sobota, 18 listopada 2006

Sommeil...

Dyrektor był chyba jedyną osobą, która na każdy pomysł urządzenia zabawy reagowała z niesamowitym entuzjazmem. Starszy mężczyzna zachowywał się czasami niczym dziecko, co umilało naukę w Hogwarcie i sprawiało, że zamek stawał się uczniom bliski podobnie jak dom rodzinny. Właśnie dlatego dziewczyny wysłały do Dumbledora niewielką grupę swoich przedstawicielek i nakłoniły go do zorganizowania Andrzejek dla całej szkoły. Mimo, iż było to święto obchodzone głównie przez dziewczyny każdy chłopak miał obowiązek pojawić się wieczorem w Wielkiej Sali.

Pomieszczenie było lekko przyciemnione, a jedyne oświetlenie stanowiły błyszczące gwiazdy zapewne wyczarowane przez nauczycieli i porozrzucane po ścianach, które w niektórych miejscach przysłaniały duże płachty ciemnofioletowego materiału.

Gdy tylko wszyscy zebrali się w sali, a muzyka zaczęła cicho stwarzać przyjemną atmosferę przeszył mnie dziwny dreszcz, który jednoznacznie dawał mi do zrozumienia, że może być nieprzyjemnie. Całe szczęście nie tylko ja reagowałem w taki sposób. Koledzy także wydawali się lekko zaniepokojeni, jako iż pomysły dziewczyn zawsze były jednoznaczne.

- Fillipie, dajemy nogę – szepnął Oliver i łapiąc mnie lekko za koszulkę pociągnął w tłum. Widziałem niewyraźny wyraz jego twarzy, na której malował się szaleńczy uśmieszek, a jego błękitne oczy błyszczały wesoło.

- Oli, ale gdzie my idziemy? – zapytałem po chwili, gdy weszliśmy w cień materiału zdobiącego jedną ze ścian.

- Podaj mi nazwisko nauczyciela, który jako pierwszy przychodzi ci do głowy. – wypalił chłopak odgarniając z czoła za długą grzywkę.

- ... Camus...? – rzuciłem niepewnie czując, że lekko się czerwienię. Zawsze reagowałem tak na chociażby wspomnienie profesora.

- Słusznie. On nas nie zdradzi. – przyznał blondyn i łapiąc mnie za dłoń pociągnął w dół.

 

~ * ~ * ~

 

Nie dziwiło mnie poruszenie, jakie panowało wśród chłopców na sali. W tej chwili byli zdani na łaskę i niełaskę dziewczyn, które w głowach nie miały nic poza miłostkami.

Niemal natychmiast pomyślałem o Fillipie i poczułem dziwne ukłucie żalu. Chcąc nie chcąc musiał się tu zjawić, a to oznaczało, że prawdopodobnie niejedna uczennica jeszcze tej nocy zbliży się do niego w tańcu lub nawet w pocałunku...

Chciałem odrzucić od siebie te myśli, jednak nie byłem w stanie. To bolało, nawet bardzo, a ja nie mogłem nic z tym zrobić. Czułem się bezradny i przygnębiony. Gdyby nie towarzystwo, w jakim się znajdowałem, kto wie, czy po mojej twarzy nie spłynęłoby kilka kropel tak dawno zapomnianych łez.

Ciemny kształt, który poruszał się gdzieś z boku wyrwał mnie z zamyślenia, które pętało moje serce zimnym, grubym łańcuchem.

Zdziwiony uniosłem brwi i uchyliłem lekko usta. Początkowe zaskoczenie zamieniło się w rozbawienie i skrywany śmiech, gdy dwie postacie zbliżyły się do mnie na czworakach.

Na samym przedzie szedł Oliver. Jasne pasma jego blond włosów mieniły się złotem w świetle padającym z czarodziejskich gwiazd, a błękitne oczy lśniły niepokornie, gdy mierzył mnie pytającym spojrzeniem. Tuż za nim podążał Fillip, a jego buźkę zdobił leciutki rumieniec.

Spuściłem dłoń i podniosłem nieznacznie biały obrus ścielący stół, by dwaj Ślizgoni mogli spokojnie się pod nim ukryć, na co jasnowłosy zareagował szerokim uśmiechem.

