poniedziałek, 29 listopada 2010

Jalousie

Jesień w tym roku była wyjątkowo udana i nie można jej było niczego zarzucić. Była ciepła i kurtki wydawały się zbyteczne. Byłem nawet ciekaw skąd liście mogły wiedzieć, że należy spaść, skoro nic na to nie wskazywało. A jednak większość drzew pozbyła się już swoich barwnych koron i tylko nieliczne ostatkiem sił chroniły się przed nagością. Taka pogoda sprawiała, że miałem ochotę szaleć. Rozgrzany przyjemnym ciepłem promieni, naładowany pozytywną energią, zachwycony wielkimi kopami liści, które zostały pozgarniane zgrabnie w jedno miejsce, czułem się jak król całego świata. Mógłbym ubrać na głowę koronę, trzymać mocno berło w dłoni i nie ruszać się z miejsca byleby podziwiać ciepłe barwy wokół mnie.
Oliver położył mi rękę na ramieniu i wskazał ruchem głowy na największą kopę liści, która sięgała mi po pachy. Uśmiechnął się przy tym zawadiacko, jak miał to w zwyczaju. Obiecałem mu, że dziś będziemy się bawić we dwójkę, jako że od dawna nie mieliśmy dla siebie czasu. On trzymał się z kolegami, a ja wykręcałem się, jakikolwiek nie byłby ich pomysł i w ogóle niemal z nimi nie przebywałem. Oli uznał to za dziwne i nawet myślał, że może nie przepadam za chłopcami z naszego pokoju. Ciężko było mi nie zdradzić się ze swoimi prawdziwymi powodami i wytłumaczyć, że podjąłem się kilku zadań, które wymagają poświęcenia mojego czasu. Kuzyn patrzył na mnie podejrzliwie i zażądał rekompensaty za tak brutalne ograniczenie spędzanych z nim chwil. Mówił to przy tym tak zabawnie, iż nie potrafiłem odmówić.
Tak znaleźliśmy się na błoniach, tylko we dwóch. Nie mogłem zaprzeczyć, że sprawiało mi to przyjemność. Dawniej przyjaźniłem się tylko z Oliverem i zawsze byliśmy tylko my. Teraz chłopak miał także innych znajomych, a ja się zakochałem. Trudno było nam pogodzić to wszystko, więc rozwiązania mogliśmy szukać wyłącznie w dniach takich jak ten.
- Mam pomysł. – odezwał się do mnie kuzyn i palcem wskazał kopkę liści. – Weźmiemy ogromny rozbieg i rzucimy się w liście! – był rozochocony, a jego plan spodobał mi się od razu.
- Na plecy! – krzyknąłem klaszcząc w dłonie z uciechy. – Rzucimy się na plecy! – uśmiech na mojej twarzy stał się zapewne dziecięco szeroki. Oliver aż roześmiał się z tego powodu i zmierzwił mi włosy, co nie było trudne, gdyż byłem od niego niższy o głowę, o ile nie jeszcze bardziej.
Rozejrzeliśmy się w około, czy nie ma nikogo, kto mógłby nas później za to ukarać. Rozsypywanie dopiero zgrabionych liści nie było raczej mile widziane, jednak chwilowo wcale się tym aż tak nie przejmowaliśmy. Najważniejsze było, by to zrobić i dobrze się bawić.
