poniedziałek, 28 września 2009

Parapluie

Kiedy wsiadałem do pociągu słońce świeciło mocno, pieszczotliwie, a powietrze było ciepłe i niesamowicie przyjemne. Niestety całe to piękno psuło wrażenie, że czegoś zapomniałem. Czułem ten dziwny balonik, który napełniał się powietrzem wewnątrz brzucha za każdym razem, gdy coś podobnego mi się przytrafiało. Wymieniałem w myślach wszystko, co powinienem ze sobą zabrać, jednak każda z tych rzeczy była w moim kufrze, zapewne, dlatego o nich pamiętałem, a ucisk w żołądku wcale się nie zmniejszał. Starałem się nawet układać krótkie historyjki i dzięki temu znaleźć w końcu gdzieś w pamięci rzecz, o której zapomniałem. Także i to nie przyniosło spodziewanego efektu. Nie byłem nawet pewien, czy to ważne, czy też nie.
Całą drogę do Hogwartu zaprzątało to moje myśli i sprawiało, że nie mogłem w pełni cieszyć się powrotem do szkoły. Chociaż czasami usilnie próbowałem skupić się na wyobrażeniu sobie spotkania z profesorem Camusem, lub zajęć z nim, balonik wewnątrz mnie nie dawał mi spokoju ani na chwilę. Było to denerwujące, jednak nieuniknione. Musiałem sobie przypomnieć, jeśli chciałem zaznać spokoju, a tym bardziej, jeśli chciałem by nauczyciel latania był jedynym w moich myślach.
Pamięć jak na złość stawiała opory, ale zaskoczyła niespodziewanie w najmniej pożądanym momencie. Jechaliśmy już powozem, kiedy zaczął padać deszcz. Nie było żadnego lekkiego, małego deszczyku. Od razu zaskoczyło nas prawdziwe oberwanie chmury. Wielkie i ciężkie krople rozbijały się o szybę, dach i każdą inną powierzchnię, na jaką trafiło. Ochłodziło się, a na ziemi w przeciągu kilku minut wytworzyły się wielkie kałuże.
Tak, nie było wątpliwości. Tym, czego zapomniałem był parasol. Na domiar złego nie mogłem liczyć na kolegów, ani Olivera. Każdy z nich miał niewielką parasoleczkę, pod którą mieściła się jedynie jedna osoba, w dodatku dziecko, jako że dorosłemu takie maleństwo nie dałoby wiele. Chociaż siedziałem bezpiecznie w powozie, to już czułem przemoczone trampki i przenikliwe zimno, które czeka mnie, gdy tylko wyjdę na deszcz i spróbuję jakoś przedostać się do zamku.
- Zapomniałeś? – Oliver szturchnął mnie wybudzając z tego sennego zamyślenia. Z początku nie wiedziałem, o co mu chodzi, jednak domyśliłem się, kiedy patrzył na mnie przenikliwie. – Z twojej twarzy można wszystko wyczytać i tylko ślepy by tego nie zauważył. – mruknął.
- Tak... Tak... – zaniepokoiło mnie jego spostrzeżenie. Jeśli byłoby to prawdą Camus wiedziałby, że się w nim kocham, a przecież nie miał pojęcia! Nie mógł o tym wiedzieć, gdyż nasze stosunki były wręcz idealne, a gdyby znał mój sekret na pewno więcej nie pokazałby mi się na oczy. Oliver musiał się mylić, bo Marcel wcale nie był ślepy, a przecież moja tajemnica nadal pozostawała tajemnicą.
- A tym razem, co się dzieje? – mruknął niezadowolony przykładając mi dłoń do czoła i sprawdzając czy nie mam gorączki, patrząc w oczy jakby czegoś w nich szukał. – Nie jesteś chory.
