczy i starałem się osłonić głowę. Mgiełka łez, która nie chciała tak łatwo zniknąć sprawiał, że nie wiedziałem, co się dzieje. Moje usta zostały zasłonięte, a całe ciało pociągnięte stanowczo. Wszystko to działo się tak szybko, że miałem zamiar błagać by świat zwolnił i pozwolił mi nadążyć za wszystkim. Trząsłem się i czułem zupełnie bezbronny, ociężały, nieporadny. Moje plecy, które z początku do czegoś przywierały teraz znowu odczuwały zimno wolnej przestrzeni, ale wargi nie mogły wydać z siebie nawet jednego, cichego pisku. Jakiś dźwięk przebijał się przez odgłos szybko płynącej krwi, z każdą chwilą stając się wyraźniejszym. Z trudem, jednak powoli rozróżniałem sylaby słów.
- ...pie ... ipie... Fillipie! – otworzyłem oczy szeroko, szybko i zdecydowanie patrząc na twarz klęczącego mężczyzny, który trzymał mnie za ramię i zasłaniał usta dłonią. Nie myśląc, instynktownie objąłem go tuląc się i uspokajając najszybciej jak tylko mogłem. Wiedziałem, że jestem beznadziejny, ale chwilowo nie miało to większego znaczenia. Milczałem, a po kilku sekundach rozpoznałem pokraczne kroki na korytarzu. Coś przebiegło koło drzwi kwacząc desperacko i umilkło.
- I już po wszystkim – głęboki głos miał w sobie niemal tyle samo ulgi, co moje serce.
Przełykałem łzy by móc w końcu całkiem opanować emocje. Zrobiłem z siebie wystarczające dziecko i nie było sensu pogrążać się jeszcze bardziej. Gdzieś w głębi chciałem się rozpłakać całkowicie, ulżyć sobie i odpocząć, gdy tylko wszystko się uspokoi, ale nie miałem na tyle sił. Camus patrzył na mnie z niepokojem i czułością, więc nie mogłem pozwalać sobie na jeszcze większą słabość niż dotychczasowa.

~ * ~ * ~

 

Strach Ślizgona przed dziwnymi sposobami, w jakie dziewczyny chciały wyznać mu uczucia, był słodki, jednak jego usilne starania by być wytrwałym i opanowanym wydawały mi się tak niesamowicie bolesne. Wziąłem go na ręce, nie mogąc zrobić nic więcej. Odebrał to niesamowicie pozytywnie. Oplótł wątłymi ramionkami mój kark, wilgotną, zimną buzię wtulił w zagłębienie szyi, a jego uda ściskały moje boki, kiedy obejmował mnie w pasie nogami, jak trzylatek.
Usiadłem na ławce pustej sali lekcyjnej, w której zamierzałem spędzić cały ten dzień, by nie natknąć się na niechciane niespodzianki, jakich zawsze było pełno w Dzień Świętego Walentego, najgłupsze ze Świąt, jakie znałem. Moje dłonie spokojnie sunęły po coraz wolniej unoszących się plecach Fillipa. Dobrze wiedziałem, że im dłuższa będzie chwila, w której on będzie mógł się uspokajać, tym gorszy będzie miał później humor, a na to nie chciałem pozwolić.
Zgrzeszyłbym przeciw temu Aniołowi, gdybym miał czelność pozwalać mu się martwić i smucić, nawet, jeśli sam by tego chciał. Słodki i niewinny nie miał prawa zadręczać duszyczki przyziemnymi sprawami. Idealny i piękny musiał uśmiechać się i każdym rozkosznie wygiętym kącikiem warg onieśmielać słońce oraz każde piękno Świata.
- Jadłeś już, kochanie? – zacząłem zwyczajnie, jakby nic się nie stało, a on pokręcił przecząco głową. Domyślałem się tego, tym bardziej, że głupie pomysły uczennic z początku także i mnie odciągały od normalnego życia.
Posadziłem chłopca na krześle i położyłem przed nim talerz z kanapkami, które miałem zjeść samemu, a teraz miałem, z kim je dzielić. Otarłem dłońmi wilgotne ślady wcześniejszych łez i biorąc do ręki jedną kromkę oderwałem od niej jeden mały kawałek. Wsunąłem go w dwie perełki warg Ślizgona i uśmiechnąłem się chcąc go oswoić jeszcze szybciej.
Jego czerwone oczka powoli odpoczywały, a rumiane policzki zdradzały zawstydzenie tym, co się stało wcześniej. Cieszyło mnie to, że Fillip posłusznie zjadł niewielką część kromki, dzięki czemu mogłem podać mu kolejną. Wystarczyła jedna chwila, a sam już był w stanie jeść bez mojej pomocy. Nalałem mu soku i samemu siadając po drugiej stronie ławki przyglądałem się jak jadł. Byłem pewien, że nikt inny nie potrafiłby obudzić we mnie tak wielu różnych, a równocześnie tak jednoznacznych, uczuć.
To, co sprawiło, że chłopiec był tu ze mną przestało się liczyć. Poniekąd w ogóle przestało istnieć. W jakiś sposób było tak zawsze. Nie liczyło się to, co było przed, czy po naszych spotkaniach. Jedynie chwile, jakie spędzałem z Fillipem miały sens i zmieniały Rzeczywistość. Jednostajny Świat stawał się czymś zupełnie innym, gdy moja dusza tak realnie wyczuwała jego. Wydawało mi się, że właśnie wtedy niewidzialna, delikatna bariera oddziela nas od całej reszty istnienia, tworząc piękną, krótką legendę, historię, w jakiej mogłem żyć wraz z Aniołem. Tak ciężko było mi ubierać w słowa każde uczucie, jakie mnie przepełniało. Całym ciałem, gestem, ruchem, całym moim życiem dziękowałem Panu i tym samym oddawałem Fillipowi moją miłość.

