piątek, 31 października 2014

Le drame

HAPPY HALLOWEEN!
free-halloween-illustration-2

Tyle osób uważa się za najszczęśliwszych ludzi na świecie z takiego czy innego błahego powodu, że stwierdzenie to wydawało mi się tracić swoje wyjątkowe znaczenie. Są jak bajkowy chłopiec, który dla zabawy ostrzegał ludzi przed zmyślonym wilkiem, a kiedy ten prawdziwy w końcu nadszedł, nikt nie uwierzył już nierozsądnemu chłopakowi. Nie chciałem by podobnie było z moim życiem, a przecież musiałem jakoś określić to, co czułem od dnia ślubu z Marcelem. To była i nadal jest radość, która sięga duszy, serca, żołądka, całego mojego jestestwa.
To był piękny dzień. Najpiękniejszy ze wszystkich, a jednocześnie równie piękny, co inne dni spędzane z moim ukochanym mężczyzną. Dzięki jego znajomościom w Upadłym Rodzie, mogliśmy wziąć ślub w Katedrze Notre Dame, a jego znajomy pastor uświęcił nasz związek przed Bogiem, który mimowolnie sam stworzył znienawidzony przez czarodziejów Upadły Ród. Przyznaję, że na początku dziwnie się czułem w białym garniturze, ale szybko przestało to mieć znaczenie, a nawet stało się elementem słodyczy tego wspaniałego dnia.
Oliver Ballack oraz Fabien Trezeguet towarzyszyli nam tego magicznego dnia. Byli świadkami, którzy podpisali z nami dokumenty ślubne i tak naprawdę to właśnie oni byli tymi najważniejszymi osobami, bez których nie wyobrażaliśmy sobie tej uroczystości. Nasi przyjaciele, kuzyni, bracia, dwie osoby, którym bylibyśmy skłonni powierzyć swoje życie.
Marcel tłumaczył mi czasami teorię anielskiej duszy, którą według wierzeń Upadłego Rodu miałem w sobie i przyznam, że tamtego dnia uwierzyłem w jego słowa. Czułem, jak radość wypycha z mojego ciała anielskie skrzydła, które rozkładałem w tamtej chwili niesamowitego, nieposkromionego i niemal perwersyjnego szczęścia.
- Fillip Camus... - szepnąłem nieśmiało. Nadal odczuwałem drżenie wnętrza, kiedy wypowiadałem swoje aktualne nazwisko.
- Kochanie, teraz już zawsze będziesz Fillipem Camus, więc nacieszysz się jeszcze tym brzmieniem. - Marcel roześmiał się zaciskając dłoń mocno na moich palcach i przysuwając ją do swoich ust. Ucałował moją rękę z namaszczeniem.
To był cudowny wieczór, idealny na wspólny spacer dwojga zakochanych w sobie bez pamięci nowożeńców. Ciepłe powietrze, lekki wiaterek. Przechodziliśmy właśnie w pobliżu Katedry, miejsca, którego mury były świadkami naszego połączenia, naszej radości tak wielkiej, że wyciskającej z oczu łzy.
- Marcel! - usłyszeliśmy za sobą kobiecy krzyk.
Odwróciłem się gwałtownie, mój kochanek zrobił to samo. Nasze dłonie rozdzieliły się mimowolnie. W naszą stronę chwiejnym krokiem zmierzała młoda kobieta. Otulała się ramionami, chwiała, była bardzo blada.
- Cordelia? - głos mojego mężczyzny był pełen wahania. Nagle zerwał się i ruszył w jej stronę biegiem. Zdążył dobiec zanim upadła. Pochwycił ją i wraz z nią usiadł na ziemi. Wydawała się przelewać mu przez palce. Podszedłem szybko bliżej obawiając się tego, co może nastąpić.
Tak, kobieta rzeczywiście była blada, potwornie blada. Jej szare oczy były błyszczące, wielkie, jakby zaraz miały wypaść z oczodołów, gęste, kasztanowe włosy zamieniły się w kołtuny. Dopiero po chwili zauważyłem, że na dłoniach Marcela jest krew. Jej krew!
- Ja... Sprowadzę pomoc! - zaoferowałem.
- Nie! - nie wierzyłem, ze z ust tej kobiety może wydobyć się jeszcze tak silny zakaz, a ja po prostu nie wiedziałem, co robić. Byłem przerażony.