- Oczywiście, że nie jestem! – sycząc odsunąłem się od niego. Ten to miał pomysły. – Zapomniałem parasola, z wami nie pójdę, więc będziesz musiał zdobyć dla mnie jakiś, kiedy dotrzesz do zamku. Z resztą chłopcy ci pożyczą. – wskazałem przytakujących kolegów, z którymi jechaliśmy. Na moim miejscu też nie wyglądałbyś na szczególnie szczęśliwego. – skarciłem kuzyna.
- Dobrze już, bez zbędnych wykładów, Fillipie. – machnął na mnie ręką. Miałem ochotę mu ją odgryźć by nauczył się, że mnie nie wolno ignorować, kiedy się denerwuję, jednak nie miałem na to zbyt wiele czasu. 
Powóz zajechał już przed bramę zamku i zatrzymał się. Jako pierwsi wysiedli starsi uczniowie tłumacząc głośno, że ze względu na pogodę ten kawałek od bramy głównej do zamku mamy przejść pieszo. To już całkowicie wykluczyło możliwość pobiegnięcia do zamku. Musiałem zostać w powozie i poczekać na kuzyna.
- Wrócę, kiedy tylko dadzą mi parasol. – obiecał Oliver i wyszedł na deszcz za kolegami kuląc się by nie zmoknąć mimo parasola w ręce.
Westchnąłem i usiadłem ciężko, czekając. Miałem nadzieję, że powóz nie odjedzie skoro byłem w środku. Wtedy miałbym jeszcze większy problem i już z całą pewnością nie uniknąłbym przemoczenia butów i ubrań, a zapewne nawet choroby.
Podparłem głowę ręką i czekałem wytrwale. Najgorsze było to, że nie wiedziałem ile czasu minęło odkąd chłopcy wyszli i ile jeszcze musiałem czekać na Olivera. Wydawało mi się, że to trwa i trwa, i nie chce się skończyć. Dziewczyny z pewnością siedziały już w Wielkiej Sali i piszczały na widok Camusa, a ja byłem uziemiony i to tylko, dlatego, że zapomniałem parasola, który wydawał się zupełnie niepotrzebny, kiedy wsiadałem do pociągu. Gdyby nie to siedziałbym z kolegami i kuzynem nieprzytomny z radości, że znowu jestem w szkole i mogę codziennie spotykać się z nauczycielem latania. Nie potrafiłbym usiedzieć spokojnie czując łaskotanie motylich skrzydełek w brzuchu, nie mógłbym oderwać wzroku od wspaniałej postaci profesora i co najważniejsze, może nawet zdołałbym zamienić z nim kilka słów, lub chociaż przywitać się. Może dziewczyny już to zrobiły i ubiegły mnie? Może nawet otoczyły Camusa nie pozwalając mu usiąść na miejscu i niby przypadkiem dotykały go, lub ocierały się o jego ubrania?
Wzbierała we mnie wściekłość na myśl o takiej ewentualności. Nie ważne czy brudny i mokry, czy też nie. Musiałem natychmiast zjawić się w Wielkiej Sali i udaremnić jakoś atak uczennic na nauczyciela! Musiałem go obronić i mieć dla siebie nawet, jeśli miałem przypłacić to poważną chorobą!
Otworzyłem drzwi powozu marszcząc nos. To była najprawdziwsza ulewa! Zebrałem siły i całą odwagę, jaką miałem i wyszedłem na zewnątrz z zamkniętymi oczyma. Nic się nie działo, nie czułem chłodu, nie padało, chociaż słyszałem deszcz. Podniosłem przed siebie ręce. Były suche, a przecież kawałek przede mną wielka kałuża stawała się jeszcze większa przez wpadające do niej kolejne krople. Spojrzałem w górę.
Krwiście czerwone róże nie przepuszczały wody zwarte ze sobą niesamowicie ciasno. Ich łodyżki przeciskały się między rozwiniętymi, wspaniałymi kwiatami zmierzając w jego miejsce.
- Parasol? – zapytałem głośno samego siebie spoglądając w bok.

