poniedziałek, 31 października 2011

Mort

Sklepienie Wielkiej Sali nigdy jeszcze nie było tak zachwycające. Niczym śnieg z nieba sypały się złoto-pomarańczowe liście drzew, które wydawały się rozpływać zanim sięgnęły ziemi. Stoły Domów ustawione były pomiędzy magicznie wyczarowanymi jesiennymi drzewami, których korony barwą idealnie pasowały do podłogi pokrytej warstwą cudownie czerwonych, żółtych i brązowych liści. Gdzie niegdzie porozstawiano dyniowe latarnie i płonące wesoło świece. Pajęczyny w kątach poruszały się jakby popychane delikatnym wiatrem. Byłem zachwycony!
Mając ochotę na słodkie śniadanie najpierw pochłonąłem odrobinę dyniowego dżemu, zaś później nałożyłem na chleb sera białego z miodem, a na samej górze, niczym na czubku tortu, położyłem kostkę nadziewanej czekolady. Nie mam pojęcia, dlaczego w dzień Halloween miałem tak ogromną ochotę na słodycze, ale nie walczyłem z tą słabością. Widać mój rosnący z każdym dniem organizm potrzebował słodkości by się właściwie rozwijać. Nawet sok dyniowy wydawał mi się smaczniejszy niż dawniej, a przecież nie różnił się zapewne niczym od tego z poprzednich lat. Rozochocony sięgnąłem po owocowego cukierka, których mnóstwo pokrywało stół leżąc pomiędzy talerzami, szklankami, świątecznymi ozdobami.
Miałem wrażenie, że tegoroczne Halloween będzie niezapomniane i wyjątkowe. W mojej głowie układały się już tysiące różnych scenariuszy, a każdy jeden był bardziej niesamowity od poprzedniego. Jedne z moich fantazji przedstawiały atak wilkołaków na szkołę, inne nalot wampirów, jeszcze inne powstanie mumii, które jakimś cudem spały od tysięcy lat pod Hogwartem. Skądkolwiek pochodziły moje pomysły, miały pewną wspólną cechę – głównym bohaterem historii był zawsze ten sam mężczyzna. Pożądany przez wielu, ale należący wyłącznie do mnie!
Nie ukrywałem przed samym sobą, iż przez cały czas czekałem na pewną wyjątkową osobę, bez której żadne święta nie mogły być udane. Przecież Boże Narodzenie bez śniegu traciło swój czar, Wielkanoc bez zieleni traw nie miała znaczenia, wakacje bez słońca były tylko zlepkiem nudnych dni. Powoli zaczynałem się irytować nie widząc nigdzie mojego wyjątkowego nauczyciela. Przecież to dla niego stroiłem się każdego dnia, dbałem o siebie może nawet bardziej niż wypadało, o nim pisałem, co dzień w pamiętniku, który prowadziłem wyłącznie po to, by móc zebrać w jednym miejscu wszystkie moje myśli o Camusie. On był dla mnie wszystkim, co cenne na świecie.
Zdążyłem się okropnie objeść zanim przy stole nauczycielskim pojawił się profesor latania. Niemal udławiłem się cytrynowym cukierkiem, kiedy niespodziewanie zajął swoje miejsce. Musiałem zastąpić połkniętego łakocia pomarańczowym, by ukryć tym sposobem rozmarzony uśmiech. Dopiero wtedy byłem gotowy spojrzeć na twarz nauczyciela, którego tak szaleńczo kochałem.
Ale, cóż to?! Zamarłem marszcząc brwi, jakbym będąc krótkowidzem usiłował złapać ostrość obrazu. Z początku nie byłem pewny, czy rzeczywiście nie mam jakiejś niechcianej wady wzroku, jednak po chwili dotarło do mnie, iż jest to niemożliwe, a więc...
Camus wyglądał inaczej niż zawsze. Jego oczy były podkrążone i chociaż znajdowałem się daleko od niego to miałem wrażenie, że były zaczerwienione, jakby jeszcze niedawno płakał, a to przecież było niemożliwe. Mało tego mężczyzna nie ruszył posiłku zadowalając się wyłącznie sokiem z dyni. To wystarczyło by mnie poważnie zaniepokoić. Coś musiało się stać, a ja musiałem wiedzieć, co. Nie miałem zamiaru bawić się w detektywa. Postanowiłem zachować się tak, jak wypadało osobie w moim wieku. Miałem zamiar otwarcie spytać nauczyciela o przyczynę jego wyglądu!
Z tego też powodu wyszedłem odrobinę wcześniej ze śniadania i zamiast wrócić do siebie pognałem pod drzwi gabinetu profesora latania. Przez cały czas miałem pewne wątpliwości, chociaż byłem naprawdę daleki od poddania się. Musiałem zobaczyć nauczyciela z bliska, ocenić jego stan. To wydawało mi się najważniejszym celem dzisiejszego dnia. Nie interesowało mnie już świętowanie. Liczył się tylko on – tylko Camus. I tak oto ponownie byłem lekarzem, który musiał zatroszczyć się o swojego pacjenta!

