piątek, 29 czerwca 2018

Qu'est-ce qui se passe?

Marcel

Deszcz miarowo uderzał o powierzchnię wielkiego, jasnego parasola rozciągniętego nad moją głową. Poprawiłem chwyt na jego drewnianej rączce i przesunąłem go odrobinę, aby mieć całkowitą pewność, że idący u mojego boku Fillip jest całkowicie chroniony przed wszystkimi tymi chłodnymi, wielkimi kroplami, które nieubłaganie spadały z nieba od dwóch dni. Nie chciałem żeby zmókł lub, co najgorsze, żeby się rozchorował.
Ten drobny ruch nie umknął mojemu Aniołowi, który przytulił się ciaśniej do mojego ramienia, pod które mnie trzymał i zachichotał cicho.
- Nie martw się, Marcelu, nie moknę. Zadbałeś o to. - jego głos był łagodny i słodki, niemal pieszczotliwy. Wiedziałem więc, że nasz spacer sprawia mu przyjemność, podobnie jak moja troska o jego komfort.
Ktoś mógłby pomyśleć, że mojemu mężowi niewiele trzeba do szczęścia – odrobina czułości, ciepła i rycerskich gestów. Ja wolałem jednak myśleć o tym w inny sposób – Fillipowi do szczęścia byłem potrzebny po prostu ja, wraz z całym pakietem wszystkich tych drobnych gestów i słów, którymi starałem się okazywać swoje uczucia.
- Ciap, ciap, ciap! - słodziutki, rozradowany głosik zakrzyknął po naszej prawej stronie, a mała odziana w zielony płaszczyk przeciwdeszczowy sylwetka, trzymająca w ręce niebieski parasol z żabkami, wyprzedziła nas i dopadła wielkiej kałuży. Nathaniel wyszedł na sam jej środek i zaczął podskakiwać, rozchlapując wodę na wszystkie strony. Chociaż kalosze sięgały mu po kolana, miałem wrażenie, że przydałyby się jakieś wyższe, najlepiej takie po bioderek, chociaż nasza pociecha pewnie i takim dałaby szybko radę, przemaczając je w przeciągu kilkunastu minut.
- Nie mogę uwierzyć, że ma w sobie tyle energii mimo takiej pogody. - idący obok nas Oliver, który pchał wózek z Xavierem kręcił z niedowierzaniem głową.
- Poczekaj, aż twoje maluchy będą w stanie samodzielnie i pewnie chodzić. - nie mogłem powstrzymać uśmiechu na myśl o tym, jakie urwanie głowy czeka kuzyna mojego męża w najbliższej przyszłości.
- Będę je ubierał w te okropne ogrodniczki jak u rybaków. W kolorach, których nie lubią. - Reijel, który pchał wózek Anastasie uśmiechnął się drapieżnie. - Szybko przejdzie im ochota na takie zabawy.
Z zadowoleniem zauważyłem, że na twarzy Olivera pojawił się nieśmiały uśmiech. Ta dwójka od pewnego czasu miała ciche dni, choć powinienem nazwać to już tygodniami. Teraz miałem wrażenie, że są na dobrej drodze do zakopania topora wojennego i pogodzenia się ze sobą. Naprawdę na to liczyłem i to nie tylko dla ich dzieci, ale przede wszystkim dla nich samych. Obaj byli trudnymi ludźmi, ale pasowali do siebie i kochali się na ten swój niezgrabny sposób.
- Właśnie wyobraziłem sobie minę Nathaniela, gdybym próbował zastosować twój fortel na nim. - Fillip wydał z siebie kilka dziwnych dźwięków, po czym rozchichotał się na dobre.
Był taki piękny, kiedy się śmiał. Naprawdę uroczy.
Przez chwilę trwałem w zachwycie nad moim mężem, a po chwili sam się roześmiałem, kiedy przed oczyma stanęła mi niewzruszona mina Nathaniela z zaciśniętymi w pełnym wyższości nadąsaniu ustami oraz zmrużonymi w ironicznym, niemym wyzwaniu oczkami. Tak, nasz malec nie odebrałby tego dobrze. Byłem jednak pewny, że zamiast go zniechęcić tylko zagrzalibyśmy go tym do walki o swoje prawo do skakania po kałużach.
Nathaniel nagle stanął na baczność w samym środku swojego bajorka i wykonując tylko nieznaczny ruch odwrócił się przodem do nas. Na jego buźce widniała taka powaga, że tym razem wszyscy czworo wybuchliśmy śmiechem. Tym bardziej, że jego twarzyczka była pokryta plamkami błota, co było powodem jego niezadowolenia.
- Wyglądasz uroczo, kochanie. - Fillip rzucił piskliwie i wtulił twarz w moje ramię, a jego ciało drżało gwałtownie od napadów śmiechu.
- Chodź tu do nas, misiu – zachęciłem go widząc, jak marszczy swoje ciemne brwi w niezadowoleniu małego książątka – Wytrzemy tę brudną buźkę.
Nasza pociecha wyszła powłócząc nóżkami z kałuży i stanęła przed nami wydymając usteczka aby zamanifestować swój smutek, podczas kiedy wszyscy wciąż byli widocznie rozbawieni jego sytuacją.

