piątek, 7 grudnia 2007

Ruban

Tego roku zima była chłodna i bardziej bezwzględna niż ostatnio. Mróz malował przepiękne obrazy na szybach każdego ranka, a śnieg niczym dwudziestocentymetrowa pierzyna ścielił dosłownie wszystko wkoło. Gdyby nie ciemne pnie drzew nie można byłoby odróżnić Zakazanego Lasu od błoni, a to wystarczająco obrazowo podkreślało siłę kolejnej już pory roku. Niezliczone, białe śnieżynki lśniły w świetle stłumionego słońca rażąc w oczy, a nocą wspomagały księżyc i gwiazdy nadając jasnego blasku i niezapomnianego klimatu magicznych Świąt, od których dzieliło nas kilka dni. Przypominało mi to o pięknych fajerwerkach, które rozcinały nieboskłon za każdym razem, gdy jeden rok ustępował miejsca kolejnemu.

Wzbogacony doświadczeniami ostatniego Bożego Narodzenia nie miałem wątpliwości, że i to będzie równie cudowne, a to tylko dzięki jednej osobie, która sprawiała, iż cały świat stał się moim własnym, małym Rajem.

Marcel i tym razem zostawał w szkole, a ja niesiony pragnieniem przebywania blisko niego planowałem to samo. Rodzice nie rozumieli, dlaczego, aż tak desperacko chciałem spędzać Święta w Hogwarcie, jednak nie naciskali i właśnie dzięki nim wiedziałem, że postępuję słusznie.
Każde wspomnienie czułych gestów i ciepłych słów nauczyciela przyśpieszało bicie mojego serca, a usta wyginały się w błędnym uśmiechu. Łzy nabiegały do oczu wywołane ogromną radością i pragnieniem by wszystkie te chwile zostały powtórzone.
Gdybym mógł zamienić każde z tamtych zdarzeń w maleńką szklaną kuleczkę teraz przechowywałbym je w szkatułce w kształcie skrzyni, a kluczyk do niej trzymał w pamiętniku.
Klasnąłem w dłonie uradowany. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy rozwiązałem problem z prezentem świątecznym dla profesora. Pomysł może i był dziecinny, ale z jakiegoś powodu wydał mi się najlepszy. Musiałem teraz tylko zdobyć odpowiednie materiały i postarać się by wszystko wyszło idealnie. Mężczyzna mógł odkryć przez to moje uczucia, ale przez chwilę nawet się tym nie martwiłem. Byłem szczęśliwy i nie potrafiłem powstrzymać się przed tą ogromną falą wspaniałych dreszczyków i motylków, które pieściły moje ciało podobnie, jak bliskość Camusa.

 

~ * ~ * ~

 

Zamknąłem oczy wyobrażając sobie, jak powinno wyglądać udekorowane drzewko, którym właśnie się zajmowałem. Jedyną przeszkodą było to, iż miałem ochotę odłożyć wszystko na później i wyłącznie podziwiać Anielskie dzieciątko, które swoimi drobnymi łapkami przygotowywało dekoracje świąteczne.
Pod powiekami zamiast choinki i ozdób widziałem drobnego chłopca, który zajmował się przygotowaniami świątecznymi uśmiechając szeroko, podczas kiedy ja mogłem objąć go i pocałować w delikatną szyjkę. Mruczał i odsuwał mnie pod pretekstem braku miejsca do pracy, a ciemne, ciepłe oczęta lśniły miłością.
Gdyby nie było to tylko moim pragnieniem ubranym w długi płaszcz fantazji z całą pewnością byłbym najszczęśliwszym z żyjących ludzi. Już teraz musiałem przyznać, że nic nie było w stanie dorównać radości, jaką odczuwałem, a co dopiero działoby się gdyby te najpiękniejsze z marzeń zaczęły się ziszczać.
Moje serce momentalnie przyspieszyło, a uśmiech samoistnie błądził po wargach. Uwielbiałem to uczucie i z całą pewnością nigdy bym go nie zamienił na żadne inne.

Przykucnąłem biorąc do rąk wielką, bordową bombkę. W jej gładkiej powierzchni odbijał się obraz tego, co znajdowało się za moimi plecami, a w tym także najczystszej istoty, jaka zdobiła ziemię.
Chłopiec wyglądał przesłodko, gdy przydługie włoski opadały na śliczną twarzyczkę przeszkadzając w pracy. Powieki przymykały się szybko i unosiły starając jakoś uchronić czekoladowe tęczówki przed podrażnieniem, zaś rączki zajęte były czymś zupełnie innym.
Umierałem i odradzałem się równocześnie patrząc na tak rozkoszny obrazek, chociaż walczyłem z niesamowitą chęcią odgarnięcia nieposłusznych kosmyków, które tak dokuczały mojemu Aniołowi.

 

~ * ~ * ~

 

Dziecięco uradowany, ale i zmęczony ciągłą walką z włosami odpływałem myślami daleko nawet nie zdając sobie z tego sprawy, a uśmiech sam wiedział jak pojawiać się na mojej twarzy.

Jako, że w tym roku mieliśmy trochę więcej wolnego czasu przed przerwą świąteczną, nauczyciele postanowili zaciągnąć wszystkich zostających w szkole uczniów do przystrajania Wielkiej Sali. Kilka ogromnych choinek stało w rogach i przy stole nauczycielskim, a wnętrze pomieszczenia przypominało magazyn ozdób. Cała podłoga usłana została pudłami, łańcuchami, światełkami i wieloma innymi szpargałami, których nawet nazwać nie potrafiłem. Zapewne gdybym nie widział tego wszystkiego na własne oczy nie uwierzyłbym, że tyle wysiłku może kosztować dorosłego czarodzieja chociażby przytaszczenie jednej piątej ozdób do ogromnej jadalni, a co dopiero gdyby nie można było używać magii.
Siedziałem otoczony zielonymi łańcuchami przypominającymi giętkie gałęzie choinek, a kilkumetrowe wstążki leżały na kupce czekając, aż owinę je wokół grubego łańcucha.
Wstałem rozplątując długi materialik i odruchowo skrzywiłem się uzmysławiając sobie, że jestem zbyt niski, by, chociaż w połowie go wyrównać. Cała przyjemność pomagania zmieniła się w delikatną udrękę. Bezowocnie zrobiłem kilka obrotów, by jedna wstążka odczepiła się od drugiej. Trzymając w jednej dłoni zieloną ozdobę, drugą usilnie starałem się zacząć owijać wokół niej czerwony materiał. Nie szło mi to zbyt sprawnie, a kiedy jeden koniec wstążki wysunął się z mojej dłoni zajęczałem starając się go odnaleźć.
Nie nadawałem się prawdopodobnie do niczego, chociaż ojciec często zapewniał, iż z czasem wszystko to minie i będę w stanie radzić sobie ze wszystkim sam. Nie do końca potrafiłem mu uwierzyć, tym bardziej, że z całych sił starałem się być samodzielny, a efektów nie dało się dostrzec. Wszystko szło w zupełnie innym kierunku i zazwyczaj mimo starań potrzebowałem pomocy.
- Jaj! – krzyknąłem chwiejąc się i z przerażeniem stwierdzając, że właśnie sam zaplątałem się w czerwoną ozdóbkę. Wstążka owijała mnie niemalże całego i chyba tylko cudem kończyła się na wysokości piersi, nie zaś głowy.
Miałem ochotę płakać, jednak powstrzymywałem się wiedząc, że gdzieś pośród sterty wszystkiego, jest Camus, a to zmuszało mnie do zachowania chociażby pozornego spokoju. Z całych sił starałem się utrzymać równowagę, by chociaż w taki sposób uniknąć większego wstydu.

Zamiast pomagać, tylko stwarzałem problemy, jednak to bynajmniej nie ja upodobałem sobie właśnie takie, nie zaś inne zajęcie. Z powodzeniem mogłem zdobić bombki srebrnym piaskiem, lub robić wiele innych rzeczy, jednak nauczycielka transmutacji musiała postawić na swoim. Czasami zastanawiałem się, czy robiła to specjalnie by skompromitować mnie w oczach innych i Marcela, na widok, którego zaczynała nerwowo poruszać palcami.
Podskoczyłem lekko chcąc zrzucić z siebie wstążkę, jednak tylko bardziej ją wokół siebie zacisnąłem. Wszyscy znajomi byli na drugim końcu Sali, a ja osamotniony nie wiedziałem, co robić.

~ * ~ * ~

 

Zmarszczyłem brwi i powstrzymałem śmiech widząc cudownie zabawną scenkę, jaką przedstawiał niczego nie świadomy malec. Odkładając na bok okrągłą ozdobę odwróciłem się do tyłu obserwując zmagania mojego Anioła z długim materiałem.
Dobrze wiedziałem, że Fillip ma talent do kłopotów i wiele potrafi, jednak nigdy nie przypuszczałbym, że także coś takiego jest możliwe.
Z zagryzioną wargą starał się na wszelkie sposoby wyswobodzić, co kończyło się niemalże upadkiem i stłuczoną pupą. O dziwo w tym jednym wypadku radził sobie świetnie i utrzymywał równowagę w dalszym ciągu męcząc się niesamowicie.
Pokręciłem głową przecierając twarz i mimo wysiłku, jaki wkładałem w zachowanie powagi nie potrafiłem tego zrobić. Rozkosz, niewinność i nieporadność Ślizgona wykraczała poza wszystko, z czym dotąd się spotkałem, a to tylko potwierdzało coś, czego byłem pewny od pierwszego naszego spotkania.
Kochałem wyjątkowego chłopczyka.
Zostawiłem swoją pracę tracąc całkowicie zainteresowanie czymś takim, jak przystrajanie choinki. Zbliżyłem się powoli do malca, a z każdym krokiem z coraz większym trudem pozwalałem sobie tylko na uśmiech.
- Fillipie... – szepnąłem, a lekko przestraszone, wielkie oczęta popatrzyły na mnie lśniąc na czerwonej ze wstydu buźce. – Wybacz... – westchnąłem i zakrywając dłońmi usta zacząłem się śmiać niemal płacząc i zwijając w pół. Ledwo stałem na nogach, a mięśnie zaczynały mnie boleć, na co nie miałem wpływu.
Otarłem oczy oddychając głęboko i ciężko, a po chwili znowu chichotałem.

~ * ~ * ~

 

Nie wiedziałem, co mam czuć, kiedy profesor śmiał się ze mnie, a w kącikach jego oczu lśniły maleńkie łezki.
Poczerwieniałem jeszcze bardziej, jednak nie mogłem ukryć tego, że wyglądał przepięknie i warto było wygłupić się, by zobaczyć coś tak cudownego.
- To przypadek... – bąknąłem, kiedy uspokoił się na kilka sekund. Widziałem jak bardzo stara się spoważnieć, jednak nie udawało mu się to i jakoś nie dziwiłem się temu. Musiałem wyglądać żałośnie, a na dobór złego nie byłem w stanie ani zasłonić twarzy, ani uciec. Stałem jak słup ze spuszczoną głową, szybko bijącym sercem, a mój wzrok mimowolnie utkwiony był w przystojnej rozbawionej twarzy.

~ * ~ * ~

 

- Fillipie, naprawdę przepraszam... – wydyszałem przełykając ślinę, co jakimś cudem mi się udało. – Wyglądasz jak prezent świąteczny. – zacisnąłem palce na górze nosa, dzięki czemu nie roześmiałem się po raz kolejny – Gdzie jest koniec wstążki? – popatrzyłem na niepewne, słodkie oblicze, a malinowe usteczka rozchyliły się przestraszone.
Otrzymałem odpowiedź na pytanie, chociaż nie takiej się spodziewałem.
Uklęknąłem przed Fillipem wpatrzony w czekoladowe tęczówki i mimo, iż robiłem to by pomóc chłopcu czułem, że moje kolana gną się przed nim jako przed moim panem i młodziuteńkim królem.
Ostrożnie położyłem ręce na jego drobnych biodrach i obejrzałem go dokładnie od przodu uważając by nie przeoczyć niczego. Delikatnie przekręciłem go na bok i znowu przeszukałem wzrokiem plątaninę wstążki. Kolejny obrót i w końcu dostrzegłem to, czego potrzebowałem.
Ślizgon był najpiękniejszym prezentem, jaki miałem okazję odpakować, w dodatku otrzymanym od Boga i musiałem przyznać, że Najwyższy miał dziwne poczucie humoru. Bezsprzecznie maczał On w tym palce i musiał się przy tym świetnie bawić.
- Maleńki... – przesunąłem zaplątanego chłopca tak, bym mógł patrzeć na jego niesamowicie śliczną twarzyczkę – Co do końca... Jest dokładnie na twojej pupie. – jego policzki zarumieniły się, a dopiero kilka chwil wcześniej żywy kolorek zdołał z nich zejść.