Wyprostowałem się na krześle i spojrzałem na sklepienie Wielkiej Sali. „Dziękuję” pomyślałem i uśmiechnąłem sam do siebie przymykając oczy i otwierając je gwałtownie, gdy poczułem lekki ciężar siadający na moich stopach i opierający się o moje kolana. Fillip... Bez wątpienia był to on. Dokładnie wiedziałem ile waży i jak moje ciało reaguje na jego bliskość. „Dziękuję...” powtórzyłem.

 

~ * ~ * ~

 

Wtuliłem plecy w nogi nauczyciela uśmiechając się do siebie. To było niesamowite uczucie, móc znowu być tak blisko mężczyzny i cieszyć się jego ciepłem.

Przymknąłem oczy czując jak dłoń profesora zmierzwiła mi włosy w pieszczotliwym geście.

Oliver nawet nie zwracał na to wszystko uwagi pochłonięty obserwowaniem spod jasnej narzuty tego, co dzieje się na środku sali.

- Ale się nam upiekło, Fill. – zaczął po chwili – Te chore baby tylko jedno mają w głowach. Przypomnij mi następnym razem żebym udawał obłożnie chorego. To się chłopaki zdziwią, kiedy im opowiemy, jak się stamtąd wydostaliśmy – roześmiał się cicho.

- Chyba oszalałeś. W żadnym wypadku nie mów im gdzie byliśmy – skarciłem go – Przecież wiesz, że się wygadają. Nie wiem jak ty, ale ja nie mam zamiaru stracić najlepszego miejsca do ukrycia.

- Fakt. Nie pomyślałem. Właśnie dlatego mam przy sobie ciebie – wyszczerzył się – Ty jesteś myślą, a ja czynem. He, he... Marlen właśnie przytula się do Matta, ale będę miał jutro ubaw.

- A co z Dianą? Przecież wiesz, że jest w tobie zakochana po uszy? – zainteresowałem się otaczającym mnie światem.

- Oj, gdybyś widział jej minę, kiedy do niej dotarło, że mnie tam nie ma. Ale najlepsza była Elena i Mai. Tak spanikowały, że się nie zjawiłeś, że niemal zaczęły płakać.

- Ten fakt możesz pominąć, Oli. – speszyłem się i mocniej przywarłem do nauczyciela.

 

~ * ~ * ~

 

Mimo ogólnie panującego hałasu wyraźnie usłyszałem burczenie w dwóch brzuchach pod stołem i poczułem niespokojne ruchy Fillipa. Zakryłem dłonią usta nie chcąc zdradzać jakiegokolwiek rozbawienia udając zainteresowanie tym, co dzieje się pośród uczniów.

Rozglądnąłem się po stole i siedzących przy nim belfrach. Wszyscy z uwagą śledzili poczynania dziewcząt i skołowanych chłopców, co dało mi okazję do nakarmienia zbiegów.

Jak gdyby nigdy nic sięgnąłem po talerz z rogalikami z dżemem i kręcąc nieznacznie głową włożyłem go pod ławę.

Wydawało mi się to dziecięcą zabawą lub baśnią, w której wszystko wydaje się być piękne i barwne. Mogłem być pewny, że tak właśnie wyglądałoby to dla kogoś, kto patrzyłby na wszystko z boku. Ja sam chciałem, by tak właśnie było i wierzyłem, że jestem w stanie to sprawić. Życie nigdy nie było dla mnie tak cenne jak teraz, gdy miałem przy sobie mojego Stróża i to właśnie dla niego chciałem zamienić całe istnienie w historię opowiadaną niegdyś przez Bardów, a tak pełną szczęścia.

Naczynie zostało mi niemal wyrwane z ręki przez Olivera, bo Fillip nigdy nie działał na tyle gwałtownie. Zaledwie po trzech minutach talerz wrócił na stół, a jego miejsce zajął kolejny pozwalając malcom się najeść. Nie mając wyboru napełniłem sokiem z dyni swoją szklankę i podałem ją chłopcom.

 

~ * ~ * ~

 

Widząc jak nauczyciel podaje nam sok natychmiast wziąłem od niego szklankę przez przypadek muskając palcami jego ciepłą dłoń, co sprawiło, że przez moje ciało przeszły przyjemne dreszcze. Przyjrzałem się szklanemu naczyniu i uśmiechnąłem się szeroko widząc na nim niewyraźny ślad ust profesora. Zamknąłem oczy i z rozkoszą najdelikatniej jak mogłem przyłożyłem swoje wargi do tamtego miejsca wypijając całą zawartość.