Droga była wolna. Ani żywej duszy w pobliżu, więc nawet nie czekaliśmy na inny moment. Rozumiejąc się bez słów pobiegliśmy, co tchu w kierunku największej sterty liści. Trzy, dwa, jeden i podskakując odwróciliśmy się w powietrzu wpadając w miękką, szeleszczącą górę. Otoczył mnie zapach tysięcy suchych listków, słyszałem jak łamią się pod moim ciężarem, zapadałem się w nie jeszcze chwileczkę i zatrzymałem mając ich pełno na sobie. To było niesamowite uczucie i nie potrafiłem powstrzymać wesołego śmiechu.
Oliver leżał obok mnie i poczułem jego ciepłą dłoń obejmującą moje palce. Uklepał liście, które nas od siebie odgradzały i pokazał białe zęby, jak przystało na zadowolone zwierzątko. Byliśmy jak dzieci, za dawnych lat, kiedy rozrabialiśmy nie bacząc na konsekwencje. Uścisnąłem jego dłoń mocniej, by wiedział, że i ja pamiętałem przeszłość, w której obaj odnajdowaliśmy tak wiele beztroski. Przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy nie lepiej byłoby mi nie dorastać, ale nadal być tym siedmiolatkiem, który szalał z Oliverem u boku.
- No, jak ja dzieci nienawidzę! – usłyszeliśmy krzyk, który przeciął naszą radość chwili niczym ostry, chociaż krzywy nóż. – Co wyście narobili?! Zaraz was złapię i już ja się wami zajmę!
Podnieśliśmy się szybko do siadu tylko bardziej rozgrzebując liście. Woźny czerwony ze złości pędził niezgrabnie w naszą stronę.
- Czas wiać. – szybko zakomenderował Oliver i wyciągnął mnie z liściastego materaca, który utrudniał chodzenie. Roześmiał się, przez co i ja poczułem tym większą chęć chichotania.
- Musimy się rozdzielić, bo nas złapie. – poddałem pomysł i otrzymując przyzwalające skinienie rozbiegliśmy się w różne strony jak największym łukiem omijając wściekłego mężczyznę i jego kota. Chociaż wiedziałem, że śmiech spowolni mój bieg to nie mogłem się powstrzymać. Spotkaliśmy się z Oliverem tylko na chwilę w drzwiach zamku i już wybraliśmy inne drogi, byleby nie dać się złapać. Woźny nie był groźny, ale mógł nam sprawić wiele kłopotów, gdyby złapał nas na gorącym uczynku. Jeśli zdołalibyśmy mu umknąć szybko zapomniałby o nas mając na głowie inne wybryki uczniów.
Co jakiś czas oglądałem się za siebie, by sprawdzić, czy ktoś mnie śledzi i kto by to był. Osobiście wolałem woźnego niż jego kota, który potrafił irytować bardziej niż jego właściciel. Całe szczęście nie miałem nikogo na ogonie.
Za to wpadłem na kogoś w rozpędzie i aż straciłem równowagę niemal lądując tyłkiem na twardej podłodze. Moja ofiara złapała mnie jednak za ramiona w ostatniej chwili, dzięki czemu ocaliłem swoje pośladki przed długotrwałym bólem.
Po chwilowej przerwie znowu chichotałem zadowolony z siebie. Moim obrońcą okazał się Camus, co wprawiło mnie w tym lepszy nastrój.
- Bardzo pana przepraszam! – dygnąłem zziajany i chociaż wiedziałem, że mówię zdecydowanie za głośno, to póki, co nie mogłem się opanować. Serce szalało mi w piersi, pot spływał po skroni, a ataki wesołości jeszcze chwilami mnie nękały. Od bardzo dawna nie bawiłem się tak jak przed chwilą i miałem się, z czego cieszyć.