~ * ~ * ~

Nie wiem czy było to przerażenie czy zaskoczenie, jednak twarz Fillipa przybrała prawdziwie osobliwy wyraz. Wpatrywał się w guziki mojego płaszcza sunąc wzrokiem coraz wyżej. Serce niemal zamarło mi w piersi, kiedy to robił. Jego głowa unosiła się powoli, a usteczka otwierały. Spotkanie naszych oczu było jak nagły i oślepiający błysk. Oślepiało na tę niepozorną sekundę, zatrzymywało bicie serca, oddech, czas i chociaż było to tylko chwileczką, to jednak wydawało się trwać i zapisywało w pamięci.
- Tak, Fillipie, to parasol. – potwierdziłem łagodnie. Mógłbym dodać, że stworzony specjalnie dla niego, gdy zobaczyłem, że nie ma go ze znajomymi i kuzynem, jednak to zdradzałoby moje uczucia, które i tak były już nazbyt oczywiste. 
Z całą pewnością nie trzeba było wiele by zauważyć, że niecierpliwie na kogoś czekałem, że starałem się wypatrzeć kogoś w tłumie uczniów, że mój płaszcz drgał od szybkich i mocnych uderzeń serca, oddech był głośny i nierówny, a usta drżały podobnie jak dłonie. Właśnie, dlatego, iż nie potrafiłem tego ukryć starałem się stać z boku niezauważony przez nikogo. Zbyt wiele ryzykowałem poddając się ciepłu i słodyczy uczuć, ale gdybym usiłował wyprzeć je z siebie tylko raniłbym serce i duszę.
Chciałem zobaczyć Fillipa. Tylko spojrzeć na niego i w ten sposób zadowolić swoje pragnienie jego bliskości. Jedno spojrzenie, chociażby najkrótsze, a byłbym zbawiony, a mógłbym uspokoić swoje serce, oswoić gromadzące się w nim uczucia i dalej udawać, że jestem tylko zwyczajnym nauczycielem miłym dla jednego z wielu uczniów.
Gdy nie zobaczyłem mojego Anioła wśród tej gromady uczniów zaniepokoiłem się, desperacko poszukując go wzrokiem po błoniach, wśród ostatnich wchodzących uczniów. Moja dusza była wtedy rozrywana na strzępy, jednak szybko odrodziła się, gdy jeden powóz zamiast odjechać stał pod bramą. Nie byłem pewny czy jest to możliwe, jednak wierzyłem głęboko, że stał się mały cud. Jeden z wielu, jakie darował mi Pan od dnia spotkania z Fillipem.
I ziściło się kolejne z moich małych marzeń, a Ślizgon stał przy mnie równie słodki jak zawsze.
- Możesz dotknąć, Fillipie. – uśmiechnąłem się. Moje serce biło już spokojnie, byłem opanowany i rozważny. Moje ogromne pragnienie zostało zaspokojone. Anioł znowu był ze mną, moje myśli wróciły na normalny tor i nie musiałem obawiać się samotności płynącej z braku chłopca.

~ * ~ * ~

Był taki jak zawsze. Idealny, uśmiechnięty, miły, niewinny na tyle na ile niewinnym mógł być mężczyzna. Jego oczy nieprzerwanie miały w sobie ten cudowny blask, kształt warg kusił i studził zapał tych, którzy mieliby nadzieję ich skosztować. Znowu czułem w ustach smak miodu ze śniadania. Z największym trudem zdołałem oderwać spojrzenie od nauczyciela. Chciałem widzieć go zawsze, do końca świata móc widzieć tylko jego i nikogo innego.
Przypomniały mi się słowa Olivera, który mówił, że moja twarz zdradza wszytko. Speszyłem się, zaniepokoiłem i szybko wbiłem spojrzenie w parasol nade mną. Wyciągając rękę dotknąłem materiału.
- Prawdziwe! – krzyknąłem zaskoczony, a wspaniały śmiech profesora wypełnił powietrze zachwycając nawet wiatr, który złagodniał wsłuchując się w ten cudowny dźwięk.
- Tak, są prawdziwe. – Camus przyglądał mi się, wiedziałem o tym, chociaż sam nie miałem już odwagi popatrzeć na niego. Zamiast tego starałem się podziwiać parasol z najprawdziwszych róż. Kwiaty chroniły nas przed deszczem, łodyżki splatały się na środku, zaś kolce znikały w miejscu, za które nauczyciel trzymał ten niesamowity parasol.

~ * ~ * ~

Gdybym mógł w ogóle nie ruszałbym się z miejsca. Stałbym tam wpatrując się w słodki Cud przede mną, a uśmiech nie schodziłby mi z twarzy. Te wspaniałe, rozradowane oczka, rozkosznie czerwone usteczka i nagle rumiane policzki.
Nie liczyła się różdżka w kieszeni, testrale, których Fillip nie mógł zobaczyć, zaczarowana brama zamku, która wpuszczała na teren szkoły wyłącznie pożądane osoby. Magię, której zawsze szukałem miałem przed sobą i w sobie, Ślizgona i uczucia do niego. Kolejna zaklęta w kuleczce chwila spędzana razem, która trafi do mojej bezcennej szkatułki, którą dostałem od chłopca.
- Musimy iść, Fillipie. Niedługo zacznie się uczta. – nie chciałem tego mówić, jednak musiałem. Z pewnością nie wypadało nam spóźnić się na Ceremonię, a tym bardziej całkowicie ją opuścić. Chociaż bardzo bym chciał miałem swoje obowiązki, a doprowadzenie mojego Anioła na czas było właśnie jednym z nich.
Chłopiec westchnął głośno i przytaknął.
- Dobrze. – stanął blisko mnie, a kiedy ruszyłem powoli on podreptał ze mną. Starałem się iść tak by mógł omijać kałuże, a tym samym nie musiał wychodzić spod parasola. Nie chciałem by przemoczył buty, lub zmoknął. Właśnie, dlatego stworzyłem ten parasol. By mój największy skarb dotarł suchy do zamku.