~ * ~ * ~

 

Jęknąłem cicho. Profesor nie miał możliwości odwiązać mnie nie dostając się do początku czerwonego materiału, który znalazł się w tak krępującym miejscu. Jak dotąd była to chyba najgorsza sytuacja, w jakiej się znalazłem.
Przytaknąłem samemu nie wiedząc czy było to zgodą, czy też najzwyczajniej w świecie przyjmowałem do wiadomości jeden z faktów.
- Przepraszam za kłopoty... – wydusiłem cicho spuszczając głowę i patrząc tempo w zielony łańcuch, którego miejsce zająłem.
Ciepła, delikatna dłoń sięgnęła mojego policzka gładząc go pocieszająco, a subtelny uśmiech pozwolił mi się uspokoić.
- Nic się nie stało, Aniele. Poczekaj chwileczkę, a zaraz będziesz mógł spokojnie chodzić – chciałem wtulić się w nauczyciela, ale jedynie odpowiedziałem mu uśmiechem nie mogąc nawet spokojnie rozkoszować się jego bliskością i czułym dotykiem.
- Dziękuję – szepnąłem, a zakazane wargi profesora naznaczyły moje czoło lekusieńkim pocałunkiem.
Camus przeszedł wokół mnie i tym razem już tylko poczułem, jak stara się delikatnie wydobyć potrzebną część wstążki, a jego ręce, co jakiś czas ocierały się o moje pośladki. Byłem zażenowany, ale i w jakiś dziwny sposób cieszyłem się z tego wszystkiego, nawet, jeśli było to lekkomyślne i niepoprawne.

~ * ~ * ~

 

Serce biło mi szybciej niż podczas śmiechu, a kiedy czułem, jak pośladki Anioła spinają się i rozluźniają powstrzymywałem ciche westchnienia.
W miarę możliwości zdołałem wyplątać końcówkę materialiku i powoli zacząłem pozbywać się go z drobnego, idealnego ciałka. Z każdą chwilą malec miał większą swobodę ruchów, a ja oddychałem spokojniej.
W końcu odłożyłem na bok całą czerwoną wstążeczkę i pogłaskałem miękkie włosy Fillipa. Wdzięczny, rozkosznie słodziutki chłopczyk przytulił się do mnie, a drżące ciałko powoli zaczynało powracać do normalnego stanu.
Chciałem objąć go mocno i nie wypuszczać nigdy więcej. Zawsze czuć dziecięco cieplutkie łapki na sobie i delikatną buźkę przylegającą do mojego brzucha.
- Już, kochanie. – westchnąłem kucając i biorąc go na ręce. Zaskoczony popatrzył na mnie, a białe ząbki zagryzły słodko wargę. Nie mogłem się powstrzymać. Pogładziłem palcem maltretowane usteczka, które wysunęły się spod jasnych perełek. – Nie męcz ich tak. – poprosiłem bawiąc się opuszkiem palca miękkimi wargami – Są ślicznie czerwone i bez tego. – obfity rumieniec zagościł na opalonej twarzy, a tym razem wiedziałem, że to ja go wywołałem. Czasami nie potrafiłem się powstrzymać i musiałem powiedzieć to, co myślałem na temat Ślizgona.
Nawet Anioły zazdrościły mu niewinności, ciepła, piękna i słodyczy. Obecność tak czystego Ideału była niemal mistyczna, a jego bliskość błogosławieństwem. Wiedziałem, że mógłbym bronić go nawet za cenę życia, które skradł mi półtora roku temu i nie stawiałem oporu przeznaczeniu.
- Wiesz, że gwiazdkę na choince powinien wieszać Anioł? – podjąłem po chwili – W szkole nie ma nikogo, kto byłby bardziej niewinny niż ty, więc uczyń nam ten zaszczyt i powieś przynajmniej jedną z gwiazd na czubku.

~ * ~ * ~

W mgnieniu oka dzień, który wydawał mi się nie mieć sensu i być okropnym stawał się kolejnym pięknym wspomnieniem.
Zaskoczony, szczęśliwy i zapatrzony w profesora kiwnąłem głową energicznie. Nie rozumiałem jego słów, ale cieszyłem się, że chciał bym to właśnie ja zrobił coś ważnego. Przytuliłem się do niego kładąc głowę na szerokim barku i zamknąłem oczy. Całe życie mógłbym być noszony w tych ramionach i nie protestowałbym.
Przylgnąłem mocniej do cudownego ciała nauczyciela, kiedy schylił się po ozdobę. Niezauważalnie przyłożyłem usta do pachnącej wodą po goleniu szyi i poruszyłem nimi składając najdelikatniejszy pocałunek, na jaki było mnie stać.
Mężczyzna nie zauważył tego, więc nie odważyłem się już powtórzyć śmiałego mimo wszystko gestu.
Uradowany zacisnąłem palce na jego szacie starając się nie krzyczeć z radości.
Camus podał mi gwiazdę i wyciągając różdżkę machnął nią, a drzewko wydawało się kłaniać przede mną. Zafascynowany lekko drżącymi rękoma przytwierdziłem najważniejszą ozdobę do choinki, a kiedy zabierałem rękę dłoń nauczyciela objęła delikatnie moją i subtelnie zmusiła bym pogładził drobną gałązkę, przez co drzewo wyprostowało się powoli.
Nie chciałem by profesor zabrał swoje palce z moich. Zacisnąłem dłoń na jego kciuku, a on zachichotał. Odwróciłem twarz w jego stronę, a widząc ją z takiego bliska zadrżałem, co on zdołał wykorzystać. Wyswobodził rękę i mrugnął do mnie zalotnie, przez co i ja roześmiałem się cicho mimo delikatnego zawstydzenia.
- Masz sreberka na buzi – powiedział cicho, a jego dłoń niesamowicie delikatnie otarła coś z mojego policzka, po czym nie odrywając się od mojej skóry odgarnęła mi włosy za ucho.
Popatrzyłem na przyglądająca się nam McGonagall, której oczy lśniły podziwem. Miałem niesamowitą ochotę przytulić się do mężczyzny z całych sił i pokazać kobiecie język, by wiedziała, że Marcel jest wyłącznie mój. Nie oddałbym go nikomu, a tym bardziej nauczycielce. Ignorując ją popatrzyłem na spokojną twarz i głębokie, szare oczy Camusa.

~ * ~ * ~

 

Czułem, że moje serce zaczyna topnieć pod wpływam pełnego różnych uczuć wzroku chłopczyka. Z każdym dniem powoli dorastał i stawał się bardziej samodzielny, co sprawiało, że zastanawiałem się, kiedy w końcu przestanę być mu potrzebny. Tylko jego nieśmiałe uśmiechy pozwalały mi wierzyć, że to nie nastąpi.
Zamknąłem oczy opierając czoło na jego drobniutkiej piersi, jednak wiedziałem, że na wiele pozwolić sobie nie mogę. Przekręciłem go trzymając w ramionach i postawiłem na podłodze.
- Możesz wracać do tych nieszczęsnych łańcuchów, lub pomóc mi ubierać choinkę. – zaproponowałem, a on prychnął w stronę wstążek, sprawcy całego zamieszania, i zabrał się za wieszanie bombek na niskich gałązkach drzewka, dzięki czemu mogłem mieć go bez przerwy na oku i nie martwiłem się już zupełnie o nic.

sobota, 29 września 2007

Froid

- Ach! – usiadłem roztrzęsiony i wystraszony, a moje oczy otwarte szeroko szukały mary, która dręczyła mnie we śnie. Nie było jej, a przynajmniej nie potrafiłem dostrzec obecności koszmaru, który wydawał się przenikać do rzeczywistości, chociaż czułem obecność każdej jego drobinki. Mogłem być spokojny, jednak nijak nie potrafiłem.
Nauczyciel Latania spał w moim pokoju przez tydzień, odstraszając złe sny i wszelkie przerażające wytwory wyobraźni. Niestety, od kiedy wrócił do siebie minęło kilka dni, a tej nocy zjawy przyszły po raz kolejny dopominając się o mnie. Nie wiem, czym było to wszystko powodowane i jakoś mnie to szczególnie nie interesowało. Chciałem tylko spać spokojnie jak inni i śnić o Camusie, zamiast ocierać łzy zawsze, kiedy ciemność przytłaczała mnie bardziej niż powinna.

Przeszedł mnie zimny dreszcz, a przed oczyma stanęła cała rzeczywistość koszmaru. Nie spałem, mogłem być tego pewien, jednak wszystko powracało. Chciałem krzyczeć i skulić się błagając by odeszła każda potworna wizja, jednak nie mogłem. Budząc kolegów i Olivera potwierdziłbym tylko swoją beznadzieję i liczne słabości.
Objąłem kolana ramionami starając się opanować, ale na nic się to zdało. Popadałem w coraz większą skrajność bojąc się już nawet oddychać. Wszystko wyglądało tak, jakby nauczyciel nie starał się mi nawet pomagać i właśnie to bolało mnie bardziej niż cały ten bezimienny strach, który mnie rozdzierał. Łzy zaszkliły mi oczy, a podświadomość podsuwała obraz profesora, który ociera każdą kroplę traktując ją jak cenną perełkę.
Właśnie taki był mężczyzna, który leczył całe zło świata samą swoją obecnością i właśnie jego bliskości pragnąłem tak bardzo.
Marcel...
Z jego imieniem w myślach, które zagłuszało wycie i złowrogie szepty usiadłem na skraju łóżka. Wydawało mi się, że coś klęczy na materacu tuż za mną. Ubrałem szybko pantofle, a czując ich chłód na stopach tylko bardziej zaczynałem się bać. Nie miałem odwagi podejść do szafy i wyciągnąć sweter, czy cokolwiek innego. Z trudem sięgnąłem trzęsącą się dłonią po różdżkę i kiedy tylko trzymałem ją mocno wybiegłem z pokoju.
Drogę oświetlałem sobie dopiero na korytarzu, gdzie sam nie wiem, dlaczego, ale byłem spokojniejszy, jednak po kilku chwilach musiałem zgasić światełko, gdyż tworzyło cienie i potęgowało mrok w miejscach, do których nie było w stanie dotrzeć.
Był to już kolejny raz, kiedy to po koszmarnym śnie musiałem mieć świadomość obecności w moim życiu nauczyciela Latania.
Wiedziałem, że nie powinienem, że to zabronione, zakazane, złe i obrzydliwe, a jednak nie potrafiłem inaczej. Pragnąłem bliskości profesora. Jego ciepła, spokojnych słów, delikatnych gestów i całej tej cudownej aury, jaką wokół siebie roztaczał.
Prawdopodobnie miał mnie już dosyć, jednak ta potrzeba była silniejsza niż mój zdrowy rozsądek, o ile jeszcze go miałem.
Mogłem się zaklinać, że słyszę czyjeś kroki za sobą, ciężki oddech, szelest ubrania. Mara przecinała powietrze z niesamowitą szybkością, krzyczała przeraźliwie i wyciągała szpony by tylko mnie dopaść, absorbując, co tylko mogła. Nie wiem, czy była to kobieta, czy mężczyzna, a może nawet nie miała płci, będąc zwykłym potworem. Oglądając się za siebie widziałbym ciemne, puste oczodoły, czułbym wyraźnie zapach krwi i dostrzegał tysiące wykrzywionych w grymasie przerażenia twarzy jej wcześniejszym ofiar. Bałem się nawet, jeśli wszystko było wyłącznie moim wymysłem.
Znowu chciałem płakać i chociaż powstrzymywałem się, kilka łez spłynęło po mojej twarzy. Nawet nie mogłem ich otrzeć. Gdybym to zrobił wpadłbym na kogoś przez własną nieuwagę, a patrząc na intruza dostrzegłbym tylko lśniące w nikłym świetle księżyca kły i paskudną mordę.
Zaczynałem coraz bardziej panikować, a mój oddech drżał wraz z całym ciałem, kiedy w końcu stanąłem przed drzwiami gabinetu nauczyciela. Piszcząc cicho zapukałem i skuliłem się chowając głowę, by żaden ze stworów mnie nie dopadł, a przynajmniej by mniej bolało, kiedy już mnie dogoni.