~ * ~ * ~

Popiłem wszystko odstawiając kubek. Nie miałem pojęcia, co mężczyzna robił w pustej klasie zaopatrzony w jedzenie i picie na cały dzień, i wiedzieć nie musiałem.
Mężczyzna podsunął sobie talerz, na którym zostawiłem jeszcze sporą porcję i sam zaczął jeść. Pierwszy raz widziałem z takiego bliska jak to robi. Coś tak zwyczajnego i niezbędnego do życia przy nim wydawało się mistycznym obrzędem. Wąskie usta zamykały się na chlebie i delikatnie ubrudzone od razu zostawały oblizane, a tym samym wyczyszczone. Nie pojmowałem, w jaki sposób tak bardzo hipnotyzował mnie każdy ruch mięśni jego twarzy, kiedy gryzł, lub przełykał.
Cieszyłem się, że skupiony na tej czynności nie zwracał chwilowo uwagi na mnie. Mogłem napawać się jego widokiem i byłem pewien, że żadna z dziewczyn nigdy nie widziała nauczyciela tak pięknym. Byłem szczęśliwy, a moja dusza drżała wraz z mocno bijącym sercem. Tylko ja mogłem oglądać Camusa z takiego bliska. Czułem się z tego powodu wyjątkowy i nigdy nie odstąpiłbym nikomu nawet jednej z takich sekund.
Położył się na ławce z westchnieniem odkładając pusty talerz na podłogę. Tym razem to on przypominał mi dziecko, podczas gdy to właśnie ja nim byłem.
Uwielbiałem go z każą chwilą coraz bardziej, chociaż zawsze tak samo. Nie mogłem już kochać go mocniej, a jednak wydawało mi się, że jednak jakimś cudem się tak dzieje.
- Płacz wykańcza, Aniele – pieszczotliwe słowa profesora wydawały mi się melodią boskiej liry. Chciałem słuchać jego głosu i z każdą chwilą czerpać z nich coraz więcej – Usiądź tutaj – położył dłoń na brzuchu, przez co zrobiło mi się niesamowicie gorąco – Spokojnie. Po prostu siadaj – śmiał się, więc nie chcąc narażać się na kpiny zrobiłem to. Było wygodnie i ciepło, niemal intymnie. Na samą myśl o takim, a nie innym porównaniu spuściłem głowę jeszcze bardziej czerwony.

~ * ~ * ~

 

Nie potrafiłem tego znieść. Pragnąłem go, kochałem i z każą chwilą z coraz większym trudem powstrzymywałem własne ciało i duszę.
Objąłem dłońmi gorące policzki o kolorze dojrzałych późną wiosną czereśni, które momentalnie stały się jeszcze słodsze.
- Zamknij oczka – szepnąłem na tyle czule na ile tylko było mnie stać. Posłusznie opuścił powieki.
Mój największy, najpiękniejszy Boski Skarb i Anioł, który zagubił się na Ziemi dostając się dzięki temu pod moja opiekę. Moja miłość względem niego była tak wielka, iż wątpiłem by kiedykolwiek ktoś mógł kochać aż tak bardzo.
Delikatnie ucałowałem zmęczone krótkim płaczem oczęta i pochylając się nad muszelką jego ucha przyłożyłem do niej usta.
- Nie otwieraj ich, połóż się i śpij. Mamy cały dzień, więc odpocznij, mon Ange.
- A... ale... – głęboka czerwień jego buźki teraz kojarzyła mi się nieodparcie z soczystymi letnimi wiśniami.
- Nie pozwolę ci leżeć na twardej, niewygodnej ławce. – nie musiałem mówić nic więcej. Ślizgon ułożył główkę na mojej piersi i podciągnął kolana pod brodę, jak kociak. Patrząc na niego nie mogłem się oprzeć. Położyłem dłonie na jego boku delikatnie go głaszcząc i sam postanowiłem zasnąć wiedząc, że to maleństwo zostanie ze mną do samego końca.