~ * ~ * ~

Trzymałem ją w ramionach czując, jak moje serce kraje się z bólu, a łzy napływają do oczu. Cordelia była ranna i, podobnie jak ja, zdawała sobie sprawę z tego, że rana jest śmiertelna. Przytuliłem ją mocno, ale usłyszałem głośny sprzeciw, który nie był jej sprzeciwem. Między mną, a nią coś się poruszyło i zaczęło kwilić.
- Czy to...? - nie kończąc nawet pytania odwinąłem poły jej zakrwawionego płaszcza, pod którym kryła malutkie, kwilące dziecko.
- Nathaniel. - powiedziała słabo. - Musisz się nim zaopiekować. - spojrzała na Fillipa i uśmiechnęła się słabo. - Wy musicie.
Po moich policzkach spłynęły łzy. Wziąłem ją ostrożnie na ręce, wstając z chodnika. Nie wiem, jak to możliwe, że wokół nas nie było jeszcze gapiów, ale nie chciałem czekać na sensację. W Katedrze powinien być jeden z naszych znajomych, który opiekował się tym ogromnym obiektem. Mugolska policja nie pomogłaby nam nawet w najmniejszym stopniu, a ich lekarze nie mogliby jej już odratować. Jedyne, co mogliśmy zrobić to wysłuchać jej przy świadku mogącym poświadczyć później jej ostatnie słowa. Naprawdę tylko tyle mogliśmy dla niej zrobić w tej chwili.
Pozwoliłem by moje łzy płynęły, tak jak u jej maleńkiego dziecka. Podczas tegorocznych zamieszek w Lyonie zginął jej mąż, cudowny mężczyzna, a teraz to ona opuszczała ten świat zostawiając po sobie maleńkie ziarenko, które łączyło w sobie ich oboje.
- Ja i tak... umieram. - mówiła słabo, cicho, wkładała w to resztki sił. - Nie mogę go chronić. - jej zęby były czerwone, a na ustach pojawiła się krwawa piana. - Opiekujcie się nim... To... to wasz syn.
- Tim! - krzyknąłem wołając opiekuna Katedry, który pojawił się jakoś niespiesznie, ale widząc, co się dzieje, podbiegł do nas prędko. Był księdzem, ale nie potrafił czynić cudów. A przynajmniej nie takie.
Położyłem Cordelię na ławie i po prostu patrzyłem, jak życie wpływa z niej powoli.
- Co... co się stało?! - Tim był przerażony, chociaż na pewno nie tak, jak mój Fillip, który siedział blady niedaleko nas i przyglądał się temu zajściu jakby zaraz miał zemdleć.
- Nie... nieważne! Khe! - zakaszlała wypluwając z ust gęstą, zakrwawioną ślinę. - W kieszeni. - nie miała sił by mówić dalej, ale zrozumiałem, o co jej chodzi.
Tim również, więc sięgnął do kieszeni jej płaszcza i wyjął z niej kopertę.
Cordelia wcale się już nami nie przejmowała. Patrzyła tylko na swojego płaczącego, wijącego się w jej ramionach dzidziusia i płakała bezgłośnie póki jej spojrzenie nie zgasło, a ramiona nie opadły. Malec rozdarł się potwornie, jakby czuł, jak zerwana zostaje nić łącząca go z matką.