Fillip

W końcu zdołałem się uspokoić i odsunąłem się od Marcela. Od razu zabrakło mi jego ciepła, ale mój synek nie mógł dłużej czekać. Wyjąłem z niesionej na ramieniu torby wilgotną chusteczkę i przywołałem synka jeszcze bliżej siebie.
- Wybacz mój mały, że się z ciebie śmiejemy. - powiedziałem przykucnąwszy przy nim. - Ale wyglądasz przekomicznie. - przyznałem rozbawiony, ponieważ nie chciałem go okłamywać. Zresztą musiał zdawać sobie z tego sprawę widząc reakcję naszej czwórki na swój wygląd.
Marcel opiekuńczo roztaczał nad nami parasol, pilnując aby nawet przez chwilę nie padało mi na głowę. Kochałem wszystkie te pełne czułości i troski gesty, które przychodziły mu naturalnie, jakby urodził się po to aby służyć mi zawsze ramieniem i pomocą.
Wytarłem do czysta zabrudzoną buźkę naszego pluszowego misiaczka i pocałowałem go w czoło w ramach przeprosin za wcześniejsze salwy śmiechu.
- Nie skacz tak bardzo, dobrze? - poprosiłem łagodnie, a chłopczyk skinął swoją osłoniętą kapturem główką.
- Kiedy bliźnięta dorosną, Nathanielu, będziesz mógł skakać po kałużach z nimi. - Oliver rzucił wyzywające spojrzenie Reijelowi, jakby chciał pokazać, że nie przeszkadza mu wizja ich dzieci szalejących podczas deszczowych dni.
- Ależ oczywiście, że będą skakać. - mężczyzna prychnął cicho. - W rybackich gaciach w okropnym kolorze.
- A więc mogą swobodnie jeździć konno, ale nie bawić się w kałużach? - mój kuzyn najwyraźniej postanowił wszcząć kłótnię.
- Ależ ja im nie zabronię, ja im to obrzydzę, a to zupełnie co innego. - o dziwo Reijel nie dał się sprowokować. - Moja wojownicza księżniczka będzie potrafiła walczyć i jeździć konno, podobnie jak ten mały dzielny rycerz, ale skakania po kałużach i zabaw w błocie nie ma na liście kompetencji, jakie powinni posiadać.
Nie mogłem w to uwierzyć. Ten dziki, nieprzystępny mężczyzna brzmiał niemal jak jakaś matka-kwoka!
- Tata mówi, że brudzenie się może być przydatne, kiedy będę grał w quidditcha! - Nathaniel wtrącił się do rozmowy, wypinając dumnie pierś, jakby chciał pokazać, że on również jest dzielnym rycerzem, nawet jeśli skacze po kałużach i brudzi się w błocie. - Jeśli chce się być zawsze czystym i suchym to nie można grać zawodowo! Tak też mówi tata!
Spojrzałem na Marcela, który uśmiechał się dumny z naszej pociechy.
Moi dwaj quidditchowi szaleńcy.
- A rycerze też walczą w deszczu i ślizgają się na błocie! Widziałem wczoraj na bajce!
- Dobrze już, dobrze. - Reijel uniósł dłonie poddając się, co zupełnie do niego nie pasowało. - Wygrałeś.
To stwierdzenie zaskoczyło nawet Olivera, który był widocznie zszokowany ugodowością swojego kochanka.
Spojrzałem na Marcela, który odpowiedział na moje spojrzenie swoim oraz wzruszeniem ramion na moje niewypowiedziane pytanie. Co taka łagodność mogła oznaczać w przypadku Reijela?
Nasz Nathaniel również wydawał się zbity z tropu. Tym bardziej, kiedy nagle został pogłaskany po zielonym kapturku. Nawet on wiedział, że takie zachowanie nie było czymś zwyczajnym w przypadku tego wielkiego, najczęściej nadąsanego, strasznego i niemiłego mężczyzny, który był tatą dla jego kuzyna i kuzynki, a który dawniej zwyczajnie go nie lubił, uważając go za rywala w walce o ciepłe uczucia Olivera.
Reijel zachowywał się dziwnie. Bardzo poprawnie, a więc w jego przypadku bardzo dziwnie, wręcz niepokojąco. Niczym zawsze pełne sił i energii dziecko, które nagle nie ma ochoty na zabawę i staje się apatyczne.