~ * ~ * ~

 

Słyszałem jak serce nauczyciela bije szybko, chociaż miarowo i chciałem by było tylko moje, bym tylko ja mógł słyszeć, jak każde jego uderzenie układa się w moje imię. Nawet, jeśli była to wyłącznie moja prośba, moje pragnienie, moja wyłącznie bajka.
*

Było mi cudownie ciepło, miękko i przyjemnie. Uśmiechnięty przytuliłem twarz mocniej do piersi profesora. Nie chciałem się ruszać, jednak zrobiłem to. Usiadłem, ale on nadal spał. Jego twarz wyglądała jak wyrzeźbiona przez antycznego artystę. Spokojna, piękna, idealna, bez najmniejszej zmarszczki lub bruzdy po walkach, czy nieszczęśliwych wypadkach za czasów, gdy grał jeszcze w quidditcha.
Niepewnie pochyliłem się nad nauczycielem, a moje serce zamarło. Pocałowałem go w nos, jako że na nic więcej nie mogłem się odważyć. Nie zbudziłem go i czułem, że gdybym tylko był odważniejszy mógłbym skradać czułość nawet z jego warg. Pragnienie poznania ich smaku było niesamowicie wielkie. Kotłowało się we mnie, a kiedy tylko szare tęczówki spojrzały na mnie z tak dobrze mi znanym uczuciem, rumiany na twarzy odwróciłem wzrok.
Camus wyprężył się i po chwili podał mi kubek pełen słodkiego, pomarańczowego soku. Wypiłem wszystko oblizując się na koniec. Pewniejszy siebie położyłem się na mężczyźnie i sięgnąłem po dzbanek z napojem. Napełniłem kubek, który wcześniej sam opróżniłem i podałem profesorowi.
Pisnąłem, kiedy usiadł, a ja zsunąłem się z jego brzucha na uda. Uśmiechał się przez cały ten czas.

~ * ~ * ~

- Lubisz bańki mydlane? – było to raczej pytanie, na które nie oczekiwałem odpowiedzi. Wyciągnąłem różdżkę i zakręciłem nią spiralkę z trzech okręgów szepcząc proste zaklęcie. Fillip przekręcił się na moich kolanach i patrzył, jak w przestrzeń wylatuję różnej wielkości, okrągłe bańki mieniące się najróżniejszymi kolorami w zależności od kąta padania światła.
Ślizgon bez wątpienia był jeszcze dzieckiem. Ta fascynacja i zainteresowanie na jego twarzy sprawiały, że coraz bardziej doceniałem sztuczki, jakimi moi rodzice w przeszłości zabawiali mnie i kuzyna.
Patrzyłem jak chłopiec wyciągnął paluszek i pchnął jedną z baniek. Nie pękła, a jedynie zmieniła kształt, by po chwili znowu wrócić do idealnie okrągłego, przesunęła się uderzając o kolejną, która także szybko zmieniła tor.
Bóg chyba sam nie wiedział, że jest w stanie stworzyć tak idealnego i słodkiego Anioła. Dzięki Niemu powstał miód, owoce, tysiące słodyczy, ale żadne z nich nie dorównywały ciemnowłosemu Ślizgonowi, który uwiódł mnie właśnie swoją dziecięcą niewinnością.
Cieplutkie ciało kręciło się rozbawione i zachwycone na moich udach nie mogąc niemal usiedzieć w miejscu. Narysowałem w powietrzu różdżką niewidzialne serce, a bańki przybrały właśnie taki kształt. Teraz powoli znikające niedobitki idealnie okrągłych mydlanych kulek zastępowały tysiące serduszek. Kiedy delikatny palec chłopca dotknął jednego z nich, pękło, a maleńkie, lśniące pozostałości opadały na ziemię. Taka różnorodność wydawała się jeszcze bardziej rozbawić Fillipa. Zaczął chichotać i lekko podskakiwać. Chciałem pokazać mu wszystko, co mogłem zrobić z tym jakże prostym czarem. Dmuchnąłem lekko w koniec różdżki i otrzepałem ją jednym, płynnym ruchem. To sprawiło, że dwa poprzednie kształty wylatywały z niej na zmianę. Serca, kule i wielkie okrągłe kolosy, w których wnętrzu krążyło wiele mniejszych zamkniętych w tym dziwnym świecie, jaki powstawał w środku tego mydlanego tworu.
Nie byłem wstanie postąpić inaczej. Objąłem chłopca w pasie, a on podniecony zacisnął łapki na moich udach. Piszczał, śmiał się i komentował patrząc na przedstawienie, jakie zostało stworzone w ten sposób. Nie musiałem pytać, co o tym sądził. Jego ucieszona buźka była wystarczającym dowodem na to, iż bawił się świetnie.
- Jeśli ci się podobają uznajmy je za prezent z okazji Walentynek – szepnąłem cicho.
Nie lubiłem tak niedorzecznych Świąt jak to. Jeden dzień w roku poświęcany ukochanej osobie? Dla mnie było to jawną kpiną z miłości. Osobiście nie miałem najmniejszego zamiaru czynić tego dnia szczególnym, jednak była to łatwa wymówka by podarować mojemu Aniołowi coś tak banalnego, ale jakże cennego, skoro potrafiło go tak ucieszyć.