~ * ~ * ~

 

Coś we mnie drgnęło, chociaż nie byłem przekonany, czy jakikolwiek dźwięk rzeczywiście mnie obudził. Połowa mojego umysłu spała, podczas kiedy druga wróciła do rzeczywistości. Oczy piekły, nie chciały się otworzyć samoistnie zamykając i zastępując tęczówki białkami. Poduszka stała się niewygodna i męcząco miękka, a kołdra za szeroka.
Wstałem chwiejąc się na nogach i próbując za wszelką cenę utrzymać równowagę. Ziewając otworzyłem drzwi, jednak poza ciemnością nie widziałem nic. Jak zwykle kierowany impulsem, któremu ufałem popatrzyłem pod nogi.
- Fillipie? – szepnąłem zanim zdążyłem w ogóle o tym pomyśleć.

Malec wstał szybko i spięty patrzył prosto na mnie.

Byłem chyba nazbyt zaskoczony i przestraszony by móc samemu dochodzić czegokolwiek.
- Wejdź! – rzuciłem szybko odsuwając się na krok i robiąc mu miejsce.
Kiedy zamknąłem drzwi wydał mi się o wiele spokojniejszy, a jego ciało trzęsło się już tylko raz na jakiś czas, co bynajmniej nie zmniejszało mojej obawy o niego. Cała poprzednia senność chwilowo uleciała, zamieniając się miejscem z troską o tego Anioła.
Uklęknąłem łapiąc go za zziębnięte dłonie i odwracając do siebie. Widząc szeroko otwarte oczęta wiedziałem już, o co chodziło. Przyciągnąłem go bliżej obejmując.
Całe drobne ciałko było przemarznięte i nie zdziwiłbym się gdyby miało to później jakieś swoje następstwa pod względem zdrowia chłopca.
Biorąc go na ręce pocałowałem ciemne włoski, a spokojniejsza już buzia wtulona w mój tors wydawała się być teraz niesamowicie śpiąca.
Nie dziwiłem się temu, biorąc pod uwagę, że do niedawna sam starałem się pozbyć jakoś męczących Ślizgona koszmarów. Miałem nadzieję, że nie wrócą, ale to, co widziałem teraz upewniło mnie w przekonaniu jak okropna musiała być dla niego każda noc.
Posadziłem Fillipa na materacu i owinąłem szczelnie pierzyną. Wyglądał jak mały Eskimos, ale dzięki temu miałem świadomość, że zaraz będzie mu cieplej. Zdjąłem pantofle z jego nóg i objąłem dłońmi zimne stopy ściskając je lekko i rozcierając. Paluszki zgięły się i nie chciały rozprostować. Chuchnąłem na nie, a chłopiec szarpnął lekko nóżkami będąc podatnym i wrażliwym na takie doznania. Nie potrzebował wiele czasu by jego palce znowu się rozprostowały, a ja z powodzeniem mogłem teraz ucałować jeden z nich, dokładniej określając niezbyt wysoką temperaturę.

Mój największy skarb był dla mnie ważniejszy niż wszystko inne i nie mogłem pozwolić by zachorował, a przynajmniej chciałem dołożyć wszelkich starań, by nic mu nie było.
Zbliżyłem usta do stóp chłopca ogrzewając je i niemal całując.
Malec był rozkoszny i miał dla mnie wartość niemal sakralną. Nawet gnąc kolana przed Ołtarzem nie byłem tak szczęśliwy jak w tej chwili. Klęcząc przed nim, czułem się tak, jakbym został stworzony wyłącznie po to by darzyć go szacunkiem i traktować niczym młodego księcia, któremu przyszło mi służyć. Gdybym musiał oddać za niego życie uczyniłbym to bez najmniejszego żalu, nawet, jeśli stanowiłoby to wyłącznie kaprys dziecka.

~ * ~ * ~

 

Mężczyzna ukrył moje stopy pod pościelą i przybliżając się na klęczkach objął mnie by dać tym dodatkowe ciepło.
Nie mogłem uwierzyć, że na wpół nagi będzie mnie do siebie tulił i opiekował się mną z tak wielka troską. Pościel, która pachniała nim, była w dalszym ciągu pełna ciepła, jakim ogrzało ją ciało profesora, a sposób, w jaki zajął się moimi nogami wywołał u mnie rumieńce.
Marzyłem by w taki właśnie sposób traktował mnie każdego chłodnego dnia i mroźnej nocy spędzonej tylko we dwoje, jednak o tym mogłem zapomnieć całkowicie.
- Profesorze... – wydukałem przez zaschnięte gardło, które bardzo powoli dochodziło do siebie i popatrzyłem w te piękne szare oczy, które chciałem by widziały tylko i wyłącznie mnie. – Dziękuję – uśmiechając się niepewnie przyłożyłem swoje czoło do jego. Było mi niemal gorąco, gdy wiedziałem jak cudowne wargi unoszą się odwzajemniając mój gest i chociaż wstyd nie dawał za wygraną nie potrafiłem się odsunąć. Chciałem widzieć każde drżenie mięśnia na jego twarzy, lub chociażby poczuć na policzku muśnięcie rzęs.

- Więc teraz powiedz mi, co tutaj robisz w środku nocy? – ciepły oddech otulił moją twarz pieszcząc ją pełnymi czułości słowami i tym delikatnym brzemieniem głosu. Mężczyzna był teraz tak niesamowicie blisko, że mogłem umrzeć napawając się tym niewielkim dystansem.

- Miałem koszmar... – uciekłem spojrzeniem ściszając głos, ale nie zabrałem głowy. Chciałem, chociaż przez tą chwilę czuć, że jest przy mnie.
Mój wzrok znowu zatrzymał się na wpatrzonych we mnie srebrnych oczach nauczyciela. Wydawało mi się, że to właśnie w nich zaklęta jest jego dusza, którą mógłbym uczynić moją, tak jak on postąpił ze mną.
Nie byłem zachwycony, kiedy zabrał czoło i dłoń sięgając po coś na szafce nocnej. Dopiero, gdy paczuszka znalazła się na wysokości mojej twarzy zwróciłem na nią uwagę.
- Przyszedł bardzo późno i nie miałem możliwości dać ci tego wcześniej – profesor wytłumaczył się z westchnieniem i usiadł obok mnie poprawiając zsuwającą się odrobinę część kołdry.
Otworzyłem pakunek i w świetle księżyca wpadającym przez okno dostrzegłem kilku calowe, niebieskie kółeczko, którego środek pełen był pajęczyny z granatowych nici i koralików. Na trzech wstążkach opuszczono w dół sześć niebieskich piórek. Cała konstrukcja wyglądała ślicznie i była przepełniona swoistą magią, którą czuło się nawet, gdy można było wyłącznie na to patrzeć.

~ * ~ * ~

 

Rozradowane oczka chłopca popatrzyły na mnie i chociaż wiedziałem, że nie pojmuje znaczenia prezentu cieszy się z możliwości jego posiadania.
Tylko podkreślał tym swoja dziecięcą niewinność i słodycz, co poszerzało uśmiech na mojej twarzy.
Kładąc palec na jego nosie pukałem w niego delikatnie tłumacząc, co powinien zrobić, a on z przygryzioną wargą chichotał przy każdym dotknięciu jego noska.
Moje, małe, rozkoszne stworzonko...
- Powieś go nad łóżkiem, a ja obiecuję, że już więcej nie przyśni ci się nic strasznego. – ziewnąłem zdając sobie sprawę z godziny, o której malec mnie zbudził. Nie miałem nic przeciwko pobudką serwowanym mi przez tego słodkiego Ślizgona, jednak mój organizm powoli dawał za wygraną. Zamknąłem oczy na kilka chwil i mruknąłem cicho.
Nie widziałem sensu by Fillip znowu krążył po chłodnych korytarzach narażając się na nieprzyjemne spotkanie z woźnym lub którymś z nauczycieli, a i jego oczka powoli zaczynały się przymykać.
Poczucie obowiązku i odpowiedzialności kłóciło się z moimi własnymi uczuciami, przez co sam już nie byłem pewny czy postępuję słusznie.
Zabrałem chłopcu kołdrę rozkładając ją i kładąc się po jednej stronie łóżka.
Zdziwiony wzrok towarzyszył moim poczynaniom, co nie przeszkadzało mi ani trochę, a wręcz zaczynało się podobać. Patrząc w szklące się ciemne tęczówki posłałem Ślizgonowi ciepły uśmiech podnosząc jedną część pościeli.
- Wchodzisz, czy chcesz błąkać się po ciemku? – pytając wstrzymywałem śmiech, gdyż uchylone usteczka i zaciśnięte na prześcieradle piąstki łączyły w sobie słodycz oraz zabawną niewinność połączoną z wielkim zdziwieniem.
Fillip potrząsnął główką i szybko wślizgnął się pod pierzynę. Opalona twarzyczka była cała czerwona i mogłem to dostrzec nawet w ciemności pokoju.
Drobne ciałko przysunęło się bardzo blisko mnie, a jeszcze lekko chłodne stopy potarły moje łydki.
Gdybym nie był tak niesamowicie śpiący z pewnością rozkoszowałbym się tą chwilą o wiele dłużej, niestety już niemal odpływałem otulony zapachem chłopca, jego ciepłem, chłodem i zmysłowym, niewinnym dotykiem jego łapek na piersi.

~ * ~ * ~

 

Nie mogłem się powstrzymać i przysunąłem się jeszcze bliżej do gorącego ciała nauczyciela. Zwijając się w kłębek oparłem kolana o brzuch profesora, który już nieprzytomny wsunął ramię pod moją głowę, a drugą ręką objął mnie zamykając dłoń na moich zimnych stopach.
Miałem ochotę pocałować jego pierś, której niemal dotykałem nosem, ale nie odważyłem się.
Unosząc twarz popatrzyłem na niesamowicie piękny obraz, jaki stanowiło uśpione oblicze profesora.
Cienka linia jego ust kusiła mnie bardziej, niż kiedykolwiek, jednak i w tym momencie brakowało mi odwagi.
Wyprostowałem się odrobinę i musnąłem lekko czubek nosa nauczyciela. Zachichotałem widząc jak lekko marszy czoło.
- Kocham pana... – wyszeptałem, a jego wargi powoli wygięły się w ślicznym uśmiechu.
- Ja ciebie też, maleńki... – wtuliłem się w nagi tors niemal z całych sił. Jego słowa, chociaż wypowiedziane bez przemyślenia i przez sen sprawiły mi niesamowitą radość. Rano z pewnością nawet nie będzie pamiętał o tym zajściu, jednak był to jeden ze szczęśliwszych dni mojego życia.
Zamknąłem mocno oczy powstrzymując głośny okrzyk radości. Gdyby reakcja mężczyzny była taka sama w innych okolicznościach, moje serce nie zdołałoby chyba wytrzymać tak szaleńczego bicia, skoro już teraz wyrywało się z piersi.

sobota, 8 września 2007

Le cauchemar

Od kiedy poznałem Fillipa za każdy razem, gdy pogoda z ciepłych, spokojnych dni zmieniała się diametralnie, a lato zastępowała ulewna, chłodna jesień, chciałem być bliżej chłopca by chronić go przed zimnem i chorobami. Gdybym mógł z pewnością nie odstępowałbym go na krok, ponieważ to właśnie jego bezpieczeństwo było dla mnie najważniejsze nawet, jeśli uchodziło to za drobną przesadę.

Coraz częściej łapałem się na tym, iż zamiast uważać i poddać dniom codziennym myślami krążyłem wokół Ślizgona. Wystarczyła mi jednak, krótka chwila, przez którą mogłem na niego spojrzeć, a ciepły, radosny impuls przechodził przez każdą komórkę mojego ciała pieszcząc ją delikatnie. Praca stała się dla mnie uzależnieniem i to wyłącznie, dlatego że dzięki niej mogłem być bliżej chłopca i przynajmniej w tym małym stopniu zapewnić mu opiekę i bezpieczeństwo.

Moje ciało wyuczone niektórych manewrów samo mijało uczniów na korytarzu i odpowiadało na ich powitania. Wzrok szybko skakał z twarzy na twarz jak zawsze szukając pośród tłumu najsłodszej buzi, jaką kiedykolwiek widziałem, a zrazem jej cudownego właściciela. Bez sprzecznie wszystko, co wiązało się z Fillipem było dla mnie najdoskonalsze i niewinne, podobnie jak calusieńka drobna istotka, która mną zawładnęła.

W dalszym ciągu nie mogłem przestać dziękować Panu za chłopca, bez którego nic nie miało takiego sensu, jaki zdobyło teraz.

