niedziela, 26 stycznia 2014

L'Histoire

Historia Upadłego Rodu, do którego należy Marcel Camus.

Delikatny wietrzyk niosący ze sobą słodki zapach miodu uniósł drobinki piasku z chodnika i zgrabnie przedostał się przez wysokie żelazne ogrodzenie prywatnej posesji. Podjął wędrówkę wyłożoną kostką alejką pod same drzwi starego, dużego domu. Dzwoneczki wiszące z boku, niedaleko okna, poruszyły się wydając z siebie ciche dźwięki powitania dla mile widzianego gościa, który ruszył dalej przeciskając się drobną szczeliną w niedomkniętych drzwiach.
Przez ogromny, klasyczny hol nie zatrzymując się nawet na chwilę wspiął się po schodach na kolejne piętra. Pokoje, pokoje, biblioteka i kolejne pomieszczenia, których było tu pełno nie przyciągnęły jego uwagi. Brnął dalej przed siebie coraz wyżej i wyżej, aż w końcu natrafił na poważniejszą przeszkodę. Masywne, a jednak delikatne w swym kształcie, dębowe drzwi były zamknięte. Prowadziły na strych, a jedynym rozwiązaniem było w tym wypadku przeciśnięcie się przez dziurkę od klucza.
Na starych meblach, pudłach i nieużywanych przedmiotach stała nieduża warstwa kurzu. Drobinki uniosły się tańcząc z radości, że w końcu ktoś zechciał je odwiedzić. Przez półokrągłe okno do środka wpadały jasne promienie mocno świecącego słońca z zewnątrz. Padały na zamkniętą księgę rozłożoną na wysokim stojaku, zupełnie jakby była domkiem Baby Jagi stojącym wyłącznie na jednej, kurzej nóżce. Ciężka, skórzana oprawa ozdobiona została złotym napisem: „Cum tacent, clamant” – to jest „Milcząc wołają”. Drobny podmuch musiał się wysilić by ją unieść jednak, kiedy tylko opadła uderzając cicho o drewno stojaka kartki niemal same zaczęły się przekładać docierając na jedną wybraną stronicę.
W górnym prawym rogu kartki widniały drobne litery wypisane czarnym atramentem: „Magni nominis umbra” – „Cień wielkiego imienia”. Niżej, gdyż około w połowie strony, zaczynał się zdobny w obraz upadłych kochanków inicjał litery „L”, zaś obok tym samym delikatnym, lekko przekrzywionym i starannym pismem zaczynała się przeszłość.

