poniedziałek, 30 czerwca 2014

Le Prince

Moja dłoń ocierała się lekko o dłoń Marcela, kiedy staliśmy razem na błoniach w pobliżu bramy odgradzającej teren szkoły od reszty nieprzyjaznego świata. Nie chcieliśmy by przypadkowa osoba zauważyła nas z okien zamku lub kręcąc się tutaj bez celu. Było jasne, że wysnułaby bardzo prawdziwe wnioski, gdyby tylko zauważyła, że uczeń i nauczyciel trzymają się za ręce, toteż musieliśmy zadowolić się tylko tymi muśnięciami skóry o skórę. Podejrzewałem, że gdyby jakiś element naszej bliskości się wydał, wtedy nie pomogłaby nam żadna wymówka zrzucająca winę za całą sytuację mojego zaklętego Marcela, na głupie lustro i stres z tym związany. Mogłem trzymać go u siebie, jako żabę, ale nic nie usprawiedliwiało spoufalania się z profesorem poza zajęciami. W dodatku, korzystałem z okazji, że odzyskał swoje ludzkie ciało. Na pewno by się nam dostało, a nade wszystko jemu, jako że był naszym nauczycielem, a więc jego obowiązkiem było dbać o swoje dobre imię i trzymać wszystkich na dystans. Szczęście w nieszczęściu, poniewż dziewczyny nie próbowały go zdobyć siłą, ale i ja musiałem trzymać ręce przy sobie, kiedy byliśmy w miejscu publicznym.
Marcel, Marcel, Marcel... Rozkoszowałem się jego imieniem wypowiadając je bez przerwy w myślach. Miałem go tuż obok, ale nie mogłem nacieszyć się nim dłużej niż tylko przez godzinę, bo wtedy znowu zacznie działać klątwa. Właśnie dlatego postanowiłem czekać razem z nim na księcia, kimkolwiek był. Odpowiedział na wiadomość mojego kochanka naprawdę szybko, bo już następnego dnia otrzymaliśmy jego list zwrotny, a teraz, dwa dni od wysłania wiadomości, miał pojawić się w szkole. Byłem wdzięczny temu nieznajomemu człowiekowi, który tak szybko zgodził się pomóc. Dzięki niemu, to była nasza szansa żeby zakończyć wszystko szybko i bezboleśnie. Koniec żaby, koniec kota, koniec trójkąta.
- Nie mogę się doczekać, kiedy się tu pojawi, pocałuje cię i będziemy mogli spędzić wspólnie cały weekend. - zamruczałem i musiałem zmrużyć oczy, kiedy zaczął wiać wiatr, a wraz z nim otoczył nas biały puszek z kwitnących drzew. Roześmiałem się. - Wygląda jak śnieg! - dmuchnąłem żeby odegnać jeden „płatek” z mojego nosa.
- Masz rację. Śnieg w ciepły dzień na granicy wiosny i lata. - Marcel sięgnął do moich włosów wyciągając z nich puch. - Podobasz mi się pośród tego śniegu, Fillipie. Jesteś zniewalający, naprawdę piękny. Nie mogę się na ciebie napatrzeć, mój piękny Aniele.
- To miłe, mój zaklęty książę, ale nie sądzisz, że flirtowanie na dziesięć minut przed zamienieniem się w żabę, jest trochę niewłaściwe? Zrobisz mi nadzieję, a później „puff”.
- Gdybym mógł nigdy nie pozwoliłbym ci na męczenie się ze mną i wolałbym rozpieścić cię flirtem, pocałunkami i sobą. Niestety, nie mam na to wpływu w tej chwili i muszę zrobić to przeklęte „puff”. I to teraz, kiedy wyglądasz tak rozkosznie pośród tego białego puchu, powoli kryjącego się słońca, delikatnego wiatru. Zniewalasz, a ja nie mogę się tobą nacieszyć, bo zaraz będę tylko zielonym, paskudnym płazem. Będę śmierdział mułem, smakował wodą z sadzawki... Wolałbym tego uniknąć.
- Przyznaję się do błędu. Już wolę żebyś ze mną flirtował, niż zadręczał się tym, że jesteś pod wpływem klątwy. - pogładziłem palcami jego dłoń. - kolejny powiew wiatru i znowu śnieżyca puchu, a ja śmiałem się dmuchając na ciepłe „śnieżynki”, które obijały się o moją twarz. Marcel objął ją lekko dłońmi i przetarł ze wszystkich białych kruszynek, jakie się do niej przykleiły.