Zaczesałem dłonią włosy do tyłu i przetarłem twarz. Po raz kolejny nie potrafiłem myśleć o nikim innym, a przy kąciku moich ust powstawała maleńka zmarszczka wywołana przez unoszące się subtelnie wargi.

- Aniele... – wyszeptałem cicho i sam byłem w stanie dosłyszeć wyraźną tęsknotę, która zawierała się w tym jednym, jedynym słowie. Odchyliłem lekko głowę, a kiedy znowu popatrzyłem przed siebie dostrzegłem idącego niezwykle powoli ciemnowłosego chłopca, którego tak mi brakowało. Niepokoił mnie zmęczony wyraz jego twarzyczki, a podchodząc bliżej zdołałem także dostrzec podkrążone oczęta. Wyglądał dosyć mizernie, a jego niechętne włóczenie nogami po posadzce przywodziło na myśl smutnego, opuszczonego szczeniaka trzymanego pod sklepem w papierowym pudełku.
Widok malca w takim stanie przyprawiał mnie o mroźne dreszcze, a świadomość mojej niewiedzy powoli zabijała.
Kiedy czekoladowe oczęta podniosły się nieśmiało, a usta wykrzywiły w niepewnym uśmiechu przestałem interesować się całym otaczającym światem. Najważniejszy w moim życiu Anioł wyglądał tak, jak gdyby nie służyła mu ziemska atmosfera i nie mógłbym się temu dziwić. Podczas kiedy on był czysty, niewinny i dziecięco naiwny, świat stanowił jego przeciwieństwo. Z całego serca pragnąłem zapewnić mu spokojny azyl, Raj, w którym mógłby być szczęśliwy nie martwiąc się niczym i ciesząc każdą chwilą.
Marszcząc czoło zbliżyłem się do chłopca i przykucnąłem by móc lepiej przyjrzeć się jego buzi. Jak na złość malec podniósł łepek wysoko do góry, co nawet, jeśli tego nie chciałem musiało mnie rozbawić.
- Co tam widzisz? – zapytałem przechylając głowę w bok i czekając aż Fillip zmęczy się tym wszystkim.
- Nic – bąknął cichutko i przygryzł wargę.

~ * ~ * ~

Denerwowało mnie to, że zawsze trafiając na nauczyciela musiałem robić z siebie ofiarę. Profesor już kilka razy uratował mnie z opresji, a kiedy obiecałem sobie, że zacznę uważać, ponownie trafiałem na kolejne przeszkody. Dobrze zdawałem sobie sprawę z tego, że przypominałem zombie i właśnie, dlatego nie chciałem pokazywać się mężczyźnie w takim stanie. Moją twarz dodatkowo pokrywał rumieniec wypływający z bezradności i wstydu, co stanowiło dokończenie dzieła kilkudniowych nocnych pobudek i ośmieszenia się przed tak ważną dla mnie osobą.
Poczułem jak palec nauczyciela niesamowicie delikatnie dotyka mojego sprawiając, że opuszek zaczynał łaskotać. Zacisnąłem szybko pięść i zapominając się spojrzałem na rozbawione oblicze profesora. Jeszcze bardziej czerwony szybko uniosłem głowę, a ciepły śmiech dotarł do moich uszu przebijając się przez szumiącą w żyłach krew, która wraz z szybko bijącym sercem gotowała się wewnątrz mnie.
- Pokaż dzióbek – cichy i cudownie delikatny głoś profesora sprawił, że do oczu nabiegły mi łzy. Nie wiedziałem, co robić, więc szybko pokręciłem głową.
- Korytarz jest pełen twoich kolegów i koleżanek, a ja niemal przed tobą klęczę... – opuściłem purpurową twarz i zasłoniłem ją dłońmi. Nie mogłem ukryć ogromnego zażenowania, a słowa mężczyzny tylko to spotęgowały. Uchylając minimalnie palce a także powieki popatrzyłem na Camusa, który odetchnął głośno i uniósł ręce.

~ * ~ * ~

 

Nie mogłem uwierzyć, że chłopiec w dalszym ciągu może być tak niesamowicie słodki, a jednak miałem przed oczyma rozkoszny widok, który nie mógł równać się z niczym innym.

Delikatnie objąłem dłonie Fillipa i odsunąłem je od zarumienionej buzi.

Rozpływałem się czując ciepło bijące od malca, jednak nie mogłem nie zwróci uwagi także na lekkie podkowy pod parą ciemnych oczu.

- Skąd to się tu wzięło, co? – opuszkami palców przesunąłem po lekko sinych śladach, a malec ufnie na to pozwolił nie przymykając nawet powiek.
Po raz niezliczony musiałem powstrzymywać samego siebie i tłumić głęboko w sobie ogromną chęć ucałowania podkrążonych ślepek. Pogładziłem policzek Ślizgona i skinąłem głową prosząc go o odpowiedź.
Musiałem wiedzieć jak najwięcej, by w jakiś sposób móc pomóc mojemu Aniołowi. Nie pozwoliłbym go skrzywdzić, a jego zmęczona twarzyczka bynajmniej nie zapowiadała szczęśliwego zakończenia. Prędzej sam przejąłbym wszystkie problemy chłopca niż pozwolił by to on musiał się z nimi wszystkimi zmagać samemu.

- Ja... – zaczął marszcząc czoło i nosek – Miałem koszmary –mówiąc to ściszył głos tak bardzo, że nawet ja z trudem mogłem dosłyszeć jego słowa.
- Od jak dawna, misiaku? – pogładziłem maleńka zmarszczkę między brwiami.
- Od tygodnia... – bąknął i przetarł łapką oko w rozkosznym geście.
Nie byłem w stanie powstrzymać westchnienia, kiedy dowiedziałem się, co tak bardzo męczyło Fillipa. Jego drobne ciało z pewnością potrzebowało więcej snu, którego przez tak długi czas nie mógł spokojnie zaznać.
Na samą myśl o wystraszonym Ślizgonie, który zrywa się przerażony w środku nocy odczuwałem kłucie w piersi. Nie mogłem pozwolić by chłopiec tak się męczył i musiałem znaleźć sposób by znowu mógł spokojnie spać i by na jego buźce nadal gościł ten pełen radości prześliczny uśmiech.

Delikatnie jednym palcem podniosłem twarz chłopca ku górze tak by jego podbródek przestał dotykać piersi i przyłożyłem opuszek do jego nosa.

- Jest pewien sposób na pozbycie się nocnych mar, tylko potrzebuję na to odrobinę czasu. Może uda nam się pozbyć tych koszmarów w jakiś inny sposób? Jak myślisz, maleńki?

~ * ~ * ~

 

Palec profesora leciutko puknął w mój nos, przez co uśmiechnąłem się szerzej na kilka chwil zapominając o dręczącym mnie problemie. Wiedziałem, że jest błahy, jednak nauczyciel mimo to chciał mi pomóc, co krępowało mnie i równocześnie niesamowicie cieszyło.

Kilka dziewczyn ze starszej klasy przechodząc koło nas z przymilnymi uśmiechami ukłoniło się Camusowi, a on skinął im głową, jednak cała uwaga jego pięknych oczu skupiona była niezmiennie na mnie.
Zaczerwieniłem się, kiedy tylko pozwoliłem wyobraźni na cichą nadzieję i złudne wyobrażenie, iż dla mężczyzny jestem ważniejszy niż wszystkie te młode czarownice o wypielęgnowanych dłoniach, zadbanych fryzurach, czy twarzach foto modelek.

Wiedziałem, iż nauczyciel jest kimś wyjątkowym i właśnie to pozwalało mi wierzyć, że kiedyś zdołam wydusić z siebie wyznanie uczuć, a on pogłaszcze mnie, pocałuje w czoło i z uśmiechem zaakceptuje moją miłość.
Ponownie zakryłem twarz dłońmi i wymamrotałem szybko, dopóki nikły płomyk odwagi, jeszcze się we mnie tlił prośbę, która od pewnego czas chciała zostać wysłuchaną.

- Czy... mógłby pan ze mną spać? – serce na dłuższy czas przestało mi bić, a klatkę piersiową miażdżyła dziwna siła. Przez chwilę żałowałem tego bezmyślnego i nazbyt śmiałego pytanie, którego dwuznaczność  stała się dla mnie gehenną, jednak znowu poczułem dłonie profesora na swoich.

~ * ~ * ~

 

Gdybym emocje można było ukazać obrazowo w tej chwili z pewnością klęczałbym na wpół żywy z wielką strzałą w piersi, na której końcu widniałaby maleńka karteczka ze zdjęciem Fillipa, który wystawiałby zadziornie język.

Wstając zmierzwiłem chłopcu włosy nie do końca wiedząc czy aby nie leżę właśnie uśpiony w łóżku przeżywając zbyt realistycznie kolejny ze snów.
- Pod wejściem do dormitorium pół godziny przed ciszą nocną. – rzuciłem na wydechu i powoli przeniosłem wzrok na dwie prześliczne siedemnastowieczne monety na kształt, których ułożyły się właśnie oczka Ślizgona. Na jego buźce pojawił się wyraz ogromnej radości, który tak bardzo chciałem w końcu dostrzec.
Gdybym mógł zrobiłbym dosłownie wszystko by zatrzymać ten przesłodki, niewinny i jakże szczery uśmiech na całe życie.
Ten widok potrafił zmienić najgorszy dzień, w wielkie święto pełne szczęścia.
- Biegnij już na Eliksiry – powiedziałem zanim zdążyłem pomyśleć, a mój optymizm zamienił się w wielki wykrzyknik.
- Skąd pan wie, że mam Eliksiry? – po raz kolejny zostałem ugodzony pytaniem malca, na które musiałem odpowiedzieć szczerze, nie chcąc go okłamywać.
- Znam na pamięć cały twój rozkład zajęć – mrugnąłem, a Fillip zachichotał słodko i wystawił lekko języczek.
- Dziękuję! – krzyknął i szybko uciekł.
Odetchnąłem z ulgą ciesząc się, że prawdę zawsze niewiele dzieliło od kłamstwa, dzięki czemu łatwiej było wyznać jedno kreując to na drugie. Teraz musiałem tylko w miarę rozsądniej podejść do problemu z koszmarami Anioła.
Sam pamiętałem swoje nieprzespane noce zaraz po zabiciu pierwszej osoby. Wzdrygałem się na samo wspomnienie tamtych chwil i tym bardziej nie mogłem pozwolić małemu męczyć się z jego własnymi marami.

*

 

Lokatorzy Fillipa nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi i tylko Oliver na chwilę zainteresował się moją obecnością dziękując, iż zgodziłem się przyjść do jego kuzyna.
Ciemnooki Ślizgon leżał już w łóżku przykryty szczelnie kołdrą i uśmiechając się nieśmiało gryzł dolna wargę. Wątpiłem by ktokolwiek widząc go teraz był w stanie zaprzeczyć, jakoby malec miał w sobie duszę najprawdziwszego Anioła.

niedziela, 22 lipca 2007

Bibliothéque

Świadomość tego jak niewiele wiem o nauczycielu Latania paliła mnie od środka i zaprzątała wszystkie myśli. Nawet nie mogąc spełnić marzeń chciałem dowiedzieć się wszystkiego na temat profesora. Zależało mi na tym najbardziej na świecie, a tylko w bibliotece mogłem poświęcić się temu bez reszty, tym bardziej w jej najbardziej opustoszałej części.

Cała masa książek posegregowanych starannie i zadbanych jak nigdzie indziej musiała zawierać jakieś tytuły z adnotacjami na interesujące mnie tematy i tak też było. Bez przeszkód trafiłem do półki usłanej opasłymi woluminami o quidditchu i wybrałem z niej te, które były mi potrzebne. Nie myślałem, że informacje w nich zawarte mogą być aż tak treściwe.

Cieszyłem się niczym pięcioletnie dziecko przewracając kartki ‘Team Look’ szukając odpowiedniej strony. Biorąc pod uwagę rok wydania książki i ogół drużyn, jakie były tam ukazane jedna ze stron musiała być poświęcona Francji i jej najlepszym graczom.

Niemal umarłem, kiedy przed oczyma mignęła mi kartka z kolorystycznym emblematem w barwach flagi narodowej ’Niebieskich’.

Syknąłem, kiedy jedna ze stron przecięła mi palec po zewnętrznej stronie. Nie wiem jak było to możliwe, jednak przy moich umiejętnościach nie powinienem dziwić się niczemu. Polizałem szybko ranę i wytarłem ją o szatę. Zdjęcie reprezentacyjne było o wiele ciekawsze niż malutka ranka.