~ * ~ * ~

Serce pędziło jak oszalałe, jego głośne uderzenia mieszały się z szumem deszczu i cieszyłem się niesamowicie, że na dworze było tak głośno, gdyż profesor mógłby usłyszeć to szaleńcze bicie, a wtedy spaliłbym się ze wstydu. Specjalnie usiłowałem iść jak najbliżej niego i przypadkiem ocierać się o niego ramieniem. Sprawiało mi to tak niesamowitą radość i teraz, kiedy wiedziałem, że dziewczyny nie mogą tego robić nie potrafiłem się powstrzymać. To było niemal jak bezpośredni dotyk, a przecież materiał ubrań nie był wcale tak gruby, a pod nim obaj mieliśmy nagą skórę.
Spłonąłem, kiedy to sobie uświadomiłem. Nie potrafiłem pozbyć się sprzed oczu obrazu nagiej skóry profesora, której mógłbym dotykać. Nie wiedziałem, jakie uczucie może towarzyszyć dotykaniu jej, tak jak nie znałem smaku jego warg.
- Przepraszam, że musi się pan przeze mnie fatygować. – powiedziałem z zamkniętymi oczyma by pozbyć się drżenia głosu. Zaraz potem mogłem unieść powieki uspokajając się odrobinę. Jeśli będę z nim rozmawiał nie będę myślał o dziwnych rzeczach. A jeśli on czyta w myślach? Znowu byłem cały czerwony!
- To nie fatyga, to przyjemność, że mogę ci jakoś pomóc, Fillipie.
Chciałem się na niego rzucić. Przystanąć, podskoczyć, by móc zarzucić mu ramiona na szyję i przytulić się z całych sił. Gdyby to było możliwe podpisałbym go, by każdy wiedział, że jest mój i nikt inny nie ma do niego prawa! Nie ważne, że byłem samolubny. Marcel był mój i tylko mój nawet, jeśli o tym nie wiedział!

~ * ~ * ~

Ramionko Fillipa ocierało się subtelnie o moje ramię. Usilnie starałem się opanować uśmiechając lekko, tak jak zawsze, podczas gdy w środku cały wrzałem, byłem nieprzytomny z radości i czułem, że mógłbym unieść się w powietrze gdybym tylko pozwolił sobie na uwolnienie całej tej bomby uczuć, jaką w sobie kryłem.
Gdybym tylko mógł go złapać i zamknąć w ciasnym uścisku swoich ramion, jak złotego, cudownego ptaszka w klatce. Zamknąłbym go na kłódkę, a kluczyk włożył w serce by zawsze mieć go właśnie tam, a później sprawiłbym, że klatka zniknie by był wolny, gdyż nie miałbym serca narzucać mu czegokolwiek.
- Oj... – to krótkie słówko zabrzmiało niesamowicie słodko, gdy stanęliśmy przed większą i niemożliwa do przejścia kałużą, jako że nikła dopiero gdzieś w trawie. Buty chłopca z całą pewnością nie przetrwałyby tego suche.
Byłem wdzięczny za deszcz, za błoto i to minimalne jeziorko na środku naszej ścieżki.
- Potrzymaj proszę parasol. – podałem go chłopcu, który gryząc wargę wziął go i patrzył na mnie niepewny. Nie bał się, tego byłem pewien, ale nie potrafiłem odgadnąć czy wie, co zamierzam, czy też nie.
Wziąłem go na ręce tak, by się nie ubrudzić od jego butów, ale także przede wszystkim by parasol zakrywał go całego.