Przeszłość umyka nam spod palców, kiedyś była przyszłością, niewiadomym, nagle stała się teraźniejszością, jakby specjalnie chciała się zbliżyć, aż nagle, zanim ktokolwiek zdołał to dostrzec naznaczona czasem odeszła w zapomnienie. Teraz wydarzenia, które minęły bezpowrotnie wymykają się po kryjomu z naszej pamięci, zaś te, których chcielibyśmy się pozbyć zostają męcząc nas i przypominając o konsekwencjach naszych decyzji.
Ponieważ całe życie jest pasmem wyborów, radości i smutków, porażek i zwycięstw, dobra i zła. Jest tym, co nazywamy śmiercią, choć przecież ciągle jest życiem. Jest drogą ku Wieczności, ku nowym ideałom, ku temu, co nie dane jest nam w pełni pojąć.
I tak oto, kierując się własnymi wyborami ludzkość powoli zmierza ku zagładzie. Dobro zatraciło już swoją czystą postać nierozerwalnie towarzysząc złu. Piękno stało się brzydotą, bogactwo – ubóstwem.
Wyglądając przez okno widzimy śnieg, tak drobny i czysty w swojej niszczycielskiej sile, w mocy zabijania, jaką nadały mu ludzkie pomyłki, grzech egoizmu, chęć zrównania się z Bogiem. Ciepło komnaty, choć niezaprzeczalne wydaje się zanurzać w chłodzie równym spadającym płatkom, gdy tylko wspominamy to, co odeszło, a nie wróci, gdy dane nam jest dostrzec sprzeczności, jakie kierują światem, życie, które zmieniło się w przeciągu sekundy naznaczając nas piętnem.
Chociaż początki Historii sięgają wieków o wiele wcześniejszych, to, co pragnieniem naszym jest wam przekazać zaczęło się dużo później, gdyż w wieku XVII. Roku pańskiego 1680 w kwietniu dnia 30, kiedy to w Noc Walpurgii czarownice gromadziły się na polach rozpalając ogniska i tańcząc do samego rana, by powitać nadchodzące lato, okres, kiedy to będą mogły zbierać zioła na kolejny długi rok, w jednym z najbardziej cenionych rodów magicznych narodziło się dziecko. Drobny chłopiec, który płaczem powitał świat i Śmierć, która stała przy nim, jak przy każdym rodzącym się niemowlęciu, ostrzegając, iż wróci, kiedy nadejdzie czas. Narodził się dziedzic, potomek mężczyzny będącego głową całego rodu, jak później okazać się miało ten, który zmieni świat i historię.
Kiedy tylko Śmierć ustąpiła, jej miejsce przy niemowlęciu zajęła wysoka, szczupła Istota. Włosy koloru zboża spływały na szerokie barki i białą szatę. Ciepłe spojrzenie szarych oczu z czułością wydawało się gładzić mokrą od łez twarz maleństwa. Cztery pary ogromnych skrzydeł, których czerń wydawała się zaledwie cieniem rzucanym przez zachodzące słońce przybrały niematerialną formę. Istota wyciągnęła duże, silne, ojcowskie dłonie po chłopczyka, zaś matka z dobrotliwym uśmiechem podała mu dzieciątko.
- Od tej pory nosisz imię Christopher. Christopher De Molay.
Drobna rączka uniesiona wysoko chwyciła pukiel jasnych włosów i pociągnęła na tyle mocno, iż Istota skrzywiła się uśmiechu.

Bose stopy sunęły szybko po ciepłej, zielonej trawie. Ciche, szybkie oddechy i z trudem przełykana ślina wydawały się głośniejsze niż w rzeczywistości, gdy serce biło nad wyraz szybko by nadążyć z pompowaniem krwi. Na drobnej rumianej buźce widniał szeroki uśmiech, który sprawiał, iż ciemne oczy były przymrużone, zaś długie rzęsy niemal dotykały dziecięco pulchnych policzków. Rozwiane wiatrem i biegiem orzechowe włosy nieskładnie tańczyły w powietrzu.
Piękna, majestatyczna Istota stała w pełnym słońcu obserwując ryby w stawie. Jej ciemne skrzydła wydawały się niemal białe, gdy materialne promienie słońca przenikały przez nie, niczym przez powietrze. Sługa Boży, Anioł strzegący dziedzica, zamknął oczy na jedną krótką sekundę.
- Spóźniłeś się, Christopherze – głos miał opanowany, spokojny i ciepły, koił serce pełnią łagodności.
- Sarphielu – chłopiec stanął zdyszany przy Stróżu i oddychając głośno usiłował jak najszybciej ochłonąć. – Przepraszam, nie chciałem. To przez matkę, nie chciała mnie wypuścić póki nie skończyłem przepisywać Przykazań.
Anioł uśmiechnął się subtelnie wyraźnie ugłaskany takim usprawiedliwieniem.
- Niech będzie. Tym razem ci wybaczam, jednak następnym razem postaraj się być punktualny.
- Na pewno będę!
Zapadła cisza przerywana wyłącznie cichym pluskiem, kiedy któraś z ryb wyskoczyła ponad powierzchnię wody i ponownie zniknęła w zieleni jeziora.
- Czy pokażesz mi teraz Kielich i Krzyż? – ciemnowłosy chłopiec zacisnął nerwowo dłonie w pięści – Chciałbym je zobaczyć, mam już siedem lat. – wydawał się tłumaczyć przed samym sobą.
- W godzinie, w której przyszedłeś na świat, Christopherze. Poczekaj do wieczora.