Oliver

Patrzyłem na kochanka zszokowany, nie mogąc dojść do siebie po tym, co właśnie usłyszałem. Jakieś trzy tygodnie temu pokłóciliśmy się poważnie i od tamtego czasu rzadko ze sobą rozmawialiśmy, wcale nie próbowaliśmy się do siebie zbliżyć i niemal nie spędzaliśmy wspólnie czasu.
Obaj byliśmy uparci, więc nie mogło mnie to dziwić.
Teraz jednak byłem wstrząśnięty. Byłem z Reijelem od lat i nigdy wcześniej nie był tak ugodowy, tym bardziej w stosunku do Nathaniela.
Przypomniały mi się liczne rozmowy mojej matki z odwiedzającymi ją koleżankami.
„Jeśli mężczyzna nagle staje się kochający i słodki, to znak, że ma kochankę!” mawiała często, a przyjaciółki przytakiwały jej zgodnie. „Kwiaty bez okazji to czerwona, ostrzegawcza flaga. Chyba, że zawsze je daje, wtedy to nic nie znaczy. Ale nie oszukujmy się, który mężczyzna robi coś takiego z potrzeby serca?”
Reijel nie należał do Upadłego Rodu, a więc nie musiał być wierny. Ostatnio często wychodził wieczorami, nie próbował mnie dotykać, nie starał się też ze mną pogodzić. Do tej pory nigdy nie przyszło mi na poważnie do głowy, że mógłby mnie zdradzać, a jednak rzeczywiście był ostatnio jakiś podejrzanie łagodniejszy i ugodowy. Zauważyłem to, ale sądziłem, że to sposób na wymuszenie na mnie zgody na lekcje jazdy konnej dla naszych dzieci. Teraz już nie łudziłem się, że może chodzić o coś tak drobnego.
- Och, przestało padać. - Reijel jakby zupełnie nie zauważył ogólnego zdziwienia jakie wywołał. Po prostu złożył swój parasol i powiesił go na rączce wózka.
Nathaniel oderwał swoje śliczne niebieskie oczka od mojego kochanka i oddał swój parasol Fillipowi, który poskładał go, podczas gdy chłopiec wrócił do zajęcia, które przerwał, gdy pochlapał buzię błotem.
Poczułem lekkie szarpnięcie za parasol. To Reijel wyjął go z mojej ręki, złożył i powiesił podobnie jak wcześniej swój.
Moja niepewność i obawy wzrastały z każdą chwilą. Czy Reijel znalazł w kimś innym to, czego ja już mu nie dawałem? Czy znalazł sobie kogoś, kto poddawał się bez słowa sprzeciwu jego dominującej naturze, gwałtownemu usposobieniu i dzikiemu pragnieniu podczas zbliżenia?
A jeśli to prawda, jeśli naprawdę do tego doprowadziłem swoimi humorami? Co zrobię jeśli Reijel ode mnie odejdzie? Czy potrafię go tak po prostu komuś oddać?
Poczułem w gardle palącą gulę, a oczy zapiekły mnie od powstrzymywanych łez.
Cholera!
Xavier zaczął cicho marudzić w wózku i był na granicy płaczu. Zatrzymałem się nie myśląc nawet o tym, co robię i wyjąłem malca z wózka, biorąc go na ręce. Uspokoił się i rozglądał po parku zafascynowany jego żywymi kolorami oraz skaczącym po kałużach Nathanielem.
Poczułem dotyk dłoni na ramieniu i przekręcając głowę napotkałem zmartwione ciemne spojrzenie Fillipa. Spróbowałem się uśmiechnąć, ale nie wiem jak mi to wyszło.
- Wszystko O.K. - powiedziałem jednak cicho aby uspokoić kuzyna.
Kto jak kto, ale on wiedział doskonale, co musiało chodzić mi teraz po głowie, a nie chciałem aby się o mnie martwił. W końcu nie wiedziałem, czy w ogóle mam powody do zmartwień. Przecież równie dobrze Reijel mógł chcieć mnie w ten sposób przeprosić za tamtą kłótnię. Nie było to w jego stylu, ale przecież zmienił się jeszcze bardziej od kiedy mieliśmy dzieci.
- Nie martw się. - Fillip niemal dotykał ustami mojego ucha, kiedy w nie szeptał. - Reijel jest dupkiem, ale nie takim.
- Tak, masz rację. - skinąłem potakująco, ale wcale nie dałbym sobie za to głowy uciąć.