~ * ~ * ~

Chciałem piszczeć! Ze szczęścia, dla samego piszczenia, by odreagować. Chciałem krzyczeć głośno i uwolnić całe to szczęście, które pęczniało w moim brzuchu, pozbyć się łaskotania w piersi. Chciałem płakać z radości!
*
Nie powiedziałem Oliverowi, że to Camus pomógł mi dotrzeć do zamku. Skłamałem, ze pomógł mi jakiś starszy Krukon przygarniając mnie pod swój parasol, gdy sprawdzał, czy nikt nie został z tyłu. Spotkałem się z kuzynem akurat, gdy ten wybiegał z Wielkiej Sali. Zaraz po przyjściu do zamku ich parasole zniknęły i z tego, co zdołał się dowiedzieć miały zostać wysuszone przez Skrzaty Domowe i pojawić się w naszych pokojach. Na szczęście chłopak nie musiał już się o mnie martwić, a ja mogłem uczestniczyć w Ceremonii Przydziału i uczcie rzucając ukradkowe spojrzenia na stół nauczycielski i nauczyciela latania. Musiałem mu podziękować za to, co dla mnie zrobił.
Zwyczajne ‘dziękuję’, jakie powiedziałem, kiedy doniósł mnie do zamku było niewystarczające. Powinienem mu coś dać, chciałem tego, ale zupełnie nie wiedziałem, co. Do głowy przyszedł mi tylko buziak, a przecież to nie byłoby podziękowaniem. Poniekąd skradłbym coś bardzo cennego nawet, jeśli musnąłbym tylko jego policzek. On pomógł mi, a ja samolubnie zrobiłbym coś by tym bardziej zadowolić siebie. Postanowiłem improwizować, a okazja nadarzyła się zaraz po posiłku. Uczniowie i nauczyciele rozeszli się szybko, a ja odesłałem kuzyna do pokoju. Zostałem w Wielkiej Sali pod pretekstem podziękowania wybawicielowi, co tym razem nie mijało się z prawdą. Poczekałem aż Oli opuści pomieszczenie i sam wyszedłem by poczekać na korytarzu na Camusa.
Miałem ogromne szczęście, ponieważ wychodził, jako ostatni i nikt nie mógł nas zaskoczyć. Kiedy mnie dostrzegł uśmiechnął się i skinął mi głową. Odwzajemniłem uśmiech zachwycony na nowo profesorem.
- O co chodzi, Fillipie? – uwielbiałem sposób, w jaki wypowiadał moje imię. Pieszczotliwie i delikatnie, czule, właśnie tak chciałem to słyszeć.
- Chciałbym panu podziękować za pomoc... Co roku mi pan pomaga w tym pierwszym dniu. – zauważyłem nie potrafiąc nawet ukryć wypieków na twarzy. To była prawda. Potrafiłem się w coś wpakować każdego pierwszego dnia szkoły, a Marcel zawsze był blisko i ratował mnie z opresji.

~ * ~ * ~
- Przecież już podziękowałeś. – byłem zaskoczony. Chłopiec nie musiał przecież dziękować w żaden specjalny sposób za pomoc, ale te rumiane policzki były dla mnie wystarczającym podziękowaniem. Piękniejsze niż nie jeden kwiat, słodkie i tak pełne wdzięku! Zachwycające.
- Ale to za mało. – mruknął wpatrując się w podłogę.
Kochałem go za to, jaki był. Niewinny, rozkoszny, po prostu był sobą, a ja nie potrafiłem opanować czułości.
Pochyliłem się i pocałowałem go w skroń.
- Naprawdę nie musisz dziękować więcej. – szepnąłem mu na ucho i chciałem się odsunąć, kiedy nagle on złapał mnie za krawat uniemożliwiając wyprostowanie się.
Popatrzyłem na niego o wiele bardziej zdziwiony niż na początku, a on spłonął rumieńcem, jakiego jeszcze nigdy u niego nie widziałem. Wyglądał jak małe ognisko i wydawał się przerażony tym, co zrobił.
Patrzyłem na niego, a on na mnie. Chociaż panowała cisza wydawało mi się, że wszystko wiruje i szeleści, a my stoimy nieruchomo pośrodku tej karuzeli.
Fillip przełknął z trudem ślinę.
- D... Dziękuję! – krzyknął i pocałował mnie w policzek szybko. Puścił krawat i odbiegł speszony zostawiając mnie zszokowanego na środku korytarza.
Jakiż on był słodki!