- Yay! – krzyknąłem cicho i zagryzłem mocno wargę patrząc na twarze graczy. Kiedy spojrzałem na znajome oczy jednej z postaci zaczęło mnie kręcić w nosie i wydawało mi się, że mógłbym teraz płakać.

Mężczyzna uśmiechał się delikatnie i trzymając w jednej ręce miotłę drugą u łożoną miał na ramieniu jakiegoś kolegi. Nie zmienił się niemal w ogóle, mimo że od tamtego czasu minęło już kilka lat.

Przesunąłem delikatnie palcami po szczupłej, ubranej w niebiesko-biały strój sylwetce. Gdyby nie to, że książka była własnością szkoły wyharatał bym zarówno tę jak i inne strony.

Czułem zazdrość wiedząc, że kiedy odejdę ktoś inny będzie miał okazję sięgnąć do woluminu i patrzeć na tę samą osobę, którą to ja teraz podziwiałem.

Nawet gdyby ktoś uznał mnie za chorego i chciał wysłać na leczenie, to nie miąłbym nic przeciwko ponieważ z pewnością nie potrafiłbym reagować inaczej niż do tej pory na wszystko, co wiązało się z Camusem.

Przeczytałem artykuł o całej reprezentacji i przerzuciłem kilka kartek docierając do ślicznego zdjęcia przedstawiającego obiekt moich rocznych westchnień. Przełykając głośno ślinę przeczytałem uważnie opis profesora i krótkie streszczenie jego osiągnięć, które prezentowały się niesamowicie na tle krótkiej kariery. Szczegóły w postaci daty urodzenia, czy grupy krwi wydawały mi się jednymi z najważniejszych, chociaż ciężko było mi powiedzieć, co w takim razie nie jest tak istotne.

Oparłem policzek o dłoń i jak opętany zacząłem wpatrywać w fotografię. Opuszkiem palca zaznaczałem linię jego szczęki, wąskie usta, jasne, rozczochrane przez wiatr włosy. Bez wątpienia zakochałem się w kimś, kto był poza moim zasięgiem. Niesamowicie przystojny, inteligentny, zabawny, z podejściem do ludzi, opiekuńczy i jakby tego było mało bez najmniejszych zobowiązań wobec narzeczonej, czy chociażby dziewczyny. W zestawieniu ze mną nie mogłem liczyć na dosłownie nic.

Dziecko, które coś sobie ubzdurało mogło tylko odstraszać, a ja nie chciałem tracić kontaktu z nauczycielem.

Zsunąłem się z krzesła i podchodząc do półki uniosłem głowę. Schodki, które sobie przytaszczyłem znikły, co świadczyło o tym, iż prawdopodobnie ktoś inny właśnie ich potrzebował. W takiej sytuacji musiałem radzić sobie sam.

 

~ * ~ * ~

 

Cała chmara Ślizgonów błąkała się po korytarzach i śpiewała głośno ciesząc ze zwycięstwa, jednak wśród nich nie było najważniejszej dla mnie osoby. W prawdzie taki rodzaj świętowania nie pasował do malca, jednak miałem nadzieję, że nie wrócił do pokoju. W tym hałasie może rzeczywiście ciężko było pozbierać nawet własne myśli, ale moje niewielkie pragnienie nie musiało kończyć się na tyle drastycznie, a jedyną szansą na zdobycie chociażby najmniejszych informacji był jasnowłosy Ballack, którego szybko wyłapałem w tłumie.

Jakimś cudem przedarłem się przez barykadę młodzieży Slytherinu łapiąc blondyna za ramię. Wyszczerzył się do mnie rozradowany i zasłonił uszy, kiedy przestając krzyczeć dosłyszał jak głośno się zachowują. Poczekałem chwilę, aż głosy odrobinę ucichnął i pokręciłem głową.

- Gdzie Fillip? – rzuciłem dosyć bezpośrednio jednak chłopak z pewnością odebrał to jako troskę o niemal kontuzjowanego kuzyna.

- Powiedział, że musi czegoś poszukać w bibliotece, ale proszę się nie martwić z pewnością nic mi nie jest. – Oliver ukłonił się lekko i szybko pobiegł za tłumem, który chwilę wcześniej zniknął mu z oczu. Nie była to w prawdzie treściwa odpowiedź, jednak chyba wystarczająca jak na rozradowanego chłopaka świętującego pierwsze zwycięstwo.

Przez chwilę walczyłem sam ze sobą nie wiedząc czy powinienem nadal szukać mojego Anioła, jednak zależało mi na tym by, chociaż jeszcze przez chwilę móc popatrzeć na chłopca i jego roześmianą buzię. Chciałem znowu usłyszeć jego mięciutki głos i melodyjny śmiech, których tak mi brakowało, a które stanowiły jedne z moich najpoważniejszych uzależnień.

Byłem już fanatykiem i widziałem to we własnych oczach każdego wieczora i ranka stojąc przed lustrem. Zarówno zasypiając jak i budząc się myślałem tylko o chłopcu nie pragnąc niczego innego, jak tylko obecności tego Cudu przy mnie.

Nawet mogąc zostać ukaranym nie wyparłbym się uczuć do niego chyba, że Fillip miałby mnie znienawidzić, a nawet wtedy nie byłbym pewny swojej decyzji.

Jak zawsze odrzuciłem głos rozsądku i skierowałem się w stronę biblioteki. Głupia wymówka była lepsza niż żadna, a z powagą na twarzy mogłem zawsze udawać, iż prawdziwym powodem mojej obecności jest wyłącznie troska o stan jego zdrowia.

Wchodząc do pomieszczenia rozejrzałem się szybko, jednak nie dostrzegłem ani śladu młodego Ślizgona. Kłaniając się bibliotekarce posłałem w tamtą stronę delikatny uśmiech, na co odpowiedzą było jej głośne westchnięcie.

Zamyślony dotarłem do niewielkiego stolika pomiędzy półkami, na którym leżało kilka książek. Z boku dostrzegłem niewielką i cudownie rozkoszną postać, która z cichutkimi jękami starała się stojąc na palcach dosięgnąć jakiegoś woluminu, na dobrą sprawę całkowicie niedostępnego.

Uśmiech sam pojawił się na moich wargach, a słowa modlitwy powoli układały się w głowie.

Nie wiem, jakim cudem Pan to zrobił, jednak dał mi najsłodszy Skarb, jaki istniał i jaki mogłem sobie wyobrazić.

Nie mogłem pozwolić by chłopiec męczył się w dalszym ciągu. Zbliżyłem się powoli.

 

~ * ~ * ~

 

Zaczynałem mieć już dosyć, jednak, kiedy czyjeś dłonie spoczęły na moich bokach i uniosły wysoko pomagając dosięgnąć książki zajęczałem wystraszony, chociaż w cale nie miałem takiego zamiaru. Oczy same zamknęły mi się mocno na kilka chwil, jednak, kiedy tylko opanowałem reakcje swojego ciała wziąłem potrzebny tom i obróciłem głowę patrząc zaskoczony na spokojną twarz profesora, na której gościł jak zawsze ciepły uśmiech. Zaczerwieniłem się mocno zdając sobie sprawę z tego, iż to właśnie gorące palce Camusa zaciskają się a moich żebrach i nie pozwalają spaść. Chciałem w jakiś sposób ukryć zażenowanie jednak nie byłem w stanie.

Nauczyciel wyglądał niemal niczym upadły Anioł. Cień, jaki rzucały nasze postacie układał się na ziemi w olbrzymie, ciemne skrzydła.

Gdyby nie to, że nawet próbując nie byłbym w stanie dosięgnąć jego szyi objąłbym ją i nie chciał za nic w świecie puścić.

Podciągnąłem nogi pod brodę, kiedy mężczyzna opuścił mnie lekko i objął biorąc na ręce. Wtuliłem się w niego kierując impulsem, który z całych sił przyciągał mnie do większego ciała nauczyciela.

Nawet gdyby cała szkoła dowiedziała się o moim uczuciu do niego, to dla chociażby kilku sekund w tych ciepłych, bezpiecznych ramionach mógłbym być już zawsze potępiany przez innych.

 

~ * ~ * ~

 

Już po raz drugi dzisiejszego dnia miałem okazję trzymać na rękach Fillipa i nie do końca wierzyłem, iż jest to prawdą. Dziecięco ciepłe ciało ogrzewało mój tors, a paluszki zacisnęły się na dostępnej im części szaty.

Po raz kolejny zastanawiałem się, jakim cudem ktoś tak niewinny i idealny mógł zrodzić się ze zwykłych ludzi. Prędzej uwierzyłbym w historię o znalezionym anielskim jajku, z którego wykluło się to słodkie stworzonko.

Posadziłem chłopca na krześle i poczekałem, aż mnie puści. Nie chętnie to robiłem, jednak moja sympatia względem malca była już teraz zbyt mocno widoczna, jednak potrafiłem sobie to uświadomić dopiero po fakcie. Gdyby ktoś dowiedział się o tym z pewnością miałbym na karku całe Ministerstwo i setki mugolskich urzędników.

Spojrzałem na rozłożone książki marszcząc czoło.

 

~ * ~ * ~

 

Nauczyciel nie wyglądał na zadowolonego, jednak dopiero po chwili uzmysłowiłem sobie, na co patrzy. Momentalnie zadrżałem, a twarz zaczęła mnie piec. Szybko spuściłem głowę, dzięki czemu włosy dokładnie przysłoniły moje chyba już purpurowe policzki.

- J... Ja... To znaczy... – zacząłem się jąkać i ponownie chciałem płakać, tym razem ze wstydu – Ja... słyszałem pana rozmowę z tamtym chłopakiem... – pociągnąłem nosem chcąc się uspokoić i nie pozwolić na to by więcej łez zebrało się w moich oczach – Ch... Chciałem tylko... – zobaczyłem jak książka przesuwa się po stole i odwraca w stronę mężczyzny, a ciche skrzypnięcie krzesła świadczyło o tym, że Camus musiał usiąść naprzeciw mnie.

- Chodzi o kontuzję? – zapytał rozbawiony i szybko przejrzał kilka stron książki – Tu jest błąd, moja matka urodziła się w Lyon, a ojciec w Bordeaux. – podniosłem głowę i opierając o stół pochyliłem nad otwartym szeroko woluminem.

- A reszta się zgadza? – zapomniałem o wstydzie, jednak na mojej twarzy nadal były lekkie rumieńce.

- Tak, myślę, że tak. – roześmiał się i założył mi za uszy włosy, których wcześniej użyłem jako kurtyny, a czerwień ponownie powróciła na moją skórę – Nie zakrywaj buzi. – profesor uśmiechnął się ciepło i spojrzał na zdjęcie całej drużyny.

Nie mogłem znieść tego, z jaką delikatnością mnie traktował. Z każdą chwilą z coraz większym trudem przychodziło mi utrzymanie języka za zębami, by nie wyrazić swoich uczuć i sympatii do nauczyciela w dwóch słowach.

- Kim jest ten pan? – postanowiłem wykorzystać nadarzającą się okazję i zatrzymać mężczyznę jak najdłużej chociażby głupimi pytaniami.

- To Lilian Thuram. Razem z Eric’em musieliśmy go trzymać, żeby nie uciekł – w jego ciepłym głosie zabrzmiała nuta wesołości. – Widzisz, tutaj Eric trzyma go za łokieć. – wskazał palcem mały szczegół. Chcąc lepiej widzieć wstałem i podszedłem do mężczyzny przyglądając się wybranemu elementowi.

- Widzę! – ucieszyłem się wyobrażając sobie dodatkowo jak zabawna musiała być to sytuacja. Dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, jak wiele znaczeń mógł mieć ten prosty gest. W odpowiedzi na jedne myśli pojawiły się kolejne i w końcu miałem ochotę zapytać, czy nauczyciel rzeczywiście nie ma nikogo. Gdybym się na to odważył z pewnością nie mógłbym spojrzeć w oczy profesora, a gdyby on domyślił się, co czuję już całkowicie umarłbym ze wstydu.

- Nie mogę uwierzyć, że minęło już tyle lat... – ciche westchnienie i wypuszczone z płuc powietrze zabrzmiały w moich uszach, a ciepło oddechu musnęło szyję. Zacisnąłem dłonie w pięści myśląc intensywnie, co powinienem teraz zrobić.

