niedziela, 16 listopada 2008

Vent et terre

Ciepły wiatr niosący ze sobą woń wiosny, kwiatów, drzew i dziwną energię powoli, łagodnym dotykiem unosił piękne, różowe płatki brzoskwini. Tańczyły z nim w powietrzu wdzięcznie i wesoło. Zmęczone opadały na trawę, zaś inne opuszczały gałęzie drzewa by zająć miejsce poprzednich. Zupełnie jak na wytwornym balu w królewskim pałacu pełen życia ‘książę’ prosił ‘damy’ o jedną melodię, a one nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście pozwalały by je prowadził.
Z otwartymi ustami i wpatrzonym w ten osobliwy akt wzrokiem zahipnotyzowany, zaklęty, związany pięknem chwili chłonąłem każdy podmuch i ruchy płatków. Moje serce i całe wnętrze wypełniało dziwne uczucie, które wydawało się rosnąć we mnie coraz bardziej. Wargi drżały mi, gdy umysł przywodził na myśl kolejne skojarzenie, tym razem ściśle związane z moim światem.
Wiatr był, jak Marcel. Nieuchwytny, magiczny, piękny, choć skryty i skromny. Płatki, jak szalejące z nim dziewczyny. Liczne, kuszące, atrakcyjne, a jednak każda z nich mimo jego uprzejmości skazana była na odstąpienie miejsca innej nie mogąc poruszyć jego serca.
Wyciągnąłem przed siebie dłoń. Ledwo to zrobiłem, a jeden, drobny płatek opadł na moją rękę. Symbolizował mnie. Zacisnąłem palce kryjąc go przed innymi, a tym samym przed samym wiatrem. Czułem, jak się do niego rwie, jak pragnie znowu zatracić się w tańcu pełnym czułego ciepła, które ofiarowywały mu wiosenne podmuchy. Otworzyłem dłoń, a niewielki płatek poderwał się momentalnie i ponownie zawirował wśród setki innych.

~ * ~ * ~

 

Tak jak zimą śnieżynki zachwycały Anioła, tak