Słońce zachodziło już za góry, które widać było w oddali na horyzoncie. Wioska była cicha i jak gdyby opuszczona, a jednak w każdym domu paliła się świeca. Jeśli zechcieliście tylko zamknąć oczy i skupić się na odgłosach niesionych przez wiatr z pewnością dosłyszeliście dochodzący z oddali śpiew. Ludzie witali kolejne lato świętując i bawiąc się, jak co roku. Dzieci skakały rozradowane w koło ognia trzymając się za ręce, dziewczynki z pierwszych kwiatów wiły wianki i w zwiewnych sukienkach na bosaka tańczyły kręcąc się w kółko.

Czarnoskrzydła Istota zaczęła schodzić w dół krętych, wyniszczonych przez czas schodów w ruinach starego zamku. Chłopiec idący za nim cały drżał, mimo iż był ciepło ubrany. Przygryzał wargę niemalże do krwi starając się dojrzeć coś w ciemnościach, a jednak widział wyłącznie blask, jaki rzucała postać prowadzącego go Anioła.
- Sarphielu? – wyrzucił z siebie drżącym szeptem, a wyciągając przed siebie rękę uchwycił się kurczowo ciepłej dłoni opiekuna. Teraz musiał przyspieszyć by nadążyć, więc wkładał o wiele więcej wysiłku w każdy stawiany niezgrabnie krok.
Schodzili coraz niżej w coraz bardziej nieprzeniknioną ciemność, w coraz to większy chłód. Pachniało wilgotną ziemią i starością sypiących się murów, a jednak droga wiodła dalej.
W końcu schody się skończyły i zastąpiło je proste podłoże. Sarphiel poprowadził chłopca dalej w głąb komnaty, w której się teraz znaleźli. Anioł uniósł dłoń, a pochodnie zapłonęły jasno.
Pomieszczenie było naprawdę ogromne i zupełnie puste. Poza schodami za nimi i drzwiami przed nimi nie było tam więcej nic. I to właśnie w stronę wielkich wrót zmierzali.
Sarphiel zgrabnymi palcami dotknął rzeźbienia przedstawiającego Ostatnią Wieczerzę i Ukrzyżowanie. Za każdym razem opuszki błądziły po ciele wyrytego w drewnie Chrystusa. Wyszeptał coś w nieznanym języku, a wtedy drzwi uchyliły się wpuszczając do mrocznej komnaty światło.
Chłopiec musiał zasłonić oczy by nie stracić wzroku, kiedy nieprzywykłe do tak intensywnej jasności źrenice nie potrafiły znieść blasku. Po omacku ruszył przed siebie słysząc jedynie trzask, gdy wrota zamknęły się ponownie, tym razem za nim.
- Otwórz oczy, Christopherze – Anioł przyłożył dłonie do zamkniętych powiek dziecka, a kiedy je zabrał blask nie raził już tak boleśnie.
W powietrzu, w spływającym niby z nieba jasnym świetle unosił się Krzyż. Prosty, a równocześnie tak majestatyczny. Widoczne na nim ślady po gwoździach i krwi przypominały te, które zostawiono na ciele samego Pana. Kielich, równie ubogi, a jednak pełen mocy, wisiał tuż obok.
Chłopiec patrząc na Święte Artefakty wielkimi oczyma upadł na kolana nie potrafiąc znieść mocy, jaka emanowała z tych dwóch Przedmiotów. Czuł się mniejszy niż był w rzeczywistości, nic nie znaczący, niemal robak pozbawiony własnej woli.
- Oto twoje Dziedzictwo, Christopherze. Dziedzictwo, którego przyjdzie ci strzec.