Nawet, jeśli nie było to nic znaczącego dla mnie w każdym łyku soku zawierał się smak nauczyciela, który tak bardzo chciałem poznać, a który był dla mnie nieosiągalny. Odsuwając od ust szklankę musnąłem językiem miejsce, gdzie na samym początku spoczywało mgliste odbicie.

 

~ * ~ * ~

 

Ledwie powstrzymałem cichy jęk, kiedy poczułem jak niewielkie dłonie Fillipa delikatnie rozsuwają moje kolana i wędrują powolutku ku górze zatrzymując się w połowie moich ud.

Pozwoliłem sobie wyłącznie na szybki oddech i odchylenie głowy minimalnie do tyłu.

Malec wtulił się w moje nogi pozwalając mi na to bym czuł jego ciepło i spokojne ruchy.

Zatraciłem się zupełnie w rozkoszy, jaką dawał mi ta chwila. Cały świat istniał jedynie po to, bym mógł być tu i teraz, z nim, przy nim... Bym mógł cieszyć się z tego, że żyję, że wszystko to, co stworzył Pan jest darem. Bo czyż może być inaczej?

 

*

 

Było już późno i uczniowie rozchodzili się powoli do swoich dormitoriów. Przeciągnąłem się starając nie ruszać gwałtownie.

- Marcelu, skoro nie spieszy ci się do siebie, byłbyś tak miły i zajął się zlikwidowaniem dekoracji? – zapytała Minewra zasłaniając dłonią usta i ziewając przeciągle.

- Oczywiście – odparłem z łagodnym uśmiechem – Nie martw się i idź się położyć, a ja zajmę się wszystkim.

- Dziękuję ci, jesteś Aniołem. Dobranoc. – uśmiechnęła się i jako ostatnia opuściła Wielką Salę. Oliver najwyraźniej uważnie śledził jej kroki spod stołu, bo gdy tylko zniknęła wyszedł spod blatu i stanął na nogi rozciągając się.

- Dziękuję panu – rzucił i spojrzał na mnie błagalnie – Mam go obudzić, czy... – zaczął wskazując na dół obrusu.

- Nie, niech śpi – odparłem rozbawiony – Idź do siebie, a o Fillipa się nie martw. – zmierzwiłem chłopcu włosy, a ten uśmiechnął się szeroko.

- Dziękuję! – krzyknął radośnie i wybiegł z pomieszczenia nie zwracając już uwagi na nic.

Momentalnie sięgnąłem po różdżkę i jednym zaklęciem pozbyłem się ozdób, składając je pod ścianą. W tej chwili było to najmniej ważne.

Powoli podniosłem obrus i roześmiałem się cicho widząc wtulonego we mnie malca.

Wydawał się być niczym mały, słodki piesek, który śpi zwinięty w kłębek u nóg właściciela. Z ufnością powierzając siebie człowiekowi, któremu ufa bezgranicznie.

Pokręciłem głową i odetchnąłem głośno. Ostrożnie schyliłem się wsuwając dłonie pod plecy i kolana młodego Ślizgona. Podniosłem go uważając by się nie obudził i przytuliłem do siebie. Zamruczał słodko przez sen zaciskając rączki na mojej koszuli. Musnąłem ustami jego czoło składając na nim delikatny pocałunek, co wywołało uśmiech na spokojnej twarzyczce uśpionego chłopczyka.

Był bezbronny jak nigdy do tej pory. Pogrążony w sennych marzeniach ufnie wtulił się w moją pierś. Czułem ciepło jego ciała i równomierne ruchy klatki piersiowej malca.

Zaniosłem go do swojego pokoju i delikatnie położyłem na pościeli. Odgarnąłem z niewinnej buźki kilka pasemek ciemnych włosków i uśmiechnąłem się do siebie. Fillip w niekontrolowanym odruchu złapał moją dłoń i ścisnął mocno wtulając w nią twarzyczkę. Nie chciałem go budzić, ale i nie byłem w stanie wydostać ręki, na której czułem ciepły oddech chłopca.

Usiadłem na podłodze przy łóżku i pogładziłem leciutko gorący policzek mojego Anioła.

Nawet, jeśli na samym początku byłem śpiący to w tej chwili chciałem tylko jednego. Patrzeć na spokojne oblicze malca i wsłuchiwać się w jego cichutki oddech.

poniedziałek, 6 listopada 2006

Valse

Niemal nie zauważyłem chwili, gdy nadszedł dzień jednego z największych świąt dla każdego czarodzieja – Halloween.