~ * ~ * ~

Ten dzień nie miał prawa być udanym, nie mógł nawet zaliczać się do przeciętnych. Był najgorszym dniem w moim życiu i wątpiłem, czy kiedykolwiek przeżyję okropniejszy. Od dawna byłem gotowy na to, co miało nastąpić, chociaż za każdym razem wydawało mi się, iż nieuniknione jest niemożliwe i odwlekać się będzie w nieskończoność. W końcu jednak to, co pewne upomniało się o swoje. Zostałem sam.
- Fillipie? – moje zdziwienie nie miało granic, gdy w ostatniej chwili zauważyłem chłopca pod drzwiami mojego gabinetu. Oczywiście, nie jednokrotnie zaskakiwał mnie w ten sposób, jednakże dziś naprawdę się go nie spodziewałem. Halloween powinien spędzać z kuzynem i kolegami z Domu skąd, więc nagłe zainteresowanie moją osobą?
Chłopiec był poważny, jego oczka wpatrywały się we mnie uważnie i otwarcie, jak jeszcze nigdy. Ślizgon, którego miałem przed sobą nie był słodkim dzieckiem, ale małym dorosłym mężczyzną w każdym calu. Gryzł nerwowo wargę nie bacząc na moje dawniejsze zakazy. Jego brwi były zmarszczone, buzia wykrzywiała się w niezadowolonym grymasie, jakbym mu się nie spodobał.
- Pan płakał. – odezwał się ponownie mnie zaskakując. Czyżby właśnie, dlatego przyszedł? – Znam każdy cal pańskiej twarzy. Dostrzegę na niej nawet najmniejszą zmianę. Mnie pan nigdy nie oszuka. Proszę mnie wpuścić do środka i porozmawiać ze mną o tym, co się stało. To zawsze pan mi pomagał, więc teraz czas na mnie. – stał wyprostowany, pewny siebie, zupełnie niezawstydzony swoim rozkazującym tonem.
Czułem się tak, jakbym to ja był dzieckiem i nie potrafiłem mu odmówić. Potrzebowałem go, doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Fillip był mi w tej chwili niezbędny. Wydarzenia dzisiejszego dnia były dla mnie przytłaczające, a on otwierał dla mnie wrota wybawienia.
- Dobrze, wejdź. – machnąłem ręką, a drzwi otworzyły się i chłopiec mógł wejść do środka.