~ * ~ * ~

Nie spodziewałem się, że zostanę niemal staranowany na korytarzu, a tym bardziej nigdy w takiej sytuacji nie postawiłbym naprzeciwko siebie Fillipa. Tym razem jednak moje zaskoczenie mogło być doprawdy ogromne. Nie często widywałem Ślizgona w stanie takiej wesołości i pośpiechu.
Poczułem ukłucie ciekawości, która musiała zostać zaspokojona.
- Co się dzieje? Ktoś cię gonił? – zapytałem beztroskim tonem, by chłopak nie wiedział jak bardzo intrygowała mnie ta sytuacja.. Chodziło o Fillipa, a więc chciałem wiedzieć wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami. Poniekąd niepokoiło mnie to, ale nie było czasu bym myślał dłużej o czymś takim.
- Woźny! – niemal krzyczał chłopiec. – Z Oliverem wskoczyliśmy w liście, które zgrabił, taka ogromna kopa! – zatoczył rękoma łuk nad swoją głową. – Było fantastycznie! Ale woźny zobaczył nas i gonił, więc się rozdzieliliśmy. – znowu zaczął się śmiać. Jego twarz była rumiana, usta drgały od chichotu, włosy i ubranie miał w nieładzie, zaś oczy pełne były iskierek, których jak dotąd u niego nie widziałem.
Był szczęśliwy, wyglądał jak zwyczajny chłopiec, który bawiąc się z przyjaciółmi postrzega świat przez pryzmat czystej przyjemności małych szaleństw, które w gruncie rzeczy były tylko wybrykami lat młodzieńczych.
Wiedziałem, że Ślizgon powinien taki być od dawna. Może w chwilach, kiedy go nie widziałem był właśnie taki, jak teraz, jak każde dziecko? Nie było w nim niepewności, wstydliwości, nie zastanawiał się nad słowami, jakie wypowiadał, wszystko, co robił było improwizacją tworzoną w chwili podniecenia wydarzeniami, które miał za sobą.
Fillip był teraz uczniem, jak każdy inny. Tak zmienionym przez zwyczajną radość, iż z trudem mogłem go poznać.
Miał w końcu kolegów, przyjaciół, kuzyna. Należał do świata Pokoju Wspólnego, zajęć, przerw między nimi. Rozmawiał z każdym, z kim przyszło mu rozmawiać, bawił się dobrze, przeżywał swoje wzloty i upadki, śmiał się. Był inny niż w chwilach, gdy rozmawiał ze mną.
Potworny ból przeszły mnie na wylot. Gdybym był sam zgiąłbym się w pół upadając niemal pod ciężarem tego nagłego uczucia. Poczułem złość, która jak złodziej zakradła się do mojego serca, zaśmiecała moją duszę. Moje wnętrze płonęło masą negatywnych uczuć, jakie stworzyłem przez nieuwagę. Znałem nazwę, jaką świat nadał temu właśnie stanowi.
Byłem zazdrosny.
Uświadomiłem sobie, że uśmiech Fillipa nie jest tylko mój, że wcale go nie znam, że jego twarz ma więcej wyrazów niż do tej pory dostrzegałem. Ja byłem tylko nauczycielem, inni byli jego przyjaciółmi. Chłopiec nie należał do mnie w żadnym stopniu. Moje istnienie nie miało dla niego w sumie żadnego znaczenia. Do tej pory wydawało mi się, że dostrzega we mnie substytut ojca, którego musiał pozostawić w domu, gdy zaczynał szkołę. Teraz otworzyłem oczy i zauważyłem, że wcale nie jestem mu potrzebny, ponieważ wracając do domu powróci do tego, który naprawdę dał mu życie. Ja mogłem równie dobrze w ogóle nie pojawiać się w jego życiu.
Kochałem Fillipa i pragnąłem mieć go tylko dla siebie. Byłem samolubny i może właśnie to potęgowało odczuwaną przeze mnie zazdrość. Nie chciałem by jej doświadczył, by wyczytał ją ze mnie. Nie chciałem by znał moje złe strony.

~ * ~ * ~

- Musicie być ostrożniejsi. – odparł profesor i uśmiechnął się do mnie tak leciutko. To przywróciło mi zdrowe zmysły. Nie było mi już tak wesoło, jak wcześniej. Zazwyczaj widywałem mężczyznę w innych okolicznościach, dostrzegałem jego zainteresowanie moją osobą, był otwarty, pełen ciepła i takiego dziwnego czaru. Dziś jednak był inny. Jak płomień, który w miarę wypalania się knotka staje się mniejszy, spokojniejszy, chłodniejszy. Nie pojmowałem znaczenia tego stanu, ani nie znałem jego przyczyny. Po prostu dostrzegłem przed sobą miłego nauczyciela, z którym nie łączyło mnie nic poza zajęciami.
Przestraszyłem się tego. Byłem sparaliżowany tym, że nagle mój dotychczasowy świat wydawał się zmieniać bez mojej zgody i wiedzy. Przerażenie, jakie to u mnie wywołało było nazbyt silne, bym mógł nad nim zapanować.
Kiedy spotykałem Camusa myślałem tylko o nim, chciałem go spotkać, sam to inicjowałem, lub przypadkowo byłem w stanie natknąć się na niego i wtedy całym sobą poświęcałem się wyłącznie jemu. Teraz zaś wcale nie pomyślałem o tym, że to był Marcel. Ten Marcel, który był dla mnie wszystkim, który zmieniał mój świat. Zapomniałem o tym, kim dla mnie jest, jakby nagle stał się dla mnie kimś zwyczajnym, co było kłamstwem.
To było niczym zły sen i nie chciałem by tak się działo. Czułem się winny, że beztroska zabawa z Oliverem pozwoliła mi stłumić w sobie uczucia względem profesora. Ponieważ jak mogłem cieszyć się zwyczajną zabawą, zamiast radować się spotkaniem z mężczyzną? Jak mogłem z takim zapałem mówić mu o głupich liściach?
Zadrżałem na całym ciele. Może nie dostrzegłem czegoś istotnego z powodu mojego podniecenia ucieczką? Może coś mi umknęło, ponieważ pozwoliłem sobie na zepchnięcie miłości do nauczyciela na dalszy plan? Jak w ogóle mogłem to zrobić?! Co we mnie wstąpiło, by cieszyć się bardziej głupotami niż Marcelem?