Wszystko było idealnie przygotowane na bal jaki miał się odbyć.

Bawił mnie pomysł, który zagościł w głowie dyrektora, jednak musiałem przyznać, że uczniowie byli nim zachwyceni – bal przebierańców, który zakończy się przedstawieniem.

Dziewczyny postanowiły wykorzystać sposobność, by pomóc szczęściu, zaś chłopcy woleli się trochę zabawić. Efektem tego były bileciki z numerami, które losowano przed wejściem na salę.

Uśmiechnąłem się do dziewczynki, która podała mi koszyk z małymi karteczkami w środku. Zawstydzona patrzyła jak wyciągam jeden z pergaminów i odchodzę z wesołym „Dziękuję”.

Spojrzałem na numer.

- ‘11’ nie jest źle – szepnąłem do siebie i chowając bilecik dołączyłem do grona pedagogicznego siedzącego przy stole obok jednej ze ścian. Stanąłem przy grubszym mężczyźnie, który miał już swoje lata, a mimo wszystko bawił się niczym nastolatek. Jego małe oczy, które już teraz błyszczały od alkoholu skupiły się na mnie.

- O, Marcel! Jak dobrze, że jesteś. Co sądzisz o moim przebraniu? Zamówiłem je specjalnie na te okazję.

- Jest naprawdę wspaniałe – uśmiechnąłem się sztucznie udając zainteresowanie jego przymaławym strojem króla.

- Och, dziękuję ci, mój drogi – Slughorn poklepał mnie po ramieniu – Gdybyś tylko wiedziała jak wiele kosztowało mnie sprowadzenie go tutaj i samo... – słowa mężczyzny przestały zupełnie do mnie docierać. Mój wzrok spoczął na drobnej sylwetce chłopca, który pojawił się w drzwiach.

- Pan wybaczy, ale obowiązki wzywają – rzuciłem do nauczyciela, który wciąż prowadził swój monolog, nie odrywając spojrzenia od Fillipa.

Odszedłem przyglądając się uważnie młodemu Ślizgonowi. Na jego twarzyczce widniał grymas niezadowolenia, kiedy Oliver wepchnął go do sali. Dziewczynka podała mu koszyk, z którego bez entuzjazmu wyciągnął kartkę nawet na nią nie patrząc.

Zbliżyłem się do niego, jednak starałem się by mnie nie zauważył. O ileż łatwiej było mi podziwiać jego postać wiedząc, iż malec nie zwróci na to uwagi.

Chłopiec miał na nogach sandały, a biodra przepasała mu biała szata o złotych obrzeżach, która sięgała zaledwie kolan. Jego lekko opaloną skórę na piersi zdobił duży naszyjnik naznaczony różnymi, drobnymi wzorami. Falowane, ciemne włosy Fillipa błyszczały miejscami, gdy słabe światło odbijało się od niewielkich spinek, które mu założono. Przeguby jego dłoni również przyozdobione były w duże, złote bransolety podobnie jak kostki jego stóp.

Uśmiechnąłem się sam do siebie. Gdyby każdy faraon był tak nieskazitelny mógłbym żałować, iż nie narodziłem się kilka tysięcy lat wcześniej.

 

~ * ~ * ~

 

Zapomniałem o zażenowaniu jakie krępowało moje ruchy, gdy tylko rozejrzałem się po Wielkiej Sali. Mimo, iż czułem się głupio w stroju jaki na siłę założył mi Oli obróciłem się wokół własnej osi patrząc na piękne sklepienie i cały wystrój pomieszczenia.

Niebo było lekko zachmurzone, a spomiędzy obłoków wyłaniał się cudowny księżyc w pełni otoczony gdzie niegdzie przez drobne gwiazdy. U sufitu unosiły się płonące nikłym blaskiem świece, małe lampiony w kształcie czaszek oraz dyń, a na rogach ścian wisiały sztuczne pajęczyny. Duchy z zamku latały ponad głowami uczniów śmiejąc się radośnie i co jakiś czas zagadując rozanielone dzieciaki.

Zacząłem rozglądać się uważnie szukając profesora Camusa. Tylko z tego jednego powodu przyszedłem na ten cały bal, by go zobaczyć. Była to kolejna okazja ku temu bym mógł być blisko mężczyzny nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Odwróciłem się w stronę wejścia, a przez moją twarz przeszedł cień niemal szaleńczego uśmiechu.