- Dobrze już, moja królowo śniegu. Nie będę cię więcej męczyć. Masz rację, lepiej z tobą flirtować niż... KUM! - w ostatniej chwili wyciągnąłem dłonie by Marcel upadł na nie zamiast na ziemię, kiedy zamienił się w żabę na wysokości swojej piersi. Jego szata opadła na ziemię.
- Kum, kochanie. Kum. - powiedziałem wkładając w te słowa całą swoją miłość i pogłaskałem żaby łebek. - Marcel, to on? - kątem oka wyłapałem ruch za bramką i odwróciłem mojego płaziego kochanka w stronę wyjścia. - Wybacz, nie widzisz pewnie niczego. - sam przecież widziałem tylko sylwetkę wysokiego mężczyzny, który zbliżał się do bramy.
Im bliżej się znajdował, tym więcej dostrzegałem szczegółów. Był rzeczywiście wysoki, dobrze zbudowany, chociaż nigdy nie nazwałbym go krępym. Poruszał się z wdziękiem i pewnością siebie. Przez chwilę myślałem, że to przez słońce, ale kiedy dzieliło nas kilkanaście metrów miałem już pewność, że jego włosy są białego koloru. Długie, związane w kucyk na karku. Albinos, więc nie powinno mnie chyba dziwić, że miał czerwone tęczówki, miejscami tak intensywne, jakby były dwiema plamami ludzkiej krwi.
- Oczekujecie mnie, jak rozumiem! - rzucił mężczyzna, kiedy znalazł się jeszcze bliżej. - Reijel, książę z bajki do odczarowania żaby i kota. - jego głos było ciężko określić. Pozbawiony jakiegokolwiek akcentu, gładki i chłodny, jak stal. Nie stwarzał nawet pozorów osoby miłej.
- Yyy, tak. Raczej tak. - otworzyłem bramę i podstawiłem mu pod nos Marcela. - To jest Marcel Camus, nasz nauczyciel latania, a teraz żaba do odczarowania. Zaklęty przez lustro.
- Tak, tak. Najpierw chcę się zobaczyć z waszym dyrektorem. - rzucił okiem na mojego kochanka unosząc brew. Chyba wcale się nie przejął widząc Marcela w takim stanie, a przecież powinien się zdziwić, nawet jeśli wcześniej wiedział, co go czeka.
- Tak, oczywiście. - mruknąłem pod nosem. - Proszę za mną. - Raczej liczyłem na kogoś pokroju Fabiena Trezeguet, który był pełnym życia, zabawnym mężczyzną, którego można było prosić o wszystko. Zamiast tego dostałem okropnego gbura, który ani razu się nie uśmiechnął. Ale czego oczekiwałem po księciu? Wyższe sfery. Oliver też nie był przykładnym chłopcem, a pochodził tylko z arystokracji. Sam nie zaliczałem się do aniołów, chociaż mój Marcel pewnie powiedziałby zupełnie co innego.
Wprowadziłem tego całego Reijela do zamku i poprowadziłem do gabinetu Dubledore'a, ale zanim zdążyłem zapukać, on już wpakował się do środka i zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
- Skąd wytrzasnąłeś kogoś takiego?! - prychnąłem do Marcela wracając schodami na korytarz. - Zabiorę Olivera z pokoju, lepiej żeby był blisko. Nie wiadomo, co oni zaplanują. Nie lubię tego twojego kolegi. - powiedziałem z żalem do mojej żabki. - A przynajmniej na razie go nie lubię. Jest okropnie napuszony. Chodząca paskuda! - Marcel otarł się pyszczkiem o mój kciuk by mnie jakoś pocieszyć, ale chociaż było to słodkie, to niewiele dało.
Usłyszałem głośne miauknięcie, niemal okrzyk bojowy i powietrze zostało mi wyduszone siłą z piersi, w którą uderzył ciężar porównywalny z cegłą. Upadłem ciężko na tyłek, który zabolał okropnie, kiedy spotkał się z twardymi kamieniami podłogi. Mój biedny Marcel pewnie przeżywał katusze zamknięty w mojej dłoni. Mieliśmy szczęście, że go nie zmiażdżyłem.