~ * ~ * ~

Nie ważne czy uważał mnie w tej chwili za denerwującego dzieciaka, który wtyka nos w nie swoje sprawy, czy może zaczynałem go powoli irytować. Nie miałem najmniejszego zamiaru poddać się, gdy miałem całkowitą pewność, że coś niedobrego miało miejsce i zasmuciło mojego ukochanego nauczyciela do tego stopnia, że z jego oczu popłynęły łzy, których nigdy nie widziałem, a które najchętniej otarłbym z przystojnej twarzy rękawem swojej koszuli.
Nie przejmując się czymś takim, jak zasady dobrego wychowania wszedłem do gabinetu nauczyciela i usadowiłem się na wybranym przez siebie fotelu. Wiele razy to ja byłem osobą, która chciała wypłakać się na ramieniu profesora, więc teraz nadszedł czas, by to on zajął moje miejsce. Musiałem być silny, by on znalazł we mnie oparcie. W końcu nadszedł czas, gdy mogłem mu się na coś przydać zamiast zawsze sprawiać kłopoty.
- Niech pan usiądzie i powie mi wszystko. Co pana smuci? – jakże żałowałem, że jestem tylko dzieciakiem, który w jego oczach mógł wydawać się śmieszny. Przecież to ja byłem gościem w jego pokoju, a jednak rozkazywałem mu i nawet mój łagodny ton nie mógł tego zamaskować. Mimo wszystko Camus wcale nie protestował, wykonał moje pierwsze polecenie bez mrugnięcia okiem.
- Więc? – jego chęć współpracy sprawiła, że czułem wypełniającą mnie siłę.

~ * ~ * ~

- To nic wielkiego, Fillipie. Zwyczajna kolei rzeczy. Ktoś się rodzi, ktoś umiera. – coś ukłuło mnie boleśnie, kiedy wypowiadałem ostatnie słowa. Sądząc po nerwowym drgnięciu chłopiec zrozumiał od razu. Jego oczka stały się wielkie, usteczka zadrgały, może nawet się zmieszał, jednak nie pokazał tego po sobie. Na jego miejscu nie miałbym pojęcia, co zrobić. – W moim wieku nie wypada się rozczulać, kiedy nagle traci się rodziców. Ot, nieszczęśliwy wypadek. – chociaż niewiele miało to wspólnego z wypadkiem. Zwyczajna śmierć członków Upadłego Rodu, śmierć w walce w trakcie zamieszek na ulicach jednego z francuskich miast.
Ślizgon wstał gwałtownie i usiadł mi na kolanach. Złapał moją głowę w swoje gorące, trochę wilgotne ręce i przycisnął do swojej piersi.
- Może pan płakać, jeśli tylko pan chce. – powiedział pewnym głosem, chociaż kosztowało go to wiele wysiłku. Wiedziałem o tym, gdyż początkowe słowa wydawały się drżące, jakby to on chciał płakać. Byłem zdziwiony i zachwycony jednocześnie. Zamknąłem oczy chłonąc w nozdrza słodki zapach chłopaka, wsłuchując się w szybkie, niespokojne bicie jego serca, ciepło, jakie biło od jego ciała było kojące i rozkoszne. Jakże dziwnie czułem się w tamtej chwili, kiedy moje serce jednocześnie opłakiwało śmierć mojej rodziny i cieszyło się z bliskości najcenniejszego Skarbu, jaki posiadałem.