~ * ~ * ~

Cień, który pojawił się teraz w mojej duszy był dla mnie obrazem Diabła, który zawładnął mną i wziął w posiadanie wszystko, co dotąd wydawało mi się dobrym. Obawiałem się samego siebie, uczuć, które obudziłem, czynów, jakie mogłem popełnić, słów cisnących się na usta. Wyzwolenie widziałem wyłącznie w ucieczce i walce z samym sobą w zaciszu gabinetu, gdzie nikt by mnie nie widział, nikogo nie narażałbym na najmniejsze nawet niebezpieczeństwo nierozważnego słowa.
Nie mogłem dłużej przebywać z Fillipem, nie mogłem słuchać jego pełnego rozbawionych drgań głosu, wpatrywać się w iskierki podniecenia w oczach, ani podziwiać uśmiechu, który ranił mnie, ponieważ nie był mój. Dla jego dobra musiałem odejść.
- Nie daj się złapać. – rzuciłem tym samym tonem, którym wypowiedziałem poprzednie słowa i ruszyłem się w stronę, w którą wcześniej zmierzałem. Nie odwróciłem się za siebie, nie dotknąłem go, nie zrobiłem nic poza tym, co zrobić mógł każdy nauczyciel.
Jakkolwiek pogłębiało to moje cierpienie, jątrzyło ranę, jaka powstała we mnie, chociaż wiedziałem, że sprzeciwiam się swoim uczuciom, swojej miłości, to nie potrafiłem zachować się inaczej. Coś we mnie nie pozwalało mi postąpić właściwie. Zło, w którym się pogrążyłem było sznurkami, które mną poruszały. Moje ciało było zaledwie ciałem marionetki sterowanym przez artystę. Nie miałem własnej woli i popełniałem czyn niewybaczalny sprzeniewierzając się miłości, którą do niedawna tak sławiłem.
Zachowywałem się jak dziecko i było mi wstyd z tego powodu!