~ * ~ * ~

Dlaczego nic nie robili? Dlaczego nie próbowali? Dlaczego ja sam nie zrobiłem nic by jej pomóc? Czy naprawdę nie było nadziei? Przecież jeszcze przed chwilą szła o własnych siłach! Była w stanie mówić! Czy to możliwe, że już wtedy była niemal martwa, ale w trosce o dziecko starała się żyć jeszcze przez chwilę?
Kiedy zacząłem płakać? W którym momencie zauważyłem, że słone łzy mieszają się z wypływającym mi z nosa katarem?
Nic nie rozumiałem i nawet nie byłem w stanie się podnieść. Patrzyłem, jak kobieta kona i chociaż jej nie znałem, czułem stratę, jakiej stałem się mimowolną częścią.
Dziecko zaczęło wrzeszczeć, a jej dłoń opadła w dół zwisając bezwładnie z ławki. Rozpłakałem się na dobre, tak jak ten samotny malec, którego Marcel właśnie wyciągał zza płaszcza nieżyjącej już matki.
Ksiądz roztrzęsiony czytał list, który kobieta miała w kieszeni, a ja nie pojmowałem, jak on i Marcel mogą mieć w sobie tyle spokoju w obliczu śmierci. Płakali, ale godzili się z tym, a ja nic nie rozumiejąc czyniłem przecież to samo.
Na czworakach podpełzłem bliżej nich. Nie byłem w stanie wstać i podejść. Marcel uklęknął obok mnie i złożył w moich ramionach płaczące dziecko.
- Należała do Rodu. - powiedział, jakbym musiał to usłyszeć z jego ust. - Czułem, że życie z niej uchodzi i chociaż nie chciała odchodzić, to jednak miała świadomość, że to właśnie następuje. - z pięknych, szarych oczu mężczyzny, tak podobnych do oczu tamtej kobiety, płynęły wielkie łzy. Objął mnie swoimi zakrwawionymi ramionami, a dziecko znalazło się dokładnie między nami. Czy czuło bicie naszych serc, czy słyszało ich uderzenia i to je nagle uspokoiło?
- Ona chciała żebyś się zajął jej dzieckiem. - Tim pociągał nosem i ocierał twarz rękawem sutanny, kiedy streszczał treść listu. - Wszystko tu napisała i zamieściła testament, w którym powierza ci opiekę nad chłopcem. Ma na imię Nathaniel.
- To później. - głos mojego mężczyzny łamał się, kiedy próbował zdobyć się na rzeczowy ton. - Musimy poinformować Ministerstwo i naszych, musimy... musimy tak wiele, że sam nie wiem, od czego zacząć.
- Zajmę się tym. - Tim podniósł się na nogi i tym razem wytarł całą twarz w swoją sutannę. - Wielu z nas ginie podczas bitew, ale niewielu odchodzi tak, jak ona. To ogromna tragedia i strata, ale nie jest to pierwsza i ostatnia taka śmierć. Zostaw to mnie. - widziałem, jak chęć dalszego płaczu walczy w nim z chłodną kalkulacją. Tylko członkowie Upadłego Rodu mogli pojąć jak wielkiego poświęcenia i siły wymagało takie zachowanie od tego dzielnego mężczyzny.
- Fillipie...
- Nic nie mów. - spojrzałem na blade zwłoki, a moje zęby uderzały lekko o siebie. Dopiero po chwili pojąłem, że cały drżę, a dziecko w moich ramionach znowu zaczyna popłakiwać.
Marcel objął mnie ponownie i zaczął się lekko kołysać by uspokoić mnie i maleństwo, które trzymałem.