Nauczyciel stał w pobliżu drzwi oparty o ścianę z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Długa, czarna koszula krojem przypominała płaszcz, sięgała kostek i przewiązana była skórzanym paskiem do którego przytwierdzona była pochwa na miecz z orężem w środku. Luźne, grafitowe spodnie do połowy łydek związane były w kolanie czerwoną wstążką tuż nad końcem wysokiego buta.

Nauczyciel wyglądał niesamowicie. Biły od niego dziwny majestat i powaga. Zadrżałem, gdy jego jasne oczy skupiły się na mnie, a idealne usta wykrzywiły w delikatnym uśmiechu. Oderwał się od ściany i powoli zaczął zmierzać w moim kierunku. Spuściłem wzrok i podszedłem do niego.

- D... Dobry wieczór... – wyjąkałem stając przed nim i wpatrując się w jego buty.

- Witaj – odpowiedział cicho.

 

~ * ~ * ~

 

Wyglądał rozkosznie z tym niewinnym rumieńcem na policzkach i mocno zaciśniętymi piąstkami. Przykucnąłem przed nim i delikatnie ująłem jego lewą dłoń.

Spojrzał na mnie zdziwiony, jednak ja skupiłem się jedynie na tym by rozluźnić uścisk jego palców i wyciągnąć spomiędzy nich karteczkę z numerkiem.

Chłopiec nie stawiał oporu. Jego ciało drżało lekko, jak gdyby reagując na mój dotyk, co wydawało mi się jedynie moim fanatycznym pragnieniem.

Po chwili wyjąłem pergamin i z niemałym zdziwieniem spojrzałem na widniejącą na nim cyfrę. Mogłem się spodziewać wszystkiego, jednak to przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

- Wygląda na to, że jestem Twoim partnerem – szepnąłem, a malec po raz kolejny uniósł oczka ku górze. Małe iskierki zdumienia grały w nich czyniąc go jeszcze bardziej nieskazitelnym.

Uśmiechnąłem się do niego delikatnie.

 

~ * ~ * ~

 

Z ciepłych oczy nauczyciela przeniosłem wzrok na trzymaną przez niego kartkę.

- Je... Jedenaście? – wyjąkałem, a profesor sięgnął do kieszeni spodni wyciągając z niej papierek z tą samą liczbą.

 - Chyba jesteś na mnie skazany – roześmiał się Camus. Niepewnie opuszkami palców dotknąłem kartki, którą trzymał na dłoni.

- C... Co to oznacza? – zapytałem po raz kolejny patrząc na uśmiechniętą twarz mężczyzny.

- Zaraz się przekonasz... – szepnął i wstając wczesał palce w moje włosy. Niczym na zawołanie wszyscy w sali zamilkli, a dyrektor zaczął wesoło.

- Moi drodzy, jako, że obchodzimy dziś piękne święto pragnę uroczyście rozpocząć dzisiejszy bal. Numery jakie otrzymaliście posłużą wam za drogowskazy do odnalezienia partnera, z którym to otworzycie dzisiejszą uroczystość. Uznałem, iż Walc Wiedeński bardzo pasuje do dzisiejszej okazji. Zapraszam was wszystkich do wspólnej zabawy! – gwar głosów odpowiedział niewyraźnie, a wszyscy zaczęli krążyć po Wielkiej Sali w poszukiwaniu ‘drugiej połowy’.

Zamarłem, gdy dotarły do mnie słowa Dumbledora. W... Walc?

Zrobiło mi się gorąco, a twarz pokrył szkarłatny rumieniec. Niepewnie popatrzyłem na Camusa, który niewinnie przekrzywił głowę w bok wpatrując się we mnie co jeszcze bardziej pogłębiło czerwień na mojej twarzy.

Profesor wyprostował się, by po chwili zgiąć w pół z dłonią lekko dotykającą serca, zaś drugą wyciągniętą ku mnie.

- Czy zechcesz oddać mi ten pierwszy taniec? – zapytał szarmancko. Słyszałem jak z tłumu odezwało się kilka głośnych westchnień zapewne wydanych przez dziewczyny patrzące na cała tę scenę i kilka cichych „ Jaki on wspaniały...”. Zrobiło mi się dziwnie smutno i głupio na samą myśl o tym, że będąc chłopakiem kocham się we własnym nauczycielu. Przygryzłem mocno wargę i nieśmiało dotknąłem dłoni mężczyzny, który spojrzał na mnie swoim ciepłym, kojącym wzrokiem. Zbliżył się do mnie i ujął moją rękę nadzwyczaj delikatnie. Opuszkami palców musnął moją dolną wargę z przekornym uśmiechem.