~ * ~ * ~

 

Podskoczyłem podobnie jako moje serce, które dzisiejszego dnia niemal cały czas miało powody by wariować.
Prezent z takiej okazji, tylko dla mnie, od mężczyzny, którego kochałem ponad wszystko. Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić, mogłem to tylko przeżywać. Musiałem odwdzięczyć się czymś, jednak zupełnie nic nie miałem i niewiele potrafiłem. Odwróciłem się do profesora i popatrzyłem na jego spokojny, subtelny uśmiech. Musiałem mu coś podarować. Jego prezent był niesamowicie piękny. Nawet, jeśli wydawało mi się, że naprawdę zachowuje się jak dziecko to on sprawiał mi coraz więcej tak niewinnych i niesamowitych niespodzianek.
Uklęknąłem na ławce i pochyliłem się nad twarzą nauczyciela. To było jedynym prezentem, jaki mogłem znaleźć. Przymykając oczy pocałowałem jego czoło. Mimo tego, iż nie było to czymś wyjątkowo śmiałym czułem, że rumieńce rozkwitają na moich policzkach.
- Więc... to jest ode mnie... – bąknąłem.
Spuściłem wzrok, jednak Camus uderzył lekko swoim nosem o mój, czym zmusił mnie bym popatrzył mu w oczy. Był niesamowicie blisko mnie, mogłem przeglądać się w jego tęczówkach ile tylko chciałem. Jego słodki oddech na mojej twarzy i usta niemalże sięgające moich. Serce biło mi coraz gwałtowniej i niemalże dostrzegałem jak koszula mężczyzny drga w rytm pewnych uderzeń jego własnego.
Jeden niepewny ruch i złączyłbym się z nim. Jedno drgnięcie, utrata równowagi, a całowałby mnie nawet nieświadomy tego, co się stało. Chwila nieuwagi mogła zadecydować o tym jak blisko mogę być z profesorem.
Pragnąłem tego równie mocno, jak obawiałem się konsekwencji.

~ * ~ * ~

 

Aż zbyt dobrze wiedziałem jak wielką władzę miał teraz nade mną przypadek. Po otrzymaniu tak rozkosznego prezentu nie potrafiłem oderwać wzroku od tych wielkich, słodkich tęczówek.
Moje uczucia wirowały po całym ciele, napełniały wszystkie komórki i przyjemnie drażniły każdą z nich.
Chciałem by coś to przerwało, jako że ja nie potrafiłem, a nie wiedziałem, jak długo zniosę tak oczywistą bliskość chłopca.
I stało się.
Jedna z baniek w kształcie serca zaczęła opadać między naszymi twarzami. Zatrzymała się dokładnie na naszych nosach i musieliśmy zamknąć oczy, kiedy rozprysła się na kawałeczki.
Chłopiec zaczął chichotać łaskotany leciutką mgiełką, jaka opadła na jego śliczną buzię. Sam niewiele mogłem jeszcze zrobić. Przytuliłem go głaszcząc po plecach.

„A jednak nie jest nam pisane” pomyślałem starając się go uspokoić, kiedy wiercił się w moich objęciach chichocząc i tuląc się.