Czas płynie, ludzie rodzą się i umierają, kwiaty kwitną i więdną. Śmierć nie czeka, aż będziesz gotów by ją przyjąć, by stanąć z ni…a twarzą w twarz i dzielnie znieść nieuniknione rozstanie z życiem. Wszystko powstaje i ginie, budowle popadają w ruinę bez względu na to jak piękne i trwałe się wydają. A jednak On nadal trwa. Jego niezmienny, nieprzerwany żywot, którego nie kończy śmierć. Ten, który sam nadał jej kształt, chociaż czasami nie zdajecie sobie z tego sprawy. Pan, Bóg nasz, Początek i Koniec. Narodziny i śmierć nasza.
A jego ciepłe spojrzenie widzi wszystko, co dzieje się tu, na Ziemi. W świecie, który sam stworzył, który my zdradziliśmy.
Cały czas, nieprzerwanie zdradzamy. Ponieważ tym właśnie stał się człowiek. Nasieniem Złego.
Christopher zamknął Biblię i odgarnął kasztanowe pasma z oczu. Westchnął ciężko opierając łokieć o masywne biurko. Na kilka chwil zamknął oczy rozmyślając, a myśli jego kłębiły się niczym czarna burzowa chmura.
- Sarphielu, dlaczego Pan stworzył człowieka? – chociaż pokój wydawał się pusty chłopiec, który przez lata zdążył dorosnąć wcale nie mówił sam do siebie. Nie poruszył się, nie zmienił pozycji, pytał jedynie dalej – Po co był mu on skoro miał Was?
W oblanym blaskiem kącie pokoju coś się poruszyło. Promienie słońca zatańczyły, a z ich jasności wyłoniła się wysoka, niezmieniona od lat postać Anioła. Stróż wydawał się przygnębiony pytaniem.
- Jego wyroki są niezbadane. Podobało się Mu stworzyć człowieka na Swój obraz i podobieństwo. Nie trzeba Nam nic więcej. Jego wola jest Naszą wolą.
- A jednak buntujemy się! – chłopiec podniósł głos – Cały czas się Mu sprzeciwiamy, a On nadal nas kocha! Dlaczego?
Nie otrzymał żadnej konkretnej odpowiedzi.
- Ty wiesz, Christopherze. Znasz odpowiedź...
- A jednak nadal nie wiem, dlaczego właśnie my – tym razem młody przywódca rodu ściszył głos. – To tak jakbyście Wy byli marionetkami. Pięknymi, pełnymi mocy marionetkami, które muszą służyć nam, ludziom, nie otrzymując w zamian nic poza Jego obecnością. Ja wiem... Wiem, że to wystarcza, a jednak... Nadal nie rozumiem.
Chłopak zacisnął bezradnie dłonie w pięści i podniósł wzrok na swojego Stróża. Łzy zaszkliły mu oczy, zagryzł mocno zęby w geście bezradnej wściekłości. Tak, był bezradny.
Anioł podszedł do niego, a długa szata zafalowała jakby na wietrze, chociaż okno było zamknięte. Delikatna dłoń dotknęła ciemnych pukli jego włosów i zmierzwiła je subtelnie.
- Nadal zachowujesz się jak dziecko. Nikt z nas nie musi wiedzieć, dlaczego. Najważniejsze, iż On to wie. A teraz przestań zadawać niemądre pytania...
Jego ręka została odtrącona, jednak Christopher szybko złapał ją, niemal przestraszony tym, co zrobił. Zaskoczona mina Stróża wyrażała jeszcze większy ból. Nie musiał czytać w myślach chłopca, by wiedzieć, czego pragnie, co postanowił.