- Ten wypadek... – ściszyłem głos otwierając niedawno wziętą książkę. Rozłożyłem ją na odpowiedniej stronie i z lekkim przerażeniem popatrzyłem na fotografię kuśtykającego profesora z zakrwawioną i obandażowaną nogą. Gdyby coś takiego miało miejsce teraz z pewnością nie byłbym w stanie powstrzymać łez i histerycznego płaczu.

 

~ * ~ * ~

 

Złapałem chłopca za biodra i posadziłem sobie na kolanach by nie musiał stać obok chcąc wyraźnie widzieć artykuły. Jego cichy, krótki pisk przypominał mi wystraszonego szczeniaka, jednak w przeciwieństwie do pieska Fillip nie wyrywał się tylko posłusznie usadowił.

Przyjemny zapach niewielkiego ciała raczył moje nozdrza rozkoszą, a delikatne spięcia mięśni, jakie czułem na udach wydawały się być pieszczotą.

Objąłem malca w pasie, by nie zsunął się przypadkiem na ziemię. Jedną dłoń położyłem na płaskim, szybko unoszącym się brzuchu, zaś drugą na biodrze Ślizgona. Miałem ochotę wtulić się w jego plecki, jednak na tyle odważny, bądź głupi z pewnością nie byłem.

- To zdjęcie zrobili po pół godzinnym bieganiu wokół mnie. – zacząłem w końcu – Graliśmy ze Szwajcarią i pech chciał, że trafiło na mnie. Johan Vonlanthen potraktował mnie podobnie jak Zack ciebie tylko, że on robił to świadomie. Upadek nie był bolesny, a przynajmniej ja nic nie czułem. Złamałem kość udową niemal po środku, a ona przebiła skórę i jedna czwarta wyszła na wierzch.

 

~ * ~ * ~

 

Wzdrygnąłem się na samo wyobrażenie tej sytuacji. Ton głosu profesora był beztroski, jednak wyczuwałem w nim niechęć do tych wspomnień.

- Nie chcąc uszkodzić mi tętnicy, ani żadnych głównych żył zostałem skazany na mało przyjemną operację. Przez kilka miesięcy miałem unieruchomioną nogę, a później rehabilitacja. Nigdy nie zapomnę tej staruszki, która obkładała mnie kulami zawsze, kiedy się obijałem zamiast ćwiczyć – słodki śmiech ukoił mój dotychczasowy niepokój, a dłonie mężczyzny pogładziły moją skórę na brzuchu i biodrze – Było minęło. Nie chciałem już wracać do gry, więc zająłem się nauką. – i chyba to było w tym wszystkim najmilsze. Coś tak strasznego, miało cudowny koniec. Dzięki temu teraz byłem z nauczycielem siedząc na jego kolanach i mnąc palcami moją szatę.

Desperacko pragnąłem wtulić się w dużą pierś profesora i zamykając oczy zasnąć słysząc cichutkie bicie jego serca, jednak on był nauczycielem, a ja tylko uczniem.

Miałem jeszcze wiele pytań, więc przewróciłem kartkę dalej.

 

~ * ~ * ~

 

Rozpływałem się czując ciepło i ruchy Fillipa. Mógłbym całe życie spędzić w tym miejscu z malcem na kolanach. Z każdą chwilą coraz dokładniej zdawałem sobie sprawę z tego jak wielką miłością go darzę i ile dla mnie znaczy.

Patrząc na malutką dłoń Ślizgona dostrzegłem na niej świeżą ranę. Nie byłem z tego zadowolony i z trudem ukrywałem jak bardzo niepokoi mnie to, iż jego delikatna skóra została naznaczona czerwonym rowkiem przecinającym wierzch palca wskazującego. Z doświadczenia wiedziałem jak nieprzyjemne są takie skaleczenia i tym bardziej współczułem mojemu Aniołowi pragnąc w jakiś sposób pozbyć się tej rany.

 

~ * ~ * ~

 

Jęknąłem i zaczerwieniłem się po raz setny dzisiejszego dnia, kiedy ciepła dłoń profesora objęła moją i uniosła ją trochę.

- Co ci się stało? – troskliwy głos Camusa rozlał po moim ciele nagłe gorąco.

- Nic takiego. Przeciąłem się kartką... – wytłumaczyłem patrząc tępym wzrokiem w krawędź stołu.

Poczułem muśnięcie powietrza na palcu, a zaraz potem miękkie, gorące wargi. Profesor polizał ostrożnie ranę i zaczął ją delikatnie ssać, by uniknąć późniejszego krwawienia.

Płonąłem i pragnąłem głośno jęczeć. Ten prosty zabieg sprawiał mi tak wielką rozkosz, że musiałem przygryźć mocno wargę by uniknąć niekontrolowanych odgłosów. Rozpływałem się niczym cukrowy baranek pozostawiony na słońcu.

Zbyt wiele miałem marzeń i zbyt mocno kochałem nauczyciela bym mógł spokojnie siedzieć i czekać, aż mężczyzna skończy. Oparłem się o jego pierś. Nie obchodziło mnie ani zażenowanie, ani też wypieki. Odchyliłem głowę do tyłu patrząc od dołu na spokojną, przystojną i tak niesamowicie skupioną twarz.

Oddałbym wiele by ujrzeć na niej rozkosz płynącą z tej chwili i prawdopodobnie, dlatego wydawało mi się, że ją dostrzegam. Oczy profesora wyglądały na lekko przymknięte, a wargi dodatkowo wydawały się nie tyle ssać, co całować moją dłoń.

Tak niesamowicie chciałem by było to prawdą.

 

~ * ~ * ~

 

Dłoń Fillipa leciutko drżała, a jego krew była słodsza od czekolady mlecznej, podobnie z resztą jak delikatna, wrażliwa skóra. Odsunąłem łapkę chłopca od ust i opuszkiem palca otarłem lśniący ślad wokół rany.

- Poczekaj chwilkę... – zamruczałem i sięgnąłem do kieszeni po niewielki plasterek, który miałem zwyczaj nosić ze sobą na wszelki wypadek. Z uśmiechem ostrożnie zakleiłem nim przecięcie i ponownie unosząc dłoń do ust musnąłem delikatnie przecięty palec Anioła.

 

~ * ~ * ~

 

Speszony popatrzyłem na plasterek. Był w malutkie, pluszowe misiaczki przypominające prezent, który dałem nauczycielowi na święta.

- Dziękuję... – wyszeptałem szczęśliwy i otarłem łzy szczęścia z kącików oczu.

sobota, 16 czerwca 2007

Chute

Mogłem wiele razy wyobrażać sobie Fillipa w stroju do Quidditcha, jednak żadne z moich fantazji nigdy nie zdołałyby oddać prawdziwego piękna chłopca. Jego niepewnego wzroku, różowych policzków i zaciśniętych mocno rączek. Niesamowicie zielona szata, skórzane rękawiczki na dłoniach i kilka ochraniaczy kontrastowało z delikatnością malca, ale i dodawały mu tego niesamowitego uroku, który wprawił w ruch większość siedzących na trybunach dziewcząt. Był najwspanialszym Ścigającym, jakiego kiedykolwiek widziałem i bezwzględnie miał talent do gry. Jego niewielkie i lekkie ciało pozwalało mu na manewrowanie i kierowanie miotłą w dowolny sposób, a wrodzona ostrożność oraz chęć omijania kłopotów z pewnością mogły mu się przydać w pierwszym meczu tego roku. Widziałem chłopca na treningach i mogłem z pewnością stwierdzić, iż wtedy był całkowicie zrelaksowany, zaś teraz kurczowo wtulał się w ramię kuzyna jak gdyby chcąc stać się niewidzialnym.

Drażniło mnie to, że zamiast być teraz ze Ślizgonem musiałem sterczeć na środku boiska i czekać na obie drużyny w głębi duszy mając nadzieję na zwycięstwo Slytherinu, nie zaś Puchonów, za którymi była większa część zgromadzonych tu dzieciaków. Jako sędzia nie mogłem mieć faworytów, ale jako zwykły nauczyciel zawsze miałem prawo do cichej nadziei, iż wszystko ułoży się po mojej myśli.

 

~ * ~ * ~

 

Przygryzałem wargę chcąc w ten sposób odreagować jakoś niepokój i zdenerwowanie. Większa część szkoły, która zgromadziła się na błoniach wrzeszczała głośno, co tylko i wyłącznie wprawiało mnie w jeszcze większe zakłopotanie. Zdecydowałem się na grę ze względu na nauczyciela, którego miałem okazję podziwiać częściej niż dotychczas i nie myślałem nad konsekwencjami tego pomysłu. Teraz chyba trochę tego żałowałem, jednak wyłącznie do chwili, gdy dostrzegłem Camusa.

Pierwszy raz widziałem go w stroju sędziowskim z takiego bliska i byłem zachwycony tym widokiem. Nie spodziewałem się, że w czarnej szacie i z nowiutką miotłą w ręku będzie w stanie wywrzeć na mnie aż takie wrażenie, chociaż prawdą było, iż zawsze reagowałem na niego w taki sam sposób.

Odsunąłem się odrobinę od Olivera i stanąłem na palcach chcąc widzieć zza pleców wyższych kolegów ukochanego profesora, który właśnie chłodnym, opanowanym głosem poprosił do siebie kapitanów obydwu drużyn.

Piękne oczy nauczyciela były lekko węższe, a wargi w ogóle nie wykrzywiały się w nawet najmniejszym uśmiechu. Powaga i ostry wyraz przystojnej twarzy przerażały i z pewnością nie stanowiły zachęty do jakichkolwiek przekrętów podczas gry. Ścisnąłem mocniej miotłę i uniosłem lekko brwi. Nie wiem, dlaczego, ale od niedawna robiłem tak za każdym razem, kiedy mogłem patrzeć na Camusa z w pełni bezpiecznej odległości. Kojarzyło mi się to z zachowaniem szczeniaka w stosunku do swojego właściciela, chociaż nie wiedziałem czy mogłem stosować właśnie takie porównanie.

Mężczyzna po chwili kiwną głową, a nasz kapitan wrócił na swoje miejsce.

- Dobrze, panowie. – Xander, wysoki chłopak o jasnych, niemal białych włosach postawionych do góry oraz niewyobrażalnie błękitnych tęczówkach, westchnął i uśmiechnął się nonszalancko – Dajemy z siebie wszystko i przechodzimy dalej! – to było dla nas coś w rodzaju hasła, które rozpoczynało grę.

Jęknąłem głośno i wsiadając na miotłę odbiłem się od ziemi zakańczając tym jeszcze niedawne drżenie mojego ciała.

Wyłapałem wzrokiem młodego sędziego i uśmiechnąłem się do siebie. Robiłem to dla niego i chciałem dać z siebie wszystko.

 

~ * ~ * ~

 

Wystarczyło kilka sekund, a pierwsi chłopcy już śmigali mi przed twarzą uganiając się to za tłuczkami, to zaś za kaflem.

Na buźce Fillipa w końcu pojawił się radosny uśmiech, który wskazywał na to, iż malec zaczyna się dobrze bawić.

Najchętniej nie zwracałbym najmniejszej uwagi na innych graczy, gdyby nie fakt mojej aktualnej roli w tym wszystkim.

Gwar i ogólne krzyki, czy też komentarze cichły za każdym razem, kiedy dostrzegałem mojego kochanego Ślizgona, by znowu rozbrzmieć niesamowicie głośno i wyrwać mnie z cudownych ramion powodowanego przez chłopczyka letargu.

Malec bardzo szybko zaczął zdobywać pierwsze punkty i za każdym razem, kiedy kafel przeleciał przez obręcz mijając obrońcę razem z Oliverem pokazywali sobie języki. Ich typowo dziecięce zachowanie wzbudzało aplauz i zadowolenie młodych kibiców, a i dyrektor wydawał się być z tego zadowolony. Ja sam nie byłem w stanie powstrzymać uśmiechu za każdym razem, kiedy Fillip spuszczał główkę, kiedy nasze spojrzenia się spotykały.

Gdyby nie cały ten tłum z pewnością nie byłbym w stanie zachowywać się tak spokojnie jak do tej pory. Najprawdopodobniej przytuliłbym chłopca i pocałował go w czoło gratulując każdorazowego sukcesu. Na samo wspomnienie leciuteńkiego, rozkosznie kruchego ciała przez mój kręgosłup przechodziły kłujące dreszcze.

Słodka buzia i niewielkie rączki z taką starannością łapiące jasnoczerwoną piłkę w jakiś dziwny sposób upiększały tę grę. Nawet, jeśli quidditch był dla mnie niesamowicie ważny to teraz stał się czymś jeszcze cenniejszym i nie żałowałem ani trochę decyzji podjętej przed kilkoma laty.