- Oliver, oszalałeś?! - warknąłem na kota, który opierał się o moją pierś wyraźnie usatysfakcjonowany. - Chciałś mnie okaleczyć, a Marcela zabić moimi rękoma?! Niedobry kot! - syknąłem i dałem klapsa kocurowi, który zasyczał mi w twarz. - Ciesz się, że nie jesteś człowiekiem, bo podbiłbym ci oko! - nie mógł mnie wystraszyć takim zachowaniem. Nie ośmieliłby się mnie skrzywdzić. - Mam nadzieję, że zarazisz się do tego całego księcia charakterem, bo mimo wszystko ma lepszy od ciebie! Jesteś paskudą, Oli! Wredną, niebezpieczną i okropną paskudą! Marcel, zapomnij, co mówiłem o tym twoim koledze. Już go lubię! - popatrzyłem na mojego kochanka, którego serduszko waliło gwałtownie pozwalając mi to wyczuć w dłoni. Pocałowałem nieprzyjemnie pachnącą, mulastą skórę na głowie żaby i pogłaskałem uspokajająco palcem. - Złaź ze mnie! - syknąłem przez zęby na Olivera. - Nie żartuję, jestem wściekły. - spojrzenie, jakie mu posłałem musiało być wymowne, bo kot nadąsany zlazł z moich kolan i prychnął kilka razy na Marcela. - Kiedy się odmienisz, nie będę z tobą rozmawiał przez tydzień! Może nawet dwa! A teraz idziesz ze mną pod gabinet dyrektora. Nie wiadomo, kiedy będzie nas szukał. - naprawdę byłem na niego zły.
Małe, żabie serduszko uspokajało się powoli w moim uścisku. Przytuliłem Marcela do policzka i potarłem nim lekko o jego nieprzyjemną w dotyku skórę. Nie obchodziło mnie to, że mój kochanek jest żabą i wiąże się to z pewnymi niedogodnościami dla mnie. Mój chłopak był ideałem i nawet jeśli śmierdział mułem i smakował sadzawką, nie przestałbym go nigdy całować, głaskać i tulić. Marcel był Marcelem, a teraz bardziej bezbronnym niż kiedykolwiek przedtem. Dawniej niebezpieczeństwo dla niego stanowiły kobiety, przed którymi mógł się fizycznie obronić, teraz było nim wszystko co go otaczało, włącznie z zazdrosnym Oliverem i tylko ja mogłem mu pomóc w przetrwaniu.
- Nie patrz tak na niego, bo wiem o czym myślisz! - syknąłem do kota, który szedł obok mnie i utkwił swoje niebezpieczne spojrzenie w mojej pięści. - Jeszcze raz mu zagrozisz w jakiś sposób, a znienawidzę cię, Oli. Mówię śmiertelnie poważnie, więc uważaj sobie. - zagroziłem i znowu podjąłem wędrówkę po schodach do gabinetu dyrektora. Od kiedy wpadałem tam tak przerażająco często, nie był chroniony hasłem, nic nie zastawiało wejścia. Ot, przychodziłem, wchodziłem i dostawałem się zawsze do gabinetu.
Zaledwie znalazłem się kilka schodów poniżej drzwi, kiedy otworzyły się i stanął w nich dyrektor. Za jego plecami dostrzegłem przystojną, poważną twarz Reijela.
- O, właśnie po ciebie idziemy. Masz ze sobą profesora Camusa i Olivera? Perfekcyjnie. Od razu spróbujemy temu zadziałać. Musimy tylko umyć ich obu, żeby mieć pewność, że pocałunek trafi w czystą skórę czy sierść. To wydaje się istotne biorąc pod uwagę, że wszystko inne zawiodło.
- A ty gdzie leziesz? - zapytałem Olivera, który na wiadomość o myciu zareagował zwrotem. Był kotem, nic dziwnego, że nie chciał się kąpać, ale musiał zostać wyszorowany. - Właź do gabinetu. - rozkazałem mu. - Przepraszam, ale jest dzisiaj nieznośny. - wyjaśniłem sytuację dyrektorowi. - Trzeba go krótko trzymać bo się od razu zamienia w bestię i próbuje być panem całego świata. - Dumbledore odsunął się robiąc mi przejście. W jego gabinecie stała już balia z wodą, najwyraźniej wyczarowana przed chwilą i mydło bez zapachu, koloru czy smaku. Najbardziej obojętne, jakie można było sobie wyobrazić. Wiedziałem o tym już na pierwszy rzut oka, bo takim samym myła mnie mama, kiedy byłem mały. Bała się, że będę miał alergię na jakieś środki, więc wybrała to, które uważano za najbezpieczniejsze.
- Umyje ich. - zaoferowałem.