Ciężkie krople uderzały o ziemię, o powierzchnię kałuży, rozbijały się o liście, o siebie wzajemnie. Chmury przysłoniły księżyc ciężką smugą koloru smoły.
- S... Sarphielu! – ciało panicza wygięło się w łuk, a dłonie zacisnęły mocno na jasnych ramionach Stróża.
- Cii... – palec przyłożony do drobnych warg uciszał go – On i tak wie. Nie krzycz. Grzesz w ciszy. Moja biedna Zabłąkana Owieczko. Obaj sprzeniewierzyliśmy się Panu.
Mimo smutku, jaki przebijał z tych słów, oczy Anioła były pełne radości. Oto w tej właśnie chwili jego Duchowe Istnienie przybrało materialną postać. Oto, podobnie jak Szatan przed wiekami, zmienił się i połączył z człowiekiem. Nie kobietą, jak jego poprzednicy, ale z mężczyzną. Z chłopcem, którego miał strzec. I co mógł powiedzieć Panu by się usprawiedliwić? Tylko jedno:
„Kocham go”

Christopher uklęknął przed Świętymi Artefaktami. Spuścił głowę modląc się w ciszy, gdyż z czasem nie potrzeba słów by rozmawiać z Panem. Wtedy nasza modlitwa jest pełniejsza. A jednak chłopak musiał powiedzieć te kilka słów przerywając ciszę swojego umysłu.
- Panie, zgrzeszyłem. Zbłądziłem i nie potrafię tego żałować. – mówił głośno, by stojący za jego plecami Czteroskrzydły Anioł mógł bez wysiłku słyszeć te słowa – Ludzie, których obdarzyłeś tak wielką miłością odsunęli się od Ciebie. Zapomnieli, iż poświęciłeś Samego Siebie by ich ratować. Zapomnieli, iż stałeś się jednym z nich. Ale ja nie zapomniałem. Mimo grzechu wciąż o tym pamiętam. Dlatego wybacz mi Panie miłość, jaką odczuwam i to, co zamierzam uczynić. W imię Uczucia, którym mnie zrodziłeś i które jest mi teraz tak bliskie, przysięgam, że zniszczę tych, którzy Cię ranią zapominając o Tobie i Twoim miłosierdziu. Dla Sarphiela i Tych, którzy są poszkodowani, ponieważ powstał człowiek. Dla nich wszystkich stworzę nowy, lepszy Świat tu na Ziemi.

Krzyk, rozdzierający ciszę niczym gwoździe przebijające Święte Ciało. Ból, który sprawia, iż człowiek traci zmysły, mdleje, lub kona w męczarniach. Krew, w której zaklęta jest dusza, a która teraz pokrywa wszystko niczym deszcz w chwili ulewy. Ogień, rozniecony, gdy pierwsze i kolejne ciała padały na ziemię martwe. Blask, który zwiastował ciepło, nadejście Anioła, radość, a teraz był przewodnikiem Śmierci. I ponownie krzyk. Głuche nawoływanie dziecka, które zaginęło wśród stosów martwych ciał.
Członkowie wielkiego rodu De Molay z bólem podejmowali walkę, a jednak wiedzieli, że muszą to uczynić. Chociaż wielu z nich poległo, a ich trupy leżały zmieszane z trupami braci, którzy grzeszyli zapominając o Panu, ci, którzy żyli musieli zapomnieć o innych. Walczyć by otworzyć drogę do Nowego Świata. Z imieniem Bożym na ustach oddawali ducha i wypowiadali kolejne zaklęcia.