Za tak wielki dar, jakim był dla mnie Fillip oddałbym nie tylko przeszłość, ale i całą moją przyszłość, szacunek do przyjaciół, czy nawet miłość, jaką darzyłem Pana. Zdawałem sobie sprawę z tego, iż moje uczucia do Ślizgona ocierają się czasami o herezję, ale nie chciałem na to reagować. Malec był dla mnie ważniejszy niż wszystko inne i dosłownie nikt nie mógł tego zmienić. Im częściej patrzyłem na tego najczystszego z Aniołów, tym mocniej wierzyłem w istnienie Raju i w piękno świata. Z całego serca pragnąłem by chłopiec odwzajemnił moje uczucie i marzyłem o tym, co nocy, ale i dobrze wiedziałem, iż moja miłość do niego u wielu wzbudzałaby nienawiść i obrzydzenie, a nigdy nie wybaczyłbym sobie gdyby malec się ode mnie oddalił. Nie przeczyłem, że moje postępowanie było samolubne, a to, co zbudowałem między mną, a Fillipem zakrawało na kłamstwo, jednakże on był dla mnie powietrzem, które pozwalało mi oddychać, wodą, niezbędną do życia, ogniem, który ogrzewał i ziemią stanowiącą podłoże pozwalające mi bezpiecznie stąpać po swojej powierzchni. Ten jeden, jedyny z Aniołów miał w sobie moc większą niż ktokolwiek inny i dzierżył w swoich delikatnych łapkach klucz do mojego własnego więzienia.

 

~ * ~ * ~

 

Nauczyciel, chociaż widział wszystko i bezwzględnie wiedział, co dzieje się na boisku, myślami był nieobecny, co zdradzały cudne, szare oczy, którymi zachwycałem się niemal zawsze. Gdyby nie to, że właśnie byłem w trakcje jednego z ważniejszych meczy, a setki osób patrzyły na wszystko, co działo się w powietrzu na pewno nie pozwoliłbym mężczyźnie dłużej nad czymś myśleć obawiając się, iż właśnie wspomina ukochaną, którą musiał zostawić we Francji. Nie zniósłbym tej świadomości, gdybym mógł czytać w jego myślach i dowiedział się o tym.

W ostatniej chwili zdołałem złapać rzuconego mi przez Olivera kafla, co wystarczająco mnie rozbudziło. Chłopak nie był zadowolony, a znacząco zmarszczone czoło najwymowniej streszczało mi wykład, jaki usłyszę w pokoju.

- Śnij dalej! – krzyknął ponad wrzeszczącym o wiele głośniej tłumem i zakręcił pętlę omijając tłuczek – Ale wątpię, że one ci na to pozwolą! – tym razem to ja uniknąłem ciemnej piłki i przytaknąłem przepraszająco. Odrzuciłem kulę blondynowi i spojrzałem na lecącego w moją stronę Puchona.

Zamknąłem oczy jak zawsze, kiedy coś ma się zdarzyć i krzyknąłem cicho czując jak zsuwam się z miotły. Chłopak z niesamowitą siłą uderzył w mojego Śmigacza sprawiając, że wykonał, co najmniej jeden pełny obrót i podobnie jak ja ze świstem zaczął spadać na ziemię.

 

~ * ~ * ~

 

Przed oczyma stanęła mi znajoma scena sprzed trzech lat, której zakończenie chyba tylko cudem okazało się szczęśliwe. Nie mogłem pozwolić by któregokolwiek z moich podopiecznych spotkało coś podobnego, a już na pewno nie Fillipa.

- Szlag! - moje kilku sekundowe przerażenie zmieniło się we wściekłość.

Ująłem mocno rączkę miotły i szarpnąłem nią w bok. Szybko podleciałem do chłopca i złapałem go kilka metrów nad ziemią.

Gdybym pozwolił mu spaść z pewnością nie wyszedłby z tego cało, a ja nie wybaczyłbym sobie gdyby cokolwiek złego mu się przytrafiło.

Czułem jak mocno i boleśnie serce waliło mi w piersi, a nerwy powoli puszczały.

To było niebezpieczne, diabelnie niebezpieczne, a mój Anioł mógł przez to ucierpieć, co jeszcze bardziej wzmogło we mnie gniew.

- Zack, schodzisz! – syknąłem do chłopaka, który był sprawcą całego zamieszania. Sam nie wiem, jakim cudem byłem jeszcze na tyle spokojny, kiedy wewnątrz już cały płonąłem.

- A... Ale...

- Schodzisz! – powtórzyłem z naciskiem i spojrzałem na chłopca chłodno. Puchon pochylił głowę i z cichym ‘przepraszam’ wylądował znikając w szatni.

Chciałem przytulić Fillipa z całych sił i zapewnić, że zawsze będę blisko by go chronić, jednak nie mogłem robić tego przy świadkach.

Przerażona buzia i mocno zaciśnięte oczęta świadczyły o tym, że Ślizgon naprawdę się bał, a ja w żaden sposób nie mogłem mu ulżyć.

- Już dobrze – szepnąłem, a cisza ja panowała na trybunach nadal nie została zakłócona.

 

~ * ~ * ~

 

Chociaż ramiona nauczyciela obejmowały mnie delikatnie to jego oddech był szybki, niespokojny i pełen napięcia, a pierś unosiła się gwałtownie.

Gdyby nie ja nic takiego nie miałoby miejsca, a tymczasem już po raz kolejny profesor ratował mnie przed upadkiem.

To było już zbyt wiele. Zawsze to ja musiałem się w coś wpakować, a Camus na pewno miał serdecznie dosyć pomagania mi tylko, dlatego, iż sam nie potrafiłem o siebie zadbać. Może i było mi cudownie, a ciepłe ciało mężczyzny stanowiło dla mnie zabezpieczenie najwspanialsze ze wszystkich, jednak nie mogłem ciągle polegać na nauczycielu. Nie chciałem by uznał mnie za nieudacznika, którego nie można zostawić samego.

Uchyliłem powieki i zaczerwieniłem się patrząc w zaniepokojone oczy, obdarzające mnie ciepłym, opiekuńczym spojrzeniem.

- P... Przepraszam i dziękuję... – wyjąkałem cicho i mimowolnie zacisnąłem dłonie na szacie profesora.

Nie chciałem by mnie puszczał, jednak świadomość tego, iż niemal cała szkoła patrzy teraz na całą tę scenę w zupełności wystarczyła mi jako zakończenie chwilowych pragnień.

- Możesz grać dalej? – cudowne usta uchyliły się delikatnie wypowiadając te słowa. Ponownie zacząłem zastanawiać się jak mogą smakować, jednak otrząsnąłem się szybko.

- Tak... – kiwnąłem głową i skrzywiłem się, kiedy mężczyzna podniósł mnie sadzając na swojej miotle. Wyjął z kieszeni różdżkę i przywołał z ziemi Śmigacza, na którym wcześniej latał Puchon, jako że mój leżała w dwóch kawałkach pod nami.

- Uważaj na siebie – subtelny uśmiech Camusa sprawił, że serce we mnie zamarło na kilka chwil.

Był niesamowicie piękny, chociaż prawdopodobnie nie tak powinienem opisywać profesora, jednak nie mogłem znaleźć innych określeń oddających to, jaki był w tamtej chwili.

Nauczyciel spokojnie posadził mnie na nowej miotle i zmierzwił włosy. Chciałem mruczeć, ale opanowałem się w ostatniej chwili.

- Dziękuję – powtórzyłem z uśmiechem i szybko oddaliłem się od niego nie chcąc by widział, że znowu się zaczerwieniłem.

 

*

 

Przebrałem się szybko i wyszedłem z szatni przed kolegami. Nie miałem zamiaru iść z nimi świętować zwycięstwa. Chciałem znaleźć Camusa i podziękować mu za to, że po raz kolejny uratował mi skórę. Z tego, co słyszałem podobno miał porozmawiać z Puchonem o meczu i jego przewinieniu. Miałem poczekać na mężczyznę przed wejściem, jednak drzwi przebieralni były otwarte, co sprawiło, że chociażbym nie chciał to słyszałem wszystko, o czym tam rozmawiano.

- Wiesz, dlaczego kazałem ci zejść? – głos nauczyciela brzmiał teraz o wiele spokojniej niż na boisku i cudownie pieścił moje zmysły.

- Tak i przepraszam. – Zack najwidoczniej naprawdę żałował swojego postępowania.

- To było niebezpieczne. Fillip mógł poważnie ucierpieć. Nigdy więcej nie rób nic takiego!

- Ja... Ja wiem, że pan też tak odniósł kontuzję zanim zjawił się pan tutaj... – otworzyłem szeroko oczy i uchyliłem usta. Właśnie zdałem sobie sprawę z tego jak niewiele wiem o profesorze, w którym przecież się kochałem.

- Zapomnijmy o tym. To przeszłość, ale pamiętaj, że nie będę tolerował czegoś takiego, rozumiemy się? – postanowiłem, że innym razem podziękuję za wybawienie i pobiegłem w kierunku zamku. Biblioteka była jedynym miejscem, które mogło mnie teraz uspokoić, a przy tym wyjaśnić większość z moich pytań, jakie właśnie zacząłem sobie zadawać.

poniedziałek, 30 kwietnia 2007

Escalier

W końcu po tylu tygodniach, dniach, ponad dwóch miesiącach, oczekiwania rozpoczynał się nowy rok szkolny. Utęskniony dzień powrotu do Hogwartu i kolejnych spotkań z nauczycielem Latania.

Na przekór mojej radości słońce chowało się, co chwilę za cienkimi chmurami, jednak mimo wszystko na dworze panowała nieprzyjemna duchota. Co jakiś czas maleńka kropla deszczu opadała mi na policzek, nos lub też czoło, a to tylko potęgowało moją radość. Przecież Camus także musiał kręcić się w tej chwili gdzieś po błoniach, a to oznaczało, iż maleńkie ‘łzy’ ‘całowały’ jego ciało podobnie jak teraz moje.

Najwyraźniej nie powinienem czytać tylu romansideł matki przez okres wakacji. Tej nocy podobnie jak przez wiele poprzednich nie mogłem spać bez przerwy myśląc o ukochanym nauczycielu i wyobrażając go sobie w najróżniejszych sytuacjach, jakie wyłapałem z książek.

Gdyby nie to prawdopodobnie zamiast siedzieć i zwijać się na miejscu w przedziale nie mogąc znieść tych cudownych motylków wewnątrz ciała, teraz razem z chłopakami biegałbym po pociągu licząc pierwszorocznych do gnębienia dla Olivera.

Tymczasem rozłożony na siedzeniu zastanawiałem się nad tym, co mężczyzna będzie miał na sobie pomijając szatę, którą powinien zdjąć zaraz po Ceremonii Przydziału. Na samą myśl o tym robiło mi się przyjemnie ciepło, a ciarki przechodziły przez każdy milimetr ciała. Nie mogłem powstrzymać się od wyobrażania sobie chociażby najmniejszego ruchu mężczyzny, a to tylko potęgowało mrowienie, jakie czułem w dole brzucha.

Gdy tylko pociąg szarpnął lekko zatrzymując się na stacji wstałem gwałtownie z miejsca.

- Mnie już nie ma! – krzyknąłem i łapiąc swoje rzeczy wybiegłem z przedziału.

 

~ * ~ * ~

 

Czekanie jeszcze nigdy nie wydawało mi się tak męczące, a przede wszystkim nie zdarzyło mi się dotychczas z taką niecierpliwością wpatrywać w drzwi Wielkie Sali. Oddałbym wiele za możliwość skrócenia sobie tych dłużących się minut niestety to nie wchodziło w zakres wynagrodzenia za pracę, ani niczego innego. Nawet, jeśli przyszedłem niedawno to i tak według mnie wszystko powinno się zacząć z samego rana. Wtedy nie musiałbym kiwać się na krześle narażając tym samym na wściekłość siedzącej obok mnie kobiety. Span kipiała ze złości rzucając mi raz po raz wściekłe spojrzenia, a kostki jej mocno zaciśniętych dłoni zdążyły już pobieleć.

- Czy ty się w końcu uspokoisz?! – warknęła po chwili – Zachowuj się jak przystało na poważnego profesora, a nie niczym dziecko!

- Przepraszam – bąknąłem i uśmiechnąłem się delikatnie by, choć odrobinę złagodzić jej chwilowy wybuch. Moim zdaniem była stanowczo zbyt sztywna, co w zestawieniu z głośno śmiejącym się Slughornem, który właśnie opowiedział kolejny bezsensowny dowcip wyglądało dość zabawnie.

W końcu usłyszałem podniecone głosy uczniów, na których czekałem. W prawdzie interesował mnie tylko i wyłącznie jeden element całego tego tłumu, jednak bezsprzecznie Fillip musiał zjawić się tutaj z innymi.

Przez ostatni miesiąc od chwili, gdy spotkałem chłopca w księgarni każda upływająca sekunda była nie do zniesienia, a nawet najdrobniejszy szmer drażnił mnie niesamowicie.

Szybko prześledziłem wzrokiem gromadę nastolatków szukając wśród nich mojego rozkosznego Anioła.

 

~ * ~ * ~

 

Rzuciłem szybkie spojrzenie na stół nauczycielski i uśmiechnąłem się szeroko widząc przy nim Camusa. Mężczyzna wodził wzrokiem po wchodzącym tłumie, a zapewne przygryziona lekko dolna warga dodawała mu niemal mistycznego uroku niewinnego, jednak bezwzględnego władcy.

Takie wyobrażenie profesora pasowało mi najbardziej, a jego zwodniczy majestat odgradzał moje zmysły od otaczającego świata.

- Pobudka, Fill! – Oliver położył mi dłoń na ramieniu i ścisnął je lekko – Chyba nie masz zamiaru czekać tutaj na pierwszaków? – uniósł brew i popchnął mnie w stronę stołu, gdzie reszta naszej paczki właśnie zajmowała miejsca.

- W... Wybacz, zamyśliłem się. – westchnąłem i powoli podszedłem do kolegów siadając tak by mieć jak najlepszą możliwość wpatrywania się w Camusa.

 

~ * ~ * ~

 

Z trudem oderwałem wzrok od słodkiej buźki Fillipa i spojrzałem na wchodzącą do Sali McGonagall w towarzystwie całej masy pierwszoklasistów, których jak na złość było o wiele więcej niż w tamtym roku. Jako nauczyciel nie mogłem wpatrywać się w jednego z uczniów, za to jak najbardziej wskazane było udawanie zainteresowania przydziałem. Niejasno zdawałem sobie sprawę z tego, że uderzam palcami o stół czekając na zakończenie tych męczarni.

- Dzięki Ci, Panie... – westchnąłem, kiedy jakaś dziewczynka jako ostatnia trafiła do Hufflepuff, a dyrektor jak zawsze krótko za to treściwie powitał wszystkich zgromadzonych.

Teraz bez przeszkód mogłem spojrzeć na delikatnie uśmiechniętą twarz młodego Ślizgona zastanawiając się, jakie jest prawdopodobieństwo zamienienia z nim chociażby kilku słów sam na sam.

‘Jeszcze troszeczkę, jeszcze troszeczkę’ powtarzałem w kółko czekając na zakończenie uczty i raz po raz patrząc na Fillipa, który bawił się sałatką, jaką miał na talerzu.

Nie wiem czy ktokolwiek zdawał sobie sprawę z tego jak bardzo pragnąłem przestać ukrywać własne uczucia względem niego i po prostu cieszyć się jego bliskością, jednak były to tylko moje własne, bezsensowne marzenia.

 

~ * ~ * ~

 

Czułem się tak jak gdybym miał zemdleć, kiedy tylko pierwsi uczniowie zaczęli wychodzić, a mnie zrobiło się gorąco. Jak zazwyczaj musiałem zrobić coś by porozmawiać z Camusem i choć na chwilę się do niego zbliżyć. Nawet, jeśli było to na swój sposób chore, to pragnąłem tego jak niczego innego.

Najwolniej jak potrafiłem zacząłem się zbierać, co nie umknęło uwadze moich kolegów., którzy całe szczęście przewrócili tylko oczyma i wyszli z Sali zostawiając mnie samego. Kilka dziewczyn stało jeszcze przy stole Puchonów i zawzięcie o czymś dyskutowało, zaś z nauczycieli tylko Camus nie spieszył się z wyjściem.

W żółwim tempie skierowałem się w stronę drzwi marząc o tym, by profesor dogonił mnie i zagadał na jakikolwiek temat. Przygryzłem wargę myśląc intensywnie nad tym, w jaki sposób to ja mógłbym rozpocząć konwersację niestety nic nie przychodziło mi do głowy.

Jak gdyby prosząc się samemu o jakieś nieszczęście zahaczyłem o coś nogą i straciłem równowagę.

Czy ja musiałem rozpoczynać ten rok podobnie jak poprzedni?

 

~ * ~ * ~

 

Mocno objąłem chłopca w pasie i rzuciłem ostre spojrzenie ciemnowłosej Krukonce, która była powodem niemalże upadku Fillipa. Dziewczyna wyglądała na przestraszoną, co łatwo dało się wyczytać z jej zielonych oczu zakrytych przez wąskie okulary. Jej koleżanka najwyraźniej czując, że nikt na nią nie wpadł odwróciła się, a widząc mnie zasłoniła dłońmi usta. Teraz miałem pewność, że obie zaplanowały mały fortel. Nie spodziewałem się, że dziewczyny mogą być do tego stopnia zdesperowane brakiem zainteresowania ze strony Ślizgona, a jednak widać za wszelką cenę chciały jakoś zwrócić na siebie jego uwagę.

- P... Przepraszam... – winowajczyni szybko spuściła głowę i łapiąc przyjaciółkę za rękę wraz z innymi pannicami wyszła z Wielkiej Sali szepcząc coś niezrozumiale.

- One są niebezpieczne – westchnąłem nadal nie puszczając chłopca, który drżał leciutko – Nic ci nie jest? – uklęknąłem i odwróciłem go przodem do siebie. Mimowolnie uśmiechnąłem się patrząc w cudowne, ciemne oczęta i podobnie jak w dniu naszego pierwszego spotkania odgarnąłem mu włosy z twarzy.

- D... Dziękuję... – jego policzki lekko się zaróżowiły, co tylko upewniło mnie w przekonaniu, iż malec nie zmienił się pod tym względem.

- Przecież coś ci obiecałem na błoniach, prawda? Jeśli tak dalej pójdzie będziemy mieć całkiem ciekawą tradycję – pogładziłem delikatną buźkę i wstałem obawiając się, że dłużej nie zniosę samego słodkiego widoku mojego ukochanego Anioła.

Nie miałem zamiaru chronić chłopca tylko przed koleżankami, ale i przed całym złem świata nie dopuszczając by cokolwiek mu się stało. Był dla mnie wszystkim i tylko dla niego teraz egzystowałem.

 

~ * ~ * ~

 

Moje serce przy nauczycielu biło szybciej niż pod wpływem strachu. Nie chciałem by mnie puszczał, jednak nic nie mogłem na to poradzić. Musiałem pogodzić się z faktem, iż moje uczucie nie ma przyszłości i nie powinno nigdy zostać wyjawione, jednak myśl o tym, że ciepłe, cudownie bezpieczne ramiona mężczyzny mogłyby być przeznaczone dla kogoś zupełnie innego sprawiała mi ból. Właśnie wtedy za wszelką cenę pragnąłem powiedzieć o tym, co drżało wewnątrz mnie.

Wystraszyłem się czując niespodziewany, przyjacielski dotyk na ramieniu, który wydawał mi się być bardziej intensywny niż w rzeczywistości. Szczupłe palce sprawiały mi rozkosz zaciskając się lekko na moim ciele, co sprawiło, że zamykając na chwile oczy przytuliłem się do boku nauczyciela niemal niezauważalnie, nie chcąc się skompromitować.

Nie mogłem liczyć na żadne ciepłe uczucia ze strony profesora poza ojcowską opieką i choć z całego serca pragnąłem czegoś więcej to cieszyłem się nawet tym rodzajem jego zainteresowania moją osobą.

Stojąc pod schodami prowadzącymi na kolejne piętra zamku usłyszałem coraz głośniejsze uderzenia, a po chwili czyjś kufer wylądował pod naszymi stopami. Niewysoki Gryfon zbiegł za nim na sam dół i oddychając szybko zaczerwienił się widząc Camusa. Przeprosił cicho schylając się po swoje rzeczy.

- Wybaczcie mi na chwilę... – profesor szybko wbiegł po pierwszych schodach i zakręcił stając przed kolejnymi.

Piękną twarz zdobił ironiczny uśmiech, który po chwili zamienił się w grymas niezadowolenia. Mężczyzna zwinnie pokonał kolejne schody znikając mi z oczu.

Sam nie wiedziałem, co o tym myśleć, jednak możliwość podziwiania nauczyciela także w takich chwilach była dla mnie bezcennym doświadczeniem. Niezależnie od tego, co robił wydawał się tak samo nieskazitelny i dostojny. Po prostu idealny!

Brązowowłosy chłopiec otrząsnął się i zacisnął dłoń na uchwycie kufra najwyraźniej mając zamiar taszczyć go na górę samemu. Mimo łez w oczach nie wyglądał na załamanego. Zawzięta mina sprawiła, że uśmiechnąłem się delikatnie.

- Zostaw – rzuciłem wiedząc, iż Camus za chwilę powinien wrócić. Zdziwione spojrzenie ciemnych oczu wydawało się łagodne i niewinne.

Gdybym miał brata chciałbym by był właśnie taki.

Zaledwie kilka sekund później profesor wrócił trzymając za szaty dwóch niezadowolonych Ślizgonów z szóstej klasy. Zrezygnowani nawet nie starali się wyrwać posłusznie poddając woli nauczyciela. Bez wątpienia miał on ogromny autorytet i potrafił radzić sobie z uczniami.

Bez problemu mógłby zostać opiekunem jednego z Domów, a w szczególności Slytherinu.

- A teraz panowie pomożecie wtaszczyć bagaż z powrotem na górę! – nakazał ostro i puszczając dowcipnisiów skrzyżował ręce – Dało się w tę stronę, więc i uda się w drugą. – mężczyzna zmierzwił mi włosy i rozbawiony patrzył na zdenerwowanych chłopaków, którzy jęczeli do siebie podnosząc kufer.

 

~ * ~ * ~

 

Nawet, jeśli w młodości sam robiłem podobnie rzeczy, jako nauczyciel nie mogłem pozwolić na takie zachowanie. Poza tym dwaj Ślizgoni trafili na najmniej odpowiedni moment. Mając przynajmniej chwilę wolnego czasu, który mogłem wykorzystać na rozmowę z Fillipem, musiałem zajmować się żartami starszych uczniów, którym zachciało się gnębienia pierwszoklasistów.

Mimo wszystko i tak mieli szczęście, gdyż trafiając na profesor Span na pewno skończyliby w gabinecie dyrektora. Niczym na wezwanie kobieta stanęła w górze schodów.

- Profesorze Camus, co tutaj się dzieje?! – jej głos był równie zimny, co jasne tęczówki świdrujące szóstoklasistów, którzy przerażeni stanęli na baczność.

Niewielka dłoń Fillipa zacisnęła się na mojej szacie i nawet nie patrząc na chłopca wiedziałem, iż na słodkiej buźce maluje się strach.

Kobieta bez wątpienia wprowadzała rygor, przez co uchodziła za wiedźmę i odstraszała każdego z uczniów nie tylko w swoim Domu.

Zacisnąłem palce na cieplutkiej rączce Anioła i pogładziłem ją kciukiem.

- Proszę się nie martwić, to nic takiego. Jakiś Skrzat Domowy prawdopodobnie popełnił błąd i rzeczy chłopca wylądowały tutaj. Ethan i Max pomagają przenieść kufer z powrotem. Bez obaw, jeśli są potrzebni to zaraz ich zwolnię... – Span zamaszyście odwróciła się w inną stronę i zniknęła w ciemnym korytarzu.

 

~ * ~ * ~

 

Nauczyciel odetchnął z ulgą i uśmiechnął się mocniej ściskając moją dłoń. Czułem się wspaniale i nigdy nie oddałbym żadnej z takich chwil.

Także dwaj szóstoklasiści wyglądali na spokojniejszych. Profesor uratował im skórę i ciężko było nie dostrzec wdzięczności w tym jak na niego patrzyli.

- No panowie, do roboty. – Camus wskazał głową schody i roześmiał się widząc na powrót niezadowolone twarze chłopców.

Silna dłoń nadal trzymała moją, jednak nie dało się tego dostrzec inaczej jak tylko podchodząc bliżej i odsłaniając kraj szaty nauczyciela, z czego nie tylko ja zdawałem sobie sprawę.

Gdybym tylko mógł zmienić znaczenie tego dotyku...