- Wspaniale. My tymczasem obejrzymy jeszcze lustro. - wyjaśnił mi dyrektor i zaprowadził Reijela w głąb pokoju. Ja w tym czasie zacząłem od wyszorowania Olivera, jako że z nim sprawa była najtrudniejsza. Nie stawiał przynajmniej oporu, bo wiedział, że dziś przegiął wystarczająco i może być tylko gorzej. Wsadziłem go do wody, co skomentował prychnięciem, sykiem i kolejnym prychnięciem, ale uspokoił się, kiedy posłałem mu wściekłe spojrzenie. Dał się wyszorować porządnie mydłem i przypominał zmokłego szczura, kiedy wyjmowałem go z wody. Wystarczyło, że uderzył w niego różowy promień wystrzelony z różdżki Dumbledore'a, a Oli zamienił się w puchatą kulkę, kiedy jego sierść wyschła momentalnie. Roześmiałem się nie potrafiąc powstrzymać, a on odwrócił się do mnie tyłem urażony do żywego. Od tyłu wyglądał jeszcze bardziej zabawnie, więc parsknąłem kładąc się na biurku i nie mogąc powstrzymać. Nawet Marcel rechotał i nie mogłem mu się dziwić. Oli miał zawsze przewagę nad nim, a teraz to chłopak wyglądał idiotycznie, a moja żabka nie musiała się niczego obawiać. Musiałem się jakoś uspokoić, ale widziałem, że dyrektor z trudem walczy ze swoim rozbawieniem. Za to Reijel spoglądał na wściekłego kota wyraźnie zainteresowany.
Wyczyściłem Marcela najdelikatniej jak potrafiłem i także on dostał zaklęciem, ale w jego przypadku różnica była żadna. Niemniej jednak, jakaś być musiała, bo Reijel zbliżył się do żaby, która siedziała teraz na stole i wziął ją na ręce.
- Jeśli to nie zadziała będziesz mi winny pół królestwa i księżniczkę. - szepnął do zaklętego mężczyzny tak cicho, że tylko ja to słyszałem. Nie wiem, o co chodziło, nie wiem, czy miało chodzić o cokolwiek, ale w następnej chwili białowłosy mężczyzna przyciskał usta do żabich warg Marcela.
Minuta, dwie, trzy. Pięć? W rzeczywistości minęło tylko kilka sekund i Reijel odsunął się od mojego Marcela, ale nic się nie stało. Moje nadzieje zaczęły się sypać.
- Może to kwestia śliny. - powiedział do siebie „książę z bajki” i oblizał usta krzywiąc się. - Smakujesz błotem. - Marcel popatrzył na niego z wyrzutem i podstawił się pod kolejny pocałunek. Zależało mu na tym żeby klątwa przestała działać tak samo mocno jak mi. Tym razem naprawdę coś się stało. Żaba zaczęła niebezpiecznie puchnąć, czym byłem autentycznie przerażony. Jeśli mój Marcel wybuchnie... Czułem, jak strach mnie paraliżuje, wypełnia moje wnętrze betonem, który zastygał i czynił ze mnie tylko figurkę zamiast człowieka. Nagle jednak cały proces ustał i żaba zaczęła wracać do swojej naturalnej wielkości. Rozrosła się w kolejnych kilka sekund tak bardzo, że obawiałem się na ile zmieści się w pokoju i znowu malała. Nagle stała się skulonym, nagim człowiekiem. Spojrzałem na zegarek. Do upływu godziny pozostało kilka minut, a więc nie była to zmiana spowodowana czasem. Odetchnąłem z ulgą, a dyrektor okrył mojego kochanka peleryną i kazał mu usiąść na krześle by ochłonął po tym, co właśnie się z nim działo.
Przyszła kolei na Olivera, który przerażony czmychnął pod biurko. Nie chciał przechodzić przez podobne tortury rozrastania się i kurczenia. Cykor! Dla dyrektora nie stanowiło to jednak najmniejszego problemu, bo wyciągnął chłopaka spod mebla jednym zaklęciem i sprawił, że Oli wylądował w rękach Reijela.