Marcel

Co właśnie działo się na moich oczach? Czego byłem świadkiem? Wielkiej przemiany Reijela? Nie byłem głupi, nie wierzyłem w taką bajkę. Byłem jednak pewny, że coś się działo, coś było nie tak. Pytanie, co.
Mogłem wziąć Reijela na stronę, zadać pytanie prosto z mostu i otrzymać jakąś odpowiedź. Ale czy naprawdę byłoby to takie proste? Może mężczyzna nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, co się z nim dzieje?
Czy to możliwe, że Reijelowi dolegało coś, o czym nie mieliśmy pojęcia? Coś, co sprawiło, że złagodniał jak baranek, przysiadł na tyłku i stracił swój pazur?
Próbowałem lepiej mu się przyjrzeć. Był blady, ale nie oszukujmy się, jego karnacja zawsze była niesamowicie jasna. Wyjątkiem były tylko lekkie rumieńce na jego policzkach, ale one również nie wydawały mi się podejrzane. Jego oczy błyszczały jak zawsze, krok miał pewny, tempo zwyczajne.
Patrzyłem jak mój słodki Fillip popycha Olivera w stronę ślizgającego się teraz po wilgotnej trawie Nathaniela, na pewno po to, aby odciągnąć myśli kuzyna od dręczących go pytań dotyczących nagłej zmiany w zachowaniu jego chłopaka. To dało mi szansę, aby porozmawiać chwilę z mężczyzną.
- Reijelu… - zacząłem, ale nie skończyłem.
Na czole tego rosłego, zawsze silnego i zdrowego mężczyzny perlił się pot, jego pierś unosiła się i opadała gwałtownie.
- Zaraz rzygnę, stary.
Wskazałem mu najbliższy śmietnik, jako że były z nami dzieci i widok wymiocin na pewno nie nastawiłby trójki maluchów pozytywnie na resztę dnia.
Reijel skinął, podszedł do wskazanego kosza i nachylił się nad nim od razu wyrzucając z siebie czerwoną maź. Nathaniel w tej właśnie chwili roześmiał się głośno, czym zagłuszył odgłos wymiotów. Dzięki temu nasi partnerzy nie mieli pojęcia, co się dzieje.
- Reijelu, czy to jest krew? - zapytałem podchodząc bliżej i przyglądając się nieufnie temu, co wydalał z siebie mężczyzna.
- Nie mam pojęcia. - wydusił, kiedy kolejna fala czerwieni opuściła jego usta. - Czasami to cholerstwo jest czarne.
- Chcesz mi powiedzieć, że to nie pierwszy raz? - mój głos zadrżał w pewnym momencie.
Boże, co się działo?!
W odpowiedzi Reijel wzruszył obojętnie ramionami.
- To nie jest normalne. Musisz porozmawiać z ojcem. - naprawdę się o niego martwiłem. Znałem go od wielu lat i był mi na swój sposób bliski. Nie nazwałbym go przyjacielem, ale niewątpliwie był kimś ważnym i niezbędnym w moim życiu. Nie wspominając już o Oliverze i dwójce ich dzieci.
- Dobra, zrobię to, ale nie mów o niczym Oliverowi. - Reijel wyprostował się, otarł usta chusteczką wyjętą z kieszeni i wrzucił ją do kosza na śmieci, do którego właśnie zwymiotował. - On nie może się dowiedzieć.
Czułem się tak, jakbym nagle stał się częścią jakiegoś dramatu. Usłyszałem te same słowa, które powtarzali zawsze w podobnych sytuacjach fikcyjni bohaterowie. Chodziło o te same uczucia miłości i przywiązania, które zmuszały jednego kochanka do próby chronienia drugiego. I podobnie jak w fikcji obiecałem trzymać język za zębami.
Usłyszałem ciche ciapnięcia kroczków biegnącego w naszą stronę Nathaniela, który stanął u mojego boku uśmiechając się szeroko.
- Wujek mówi, że mam dobrą koooooo… korodo… kordo…
- Koordynację! - pomógł chłopcu rozbawiony Fillip, który również zbliżał się do nas z Oliverem u boku.
Reijel rzucił mi szybkie, wymowne spojrzenie mówiące jasno, że mam dotrzymać słowa i się nie wygadać o jego problemie zdrowotnym.
- O właśnie to! - malec zaklaskał rączkami. - Myślisz, że to prawa, tato?
- Oczywiście, że tak, kochanie. - pogłaskałem chłopca po policzku i uśmiechnąłem się do niego, chociaż wewnętrznie wrzeszczałem z niepokoju o Reijela. - Wszystko dzięki temu, że codziennie ćwiczysz na swojej miotle i bez niej.
Malec uśmiechnął się jeszcze szerzej, dumny z tego, że został przeze mnie pochwalony. To dziecko uwielbiało pochwały równie bardzo, co czułości. Nie potrafiłem jednak skupić się teraz na sprawianiu mu przyjemności. Moje myśli zaprzątał Reijel i jego choroba.