- Ja nie gryzę – uśmiechnął się wesoło, a ja szybko rozluźniłem usta. Do moich uszu doszły pierwsze akordy muzyki. Ciepła, niemal gorąca dłoń profesora objęła mnie w pasie. Byłem zbyt niski, by dosięgnąć ramienia nauczyciela, dlatego jedynie położyłem swoją dłoń na jego ręce. Widziałem jak Camus przymknął oczy i odetchnął głęboko. Przywarłem pewniej do ciała mężczyzny, czując niesamowity zapach jego wody kolońskiej. W moim wnętrzu coś się zakotłowało. Skrzydełka motyli nieubłaganie uderzały o mój żołądek co wyrwało z moich ust westchnienie. Czułem jak nauczyciel przejmuje kontrolę nad każdym moim ruchem, a jego mięśnie poruszały się niemal żyjąc własnym życiem. Zatraciłem się zupełnie w pięknej melodii otoczony przez zmysłowy zapach nauczyciela i niemal niewyczuwalny dotyk jego dłoni.

 

~ * ~ * ~

 

To był mój pierwszy w życiu taniec. Przez myśl przeszło mi, że nie tylko mój. Cieszyłem się, iż jestem w stanie dzielić tą chwilę właśnie z Fillipem. Jego drobne ciało wydawało mi się tak bardzo kruche. Każdy jego ruch był uważnie śledzony i zapisywany w mojej pamięci przez wyczulone na niego zmysły. Muzyka niemal nie docierała do moich uszu. Zamiast niej słyszałem jego, początkowo szybki i niespokojny, a z czasem cichutki i głęboki, oddech.

Pragnąłem zatrzymać czas lub chociażby wywołać koniec świata, by móc odejść naprawdę szczęśliwym.

Boże, dziękuję Ci za to, że ta piękna chwila nie kończy się, a trwa wydając się mi wiecznością spędzoną w Raju.

Przymknąłem oczy, gdy wszystko ucichło. Puściłem chłopca, jednak klękając przed nim na jedno kolano ucałowałem wierzch jego niewielkiej dłoni.

- Dziękuję... – szepnąłem muskając nadal delikatną skórę. Podnosząc się spojrzałem na płonące żywym ogniem policzki chłopca. Milczał i nieprzytomnym wzrokiem zamglonym przez zażenowanie wpatrywał się we mnie. – Wybacz jeśli Cię zawstydziłem... – podjąłem, jednak on przerwał mi szybko.

- N... Nie... Nic się nie stało... – wyjąkał i obdarzył mnie promiennym uśmiechem, jednak jego słodkie, zawstydzone oczka nadal lśniły pośród szkarłatu jego dziecięcej buźki.

 

*

 

Bal dobiegał już końca, a zamknąć miało go przedstawienie o którego przygotowanie zadbał sam mistrz dramatu Shakespeare.

Stałem z tyłu, a o moje ciało opierał się Fillip. Delikatnie położyłem dłonie na jego ramionach, czując jak wtula się we mnie i mruczy rozkosznie.

Na środek sali wyszło kilka osób w strojach niemal wyjętych ze sztuki, którą osobiście lubiłem najbardziej ze wszystkich dzieł wielkiego Williama – Hamlet.

Twarze aktorów zasłonięte były przez japońskie maski wojowników.

Świece pogasły i jedynie lampiony oświetlały pomieszczenie.

Panowała niczym nie zmącona cisza. Przedstawienie odbywało się bez słów. Tylko gesty i ruchy zdradzały to co dzieje się w sercach postaci.

Sam mistrz ukazał się nam w roli ojca Hamleta.

W chwili, gdy Wielka Sala okryła się mrocznym płaszczem Ślizgon odwrócił się bokiem do sceny i objął mnie ramionami. Mocno przytulił się do moich nóg śledząc uważnie to co dzieje się na środku. Przycisnąłem go do własnego ciała z leciutkim uśmiechem.

Dzięki Ci Panie za ciemność i to delikatne światło, które nieznacznie oświetla skupioną buźkę mojego Anioła.

- Kocham Cię... – wyszeptałem patrząc na malca, a moje usta mimowolnie zmieniły swój kształt. Po raz kolejny zatraciłem się w pięknym wykonaniu dramatu, chwaląc Boga za to, że Fillip nie słyszał moich słów.