~ * ~ * ~

W nosie miałem to, co wypada, a co nie. Na samym początku zupełnie nie wiedziałem, co powiedzieć, by pocieszyć mężczyznę. Przecież wszystko mogło mu się wydawać patetyczne, bezwartościowe i żałosne. Wiedziałem jednak, co powinienem zrobić. Nauczyłem się tego zanim rozpocząłem naukę w Hogwarcie i nigdy nie sądziłem, że ta umiejętność może mi się na coś przydać.
„Przecież nic nie może być lepszym lekiem na smutek niż przytulenie się do kogoś.” Myślałem. „A nauczyciel ma w tej chwili tylko mnie!” Musiałem, więc stawić czoła wyzwaniu i zachować się tak, jak powinien zachować się dorosły, który pocieszałby kogoś w podobnej sytuacji. Moja mama zawsze czyniła podobnie, kiedy płakałem, jako dziecko i zawsze czułem się wtedy lepiej! Nikt lepiej niż ona nie mógł wiedzieć, jak należy pocieszać!
- Kiedy umarła moja babcia mama powiedziała, że najlepszym lekarstwem na smutki, jest obecność innych ludzi. – zacząłem może naiwnie, ale chciałem zagłuszyć ciszę. Musiałem podzielić się swoją wiedzą z nauczycielem, który przecież mógł nie znać mądrości mojej mamy. Poza tym naprawdę wierzyłem w prawdziwość wpojonych mi słów. – Można płakać, ale tylko troszeczkę, żeby zmarły cieszył się, że nadal nam na nim zależy, ale nie na tyle by się smucił, że jesteśmy smutni. Kiedy się kogoś kocha chce się żeby ta osoba była zawsze szczęśliwa, dlatego nawet, gdy jest nam smutno nie możemy przebywać sami i zamykać się na świat. Zostanę dzisiaj z panem. – oświadczyłem dziwnie dorosłym tonem, którego jak do tej pory nigdy u siebie nie słyszałem. Zastanowiłem się także chwilę nad swoimi poprzednimi słowami. – Gdybym to ja umarł chciałbym żeby ktoś po mnie trochę płakał, ale tylko troszeczkę! To samolubne, prawda?
- Każdy jest na swój sposób samolubny, Fillipie. Ale czy wypada, aby taki mały chłopiec myślał o takich rzeczach? – głos nauczyciela nie zdradzał ani śladu smutku, więc przypisałem to sobie i sposobowi na pocieszanie, jakiego nauczyła mnie mama.
- Czasami każdy musi o tym myśleć. Wtedy jesteśmy gotowi. Chociaż... Sam nie wiem. – zacząłem się gubić.
Mężczyzna odsunął się ode mnie bardzo delikatnie. Objął swoimi dłońmi moje, a na jego twarzy widniał cudowny uśmiech, może tym wspanialszy, że łączył w sobie naprawdę wiele uczuć.
Postanowiłem, że nie będę zbyt wiele myślał nad tym, co robię. Pokręciłem się więc trochę zapewne ostro maltretując uda nauczyciela swoimi kolanami, jednak udało mi się uklęknąć w zadowalającej pozycji. Mocno przyłożyłem usta do czoła profesora całując je. Byłem z siebie dumny i dobrze wiedziałem, iż właśnie tak powinienem był postąpić. Przecież Camus zrobił by to samo dla mnie! Może nawet takie buziaki były lepsze niż przytulanie? Tego już nie wiedziałem.

~ * ~ * ~

Miałem ochotę roześmiać się głośno, szczęśliwie, jednak byłoby to nie na miejscu. Zadowoliłem się, więc wyłącznie uśmiechem i patrzyłem na chłopca, który naprawdę bardzo szybko dorastał. Dzisiejszego dnia dostarczył mi nieskończenie wiele dowodów.
- Więc planujesz spędzić ze mną cały dzień? – podjąłem siląc się na niezdradzający niczego ton, a przecież czułem, że rozpadłbym się na kawałki, gdyby Fillip zmienił zdanie.
- Tak! – odparł bez zastanowienia, nie czekając na moje dalsze słowa, jeśli w ogóle chciałem coś więcej dodać. – Zostanę z panem cały dzień i na noc, także! Nie pozbędzie się mnie pan, nawet siłą. Jestem dzisiaj niezniszczalny i uparty. I będę bardzo dużo mówił, żeby pan nie mógł myśleć. I pan także będzie dużo mówił, już ja o to zadbam. A jutro będę się wstydził tego, że dziś jestem taki dzielny. – chłopak wyszczerzył się. Opadł biodrami na moje uda. Chyba sam nawet do końca nie wiedział, że klęczał, od kiedy pocałował mnie w czoło.
Nadal czułem ciepło w miejscu, w którym jego wargi zetknęły się z moją skórą. Zupełnie, jakby jego drobne usteczka wypaliły na moim czole znamię błogosławieństwa. Wraz z tym drobnym pocałunkiem, coś się we mnie zmieniło, chociaż nie miałem pojęcia, co.
Dziś w nocy ciała moich rodziców zostaną spalone wraz z ciałami innych osób, które zginęły podczas potyczek. Szloch zmiesza się z ciszą tej wyjątkowej nocy, jaką jest Halloween, a ja z oczyma pełnymi łez będę myślał o Fillipie, który sprawiał, iż byłem silniejszy, może nawet niepokonany.
„Zostawiacie mnie w dobrych rękach.” Pomyślałem i pogładziłem miękki policzek tego Anioła w podzięce za to, co dla mnie robił.
Miałem ochotę płakać, chociaż nie ze smutku, ale z miłości do Fillipa. Czy to było w ogóle możliwe?