I spojrzał Pan z Niebios na Ziemię. Drżącą dłonią uczynił gest przywołując do siebie Michaela. Uniósł głowę zamykając oczy. Jego jaśniejące oblicze było pełne cierpienia. Niewysłowionego bólu, który nie mógł się równać z żadnym innym. I wtedy przemówił, a głos jego wydawał się grzmotem, trzaskiem pękającej ziemi, odgłosem wodospadu, szumem tysięcy rzek.
- Idź i zapieczętuj tę Moc. Zrodziła się z miłości i chociaż tak wiele złego uczyniła nadal jest nieskazitelna. Zakończ tę rzeź, proszę.
Kolejne łzy spłynęły po pięknej twarzy Pana. On był Miłością. Łączył w sobie Dobro i Zło. Był Wszystkim i Wszystko podlegało Jemu. Tym większy był to dla niego ból. Człowiek, Aniołowie, nic i nikt nie mógł walczyć ze złem płynącym z miłości. Tylko On. Pan, Bóg, który w swej sile potrafił odrzucić Ciemność. Który potrafił ją wygonić ze swojego istnienia, a która mimo wszystko znaczyła jego dzieła. A Ciemność ta przybrała postać wolnej woli.

Christopher upadł na kolana krzycząc głośno z bólu. Jego pobratymcy patrzyli na to zatrwożeni. Michael stał za nim ciężkim, płomiennym mieczem ryjąc mu na plecach znamię. Anielskie Skrzydła pieczętujące Moc, jaką posiadał i jaką dysponowali ci, którzy stanęli po jego stronie.
- Pan wybacza ci twoje winy i oczyszcza z twego grzechu, a twoje potomstwo odziedziczy po tobie pieczęć do pokolenia po sam Koniec. – mówił, gdy tylko potworny wrzask cichł, zaś chłopak krztusił się nim.
Nie nam, ani nie wam poznać zamierzenia Pana naszego. Nikt nie musi ich rozumieć, za to z uwielbieniem powinniśmy je akceptować. Słowo Pana jest święte, a jego wyroki sprawiedliwie. Nie doszukujcie się, więc w tej historii sensu głębszego niż jest w rzeczywistości.
Pan, Bóg nasz jest pełen miłości i rozumie swoje twory lepiej niż ktokolwiek inny. Zakazy Jego stworzone są dla naszego dobra, a miłość Jego nie zna granic. I to miłością właśnie odkupić możesz swoje winy, lecz nie licz na to, iż usprawiedliwisz nią każdy swój czyn.
Ciężko jest, bowiem odnaleźć miłość tak czystą jak ta, którą dane nam było wam opisać. Strzeżcie się jednak zgubnego jej wpływu i dla własnego bezpieczeństwa żyjcie w świętości, gdyż łatwo jest zwieść człowieka.

Subtelny powiew przekartkował księgę do końca. Na ostatniej stronie widniał podpis nie zawierający jednak imienia autora: „Francja, AD 1770”.
Między oprawą, a stronicami leżała jednak jeszcze niewielka kartka ze słowami nakreślonymi już innym pismem. Wydawała się młodsza niż księga, która uchyliła rąbka swej tajemnicy.
Wiatr przewrócił ją jakby pragnąc umożliwić czytanie niewidzialnej osobie, która przebywała tam wraz z nim.

Siedzący przy stole mężczyzna w fioletowej szacie uderzył mocno pięścią o stół.
- To była zdrada! – wrzeszczał – Nie wolno nam tego tak zostawić! Powinni zginąć!
Siedzący przed nim starzec pokręcił głową.
- Czy chcesz uczynić to, co oni uczynili? – jego pełne mądrości, starcze oczy zamknęły się na chwilę – Niech zostaną wyklęci i nazwani zdrajcami, a ich ród niech nosi miano upadłego.
Inni mężczyźni, którzy byli tam z nimi pokiwali głowami. To było jedyne wyjście.
Człowiek w fiolecie zrezygnowany przyznał rację swojemu towarzyszowi.
A Upadły Ród stał się przeklęty przez ludzi, do których się zaliczał, a przeciwko którym się odwrócił. Przeklęty po sam dzień Końca.

Ciężka oprawa zamknęła się na księdze, zaś wietrzyk podbiegł do okna. Uchylił okiennice bez większego wysiłku i uciekł ze strychu w ciepłe objęcia dnia.