~ * ~ * ~

Patrzyłem jak odchodził. Wolnym, miarowym krokiem. Nie wahał się ani przez chwilę. Gdy patrzyłem na jego plecy, na to jak powoli znika sprzed moich oczu, czułem, że naprawdę odchodzi z mojego życia. Od samego początku miało tak być, w ogóle nie powinienem obdarzać go uczuciem, które byłoby dla niego tylko brzemieniem, gdyby o nim wiedział. Jego droga wiodła w zupełnie innym kierunku niż moja. Rozumiałem, że to czas bym zrezygnował, podarował mu wolność, którą chciałem mu odebrać swoim uczuciem. Jego życie nie było moim, ja nie mogłem podarować mu swojego. Między nami stało wszystko. Po raz ostatni mogłem patrzeć na niego jak na ukochaną osobę i obwiniałem się tym bardziej o to, że pozwoliłem by coś przyćmiło mój wzrok wcześniej. Dopiero teraz poczułem przeszywający ból, jaki sprawiała mi ta chwila. Zapomniałem jak cienka była łącząca nas nić i teraz uświadomiłem sobie z całą powagą, że ona nie mogła być trwała. A teraz pękła raniąc mnie dotkliwie, gdy napięta do tej chwili z trzaskiem odskoczyła i końcówka ugodziła mnie prosto w serce.
Łzy napłynęły mi do oczu, spłynęły po policzkach zanim zdołałem nad tym zapanować. Jak miałem teraz żyć, jaki miałem mieć cel w życiu? Co właściwie miałem ze sobą zrobić? ...
Syknąłem. Coś wbiło mi się w udo. Włożyłem rękę do kieszeni i wymacałem w niej przedmiot, o którym zapomniałem całkowicie. Wyjąłem niewielką, złotą pszczółkę. Wisiorek, który tak spodobał mi się w sklepie z magicznymi przedmiotami w Hogsmeade. Czarownica, która mi ją sprzedała powiedziała, że to niewielkie stworzonko, które nie było nawet żywe, ma moc przypominania o tym, co najważniejsze, że wskazuje drogę, niczym ognik w ciemności.
Kupiłem to dla Marcela. Chciałem mu dać na święta... Kojarzyła mi się z nim. Zawsze ciężko pracujący, słodki i przywodzący na myśl miód. To miało być dla niego...
Zacisnąłem dłoń na pszczółce i pobiegłem za nauczycielem. Nie wiem, czy wiedźma wierzyła w to, co mi powiedziała, ale ja byłem przekonany, że wisiorek naprawdę był zaczarowany. Otarłem szybko łzy z twarzy i uczepiłem się szaty profesora, który wcale nie odszedł tak daleko. Skoro nić między nami pękła, to ja ją chciałem związać! Nie mogłem pozwolić mu odejść. Właśnie podjąłem decyzję, że muszę walczyć, jakikolwiek nie miałby być mój plan. Marcel mógł mieć mnie za ucznia, ale ja nie musiałem widzieć w nim tylko nauczyciela. To, że ten jeden raz tak go potraktowałem nie znaczyło przecież, że moje uczucia nie są szczere, a więc mogłem odpokutować swoją głupotę.
To przecież tylko moja fantazja sprawiła, że Camus wydawał mi się zmieniony, podczas, gdy był ciągle taki sam! Gdybym nie poświęcił się w całości zabawie z Oliverem nigdy nie pomyślałbym, że Marcel może się ode mnie odsunąć. To była tylko moja wyobraźnia! A więc on wcale nie odchodził na zawsze, wcale nie musiałem z niego rezygnować! Głupi Fillip, tak się skupił na sobie, że ubrał swoje uczucia w szaty ukochanego mężczyzny. Głupi, głupi!
- Fillipie? – nauczyciel odwrócił się. Był zaskoczony.
Złapałem jego dłoń, włożyłem w nią pszczółkę.
- To dla pana. – powiedziałem ostro, by nie mógł odmówić przyjęcia tego prezentu. Zacisnąłem na nim jego palce.
W głębi serca uważałem to za gest świadczący o podjętej przeze mnie decyzji by walczyć o profesora. On nie musiał wiedzieć.

~ * ~ * ~

Nie było mi dane zobaczyć, co takiego teraz znalazło się wewnątrz mojej pięści, ale ton chłopca wystarczył bym poddał się jego woli. Patrzył na mnie wzrokiem, który także był dla mnie nowością. Nie było widać w nim respektu, jaki uczeń powinien okazać nauczycielowi. W tym wypadku to Fillip miał władzę, kumulował w sobie pewność siebie i byłem pewny, że nawet gdybym mu się sprzeciwił, chłopak nie pozwoliłby mi na zbytni opór.
- Dziękuję... – odpowiedziałem z wahaniem, którego nie powinno w ogóle być słychać w moim tonie.
- Podziękuje pan, gdy pan odkryje, co to jest. – naciskał tonem swojego głosu.
Uzmysłowił mi, że byłem głupi czując zazdrość, że nie powinienem w ogóle pozwolić sobie na coś podobnego i rezygnować z uczuć. Przecież kochałem go bez względu na to, z kim przebywał i jak się bawił. Co więc mogło stanowić mój problem? Fillip był Fillipem, a moja miłość niezmienna. Jakże potrafiłem być dziecinny.
Moimi żyłami płynęła trucizna, która nagle zaczęła się rozpływać, kiedy wmuszono we mnie antidotum. Zło ustępowało miłości.
Położyłem zaciśniętą dłoń na głowie chłopca, potarłem ją lekko kostkami.
- Więc przyjdę podziękować, gdy będę wiedział, co to. – zgodziłem się i uśmiechnąłem tak jak dawno już powinienem się do niego uśmiechać. – Przy okazji, Fillipie. Wyglądasz jakby dorwały cię harpie i wyciągnęły za włosy.
- Na... Naprawdę?! – rumiany zaczął przygładzać włosy i uciekł speszony pozostawiając po sobie uczucie ciepła, którego przed chwilą tak mi brakowało. Wszystko zaczynało się od nowa, a ja musiałem odpokutować swoją winę.