Marcel, Tim, Cordelia, wszyscy troje należeli do Upadłego Rodu, wszyscy troje składali przysięgi, których ja nigdy miałem nie składać, decydowali się na wyzwania wykraczające poza moje możliwości. Ta kobieta, zapewne bardzo piękna jeszcze do niedawna, nie żyła, a na jej miejscu mógł znaleźć się nawet mój kochanek. Takie wiedli życie, to było im przeznaczone.
Nie musieliśmy mówić nic, gdyż doskonale rozumiałem, że mój Marcel pragnie mnie przeprosić, za to, czego byłem świadkiem, choć przecież nie była to jego wina. Zapach krwi na jego ubraniu sprawiał, że było mi niedobrze, ale z drugiej strony jego dotyk mnie uspokajał. Czy podobnie działał na tę małą istotkę między nami, która kręciła się, popiskiwała, ale najwyraźniej była już zmęczona, bo nie płakała?
- Marcel...
- Ciiii, kochanie. - jego głos był pełen łagodności i smutku. - Kiedy przyjdzie Ministerstwo, zajmiemy się wszystkim, a teraz nie mów nic, tylko odpoczywaj. I nie patrz na Cordelię, to nic nie zmieni, a ja nie chcę by ten okropny widok utrwalił się w twojej pamięci.
- Na to chyba za późno. - powiedziałem cicho.
- Nie jest za późno. - jego usta dotknęły mojej skroni, złożyły na niej pocałunek. - Patrz na to maleństwo, patrz na Nathaniela. Jest spokojniejszy, kiedy i ty jesteś spokojny. - jego głos był naprawdę kojący, a przecież jeszcze przed chwilą i on był trochę roztrzęsiony, zapłakany. – To, co się stało już się nie zmieni, Aniele, ale mamy wpływ na przyszłość, więc nie myśl o niej, ale o dziecku, o tej kruszynie, która patrzy na ciebie tymi wielkimi, zapłakanymi oczkami. - doskonale wiedziałem, co próbuje zrobić i nie stawiałem oporu. Pozwoliłem by odwrócił moje myśli od nieszczęścia jakie spotkało tę nieszczęsną kobietę, od jej zakrwawionego ciała, niewidzących oczu, uchylonych ust.
Patrzyłem na dzieciątko, które z kolei patrzyło na mnie. Jego niebieskie oczy były pełne strachu, niepewności, wahania. Zupełnie, jakby malec rozumiał, co się dzieje, chociaż był przecież zbyt malutki by to zrozumieć. Ile mógł mieć? Kilka miesięcy, może dwa. Był niemowlakiem. Zależnym od dorosłych, nieświadomym jeszcze samego siebie maleństwem, które mnie potrzebowało.
- Będzie dobrze, maleńki. - powiedziałem biorąc głęboki, uspokajający oddech. Przytuliłem tego malutkiego człowieczka do siebie i pocałowałem w czółko. Jego obecność dodawała mi sił i miałem nadzieję, że on czuje się podobnie, chociaż na pewno jeszcze tego nie pojmował.
Postanowiłem, że śmierć jego matki będzie początkiem, a nie końcem. Początkiem mojego nowego życia, początkiem nowego życia tej kruszyny i Marcela. Przecież gdyby ta kobieta, Cordelia, tak desperacko nie próbowała chronić swojego maleństwa, może mogłaby żyć, ale ona wolała się upewnić, że malec znajdzie się w rękach ludzi, którzy się nim zaopiekują. To dlatego pojawiła się pod Katedrą. Cokolwiek się jej przytrafiło i gdziekolwiek miało to miejsce, ona chciała dotrzeć tutaj, w miejsce, w którym wiedziała, że na pewno znajdzie członka Upadłego Rodu, a szczęściem znalazła i tego, którego potrzebowała najbardziej – Marcela.
- Jesteś w dobrych rękach, maleńki. Dzięki mamusi.