- Podrap mnie, a odgryzę ci język zanim się przemienisz. - ostrzegł głośno i wyraźnie mężczyzna, co kot musiał wziąć do siebie bo znieruchomiał, a jeszcze chwilę temu wyrywał się zaciekle. Zacisnął mocno oczy, jego koci pyszczek był tak ciasno zaciśnięty, że książę złapał Oliego brutalnie za kocie policzki i ścisnął je. Mój kuzyn aż zakwilił, ale Reijel oblizał wargi i już przycisnął je do otwartego pyszczka kota. Chłopak chyba chciał go dziabnąć, ale nie miał już czasu bo zaczął puchnąć i cała „zabawa” zaczęła powtarzać się w jego przypadku. Widziałem przerażenie na jego mordce i zrobiło mi się go żal. Najgorsze było jednak to, że nie mogłem podbiec i przytulić Marcela. Mogłem tylko stać i patrzeć to na jednego, to na drugiego i czekać żeby wspierać przynajmniej Olivera.
Chłopak trochę się trząsł, kiedy w końcu wrócił do swojego normalnego wyglądu. Może dlatego, że jego przemiana zeszła się z tą, jaką odbywał co godzinę. Niemniej jednak, także i on został otulony peleryną, a ja podszedłem do niego chwiejnie i przytuliłem mocno.
- Już po wszystkim, Oli. Jesteś cały i zdrowy. Jesteś człowiekiem. - mówiłem mu cicho do ucha. Już nie byłem na niego zły, chciałem żeby odzyskał siły.
- Profesorze Camus – zwrócił się do Marcela dyrektor.
- Nic mi nie jest, spokojnie. Wrócę do swojego pokoju o własnych siłach. Reijelu, przyjdziesz do mnie, kiedy skończycie zajmować się lustrem. - słyszałem w jego głosie zmęczenie i prośbę – Przy okazji zadbam żeby chłopcy wrócili do pokoju cali i zdrowi.
- Jest pan pewien?
- Oczywiście, więc proszę się niczym nie przejmować. - mój kochanek otulił się peleryną, po czym podszedł do mnie i Olivera. - Jesteś cały? - zapytał bez żadnej złośliwości kucając przy chłopaku, który był przecież dla niego chodzącą uciążliwością w ostatnim czasie.
- Za godzinę sprawdzę, czy nadal jesteście ludźmi. - powiedział Dumbledore i w towarzystwie Reijela, który spoglądał na nas z zainteresowaniem, odszedł w stronę lustra postawionego w głębi gabinetu. W tym czasie zabrałem moje dwa byłe zwierzaczki. Podtrzymywałem Olivera, Marcel trzymał się całkiem nieźle. Dopiero za drzwiami pozwoliłem sobie zapytać go jak się czuje, dotknąć, objąć i pocałować.
- Czuję się naprawdę świetnie, Aniele. - zapewnił mnie głaszcząc z czułością mój policzek. - Jeśli nic się nie zmieni, będziemy w końcu wolni od klątwy, a to znowu pozwala nam na planowanie wakacji.
- Ja za to czuje się kiepsko. - prychnął Oli. - Więc może zajmiemy się mną, co?
- Moim zdaniem wracasz do zdrowia, skoro potrafisz być opryskliwy. - skomentowałem i pocałowałem ostatni raz kochanka. Znowu wcisnąłem się pod ramię przyjaciela i pomagałem mu człapać powoli. - Marcel, powinieneś wrócić do siebie od razu. Nie chcę żeby dziewczyny widziały cię niemal nagiego, bo pod tą peleryną nie masz nic więcej. Mogłyby to wykorzystać, więc bardzo cię proszę, kochanie.
- Dobrze, Skarbie, ale poślij mi wiadomość, kiedy tylko będziecie u siebie. Odpowiadam za was.
- Już, już. Idź, bo mogą się zjawić w każdej chwili. - wygoniłem go. Byłem zazdrosny o to, co mogły zobaczyć, gdyby spotkały mojego kochanka w takim stanie. Zresztą, Oliver czuł się coraz lepiej i świetnie zdawałem sobie z tego sprawę. Próbował tylko zwrócić na siebie uwagę, ale wystarczyło znaleźć się blisko wejścia do naszego Domu, by pozbył się ostatnich oznak zmęczenia i kłopotów zdrowotnych. Nie chciał okazać się słabeuszem.
Dotrzymałem słowa danego Marcelowi i wysłałem mu papierowego ptaszka z zapewnieniami, że Oli jest już w łóżku, a ja tęsknię, kocham i odwiedzę go wieczorem, żeby mieć pewność, że pozbył się klątwy, a przy okazji obsypać go pocałunkami, które nie będą już miały smaku mułu czy sadzawki, ale jedynie ten słodki, należący do Marcela.
Tak, to musiał być koniec tych wszystkich problemów.