~ * ~ * ~

Miałem już pewność, że mój Fillip bez problemu poradzi sobie z sytuacją, że tak jak on wydawał się kotwicą zatrzymującą to małe dziecko w przystani spokoju, tak i malec kotwiczył Fillipa. Mogłem więc zostawić ich samych sobie i wziąć na siebie wszystkie formalności związane ze śmiercią Cordelii.
Ludzie Ministerstwa przybyli tak szybko, że miałem ochotę zapytać ich, gdzie byli kiedy czarownica została dźgnięta zaczarowanym ostrzem, które nie pozwalało na zaleczenie radny, ale jadziło ją, paliło, rozrzedzało krew. Byłem dla nich raczej nieuprzejmy, kiedy zadawali pytania, na które nie znałem odpowiedzi. Często odpowiadałem pytaniem na ich pytania, które uznawałem za bezsensowne. Skąd miałem wiedzieć, jak do tego doszło? A może oni wiedzą, gdzie to się stało? Sprawca? No właśnie, co ze sprawcą, którego powinni ująć? Byłem poirytowany, nie podobało mi się to, jak prowadzili tę sprawę. Zgon był dla nich zgonem i nie miał większego znaczenia, gdyż Cordelia nie była żadną wysoko postawioną czarownicą.
Przesłuchanie Fillipa było krótkie i równie oporne, jak w przypadku mnie czy Tima. Nie wiedzieliśmy nic istotnego i mogliśmy tylko opowiedzieć o wydarzeniach mających miejsce pod Katedrą i w jej wnętrzu. Irytacja rosła we mnie z każdą chwilą i tylko chęć zatrzymania Nathaniela powstrzymywała mnie przed wybuchem. Cordelia pragnęła abym zajął się malcem i zaakceptowała Fillipa w jego życiu, prosząc byśmy obaj opiekowali się jej synkiem. Nie oddałbym teraz malucha nikomu! Ona pragnęła aby jej dziecko znalazło nowy dom, a pragnienie to było silniejsze niż chęć ratowania siebie.
Kiedy zabierali jej ciało, ja tłumaczyłem, że dla tego maleńkiego chłopczyka jestem odrobinę dalszym wujkiem, gdyż jego matka była moją kuzynką. Wyjaśniłem sprawę listu pozostawionego przez Cordelię w kieszeni, upierałem się, że dla Nathaniela najlepsze będzie pozostanie z rodziną, tym bardziej, że został mi powierzony niemal oficjalnie. Miałem w nosie to, co mi mówili, więc zrezygnowali ze wszystkich swoich beznadziejnych pomysłów. Malec zostawał ze mną, a tym samym z moim słodkim Fillipem, który zdołał uśpić kruszynę, choć nie było to łatwe, kiedy nie mogło się go nakarmić.
- Kochanie, musimy jeszcze dziś zrobić zakupy. - powiedziałem, chociaż chłodne brzmienie mojego głosu wcale mi się nie podobało. Ostatni ludzie Ministerstwa wychodzili teraz z Katedry. Nic nie odkryli, nie mieli żadnych poszlak, więc nie byli tu potrzebni. Musieli sprawdzić ranę, która była bezpośrednią przyczyną śmierci Cordelii, ale to już nie należało do moich spraw z winy całkowitego braku przyjaznych dusz w Ministerstwie.
- Hm? - mój ciemnooki Anioł podniósł głowę patrząc na mnie trochę nieprzytomnie.
- Zakupy, dla małego. Mleko, które zastąpi brak matczynego, jakieś ubranka, kaszki, nie mam pojęcia, jak opiekuje się noworodkami, więc przy okazji kupię kilka książek o rodzicielstwie.
- Więc on...
- Tak, na pewno zostaje z nami i jestem pewny, że bez problemu zatrzymamy go na stałe. Będzie naszym dzieckiem i tego właśnie pragnęła jego matka. Ona wiedziała, że zginie, mogła tylko nie wiedzieć jak.
Objąłem Fillipa i małego Nathaniela ramionami i siedząc obok nich na ławce, snułem w myślach wielkie plany na przyszłość, które teraz uległy całkowitej zmianie, chociaż dopiero przed dwiema, może trzema godzinami Cordelia i jej synek pojawili się w naszym życiu.
- Zostanie z nami? - Fillip był niepewny i rozumiałem dlaczego. Bał się, że jakakolwiek forma radości może zostać źle odebrana, może nawet przez ducha matki Nathaniela, który niekoniecznie opuścił ten świat.
- Jak na razie tak, zostanie. - przyznałem. - Cordelia chciała byśmy byli mu nowymi rodzicami, więc nie zawiedziemy jej. Jeszcze dziś będę musiał spotkać się z najważniejszymi członkami Upadłego Rodu, ale pojawią się w naszym domu, abyśmy nie musieli ciągnąć ze sobą Nathaniela. - już czułem, że muszę się opiekować tą kruszyną, że jest cząstką mnie, cząstką Fillipa, częścią naszej nowej rodziny. Jak przebiśnieg przedzierający się przez niemrawo topniejący śnieg, tak on zaczynał kwitnąć pośród smutków i dramatu śmierci.
Teraz to było nasze dziecko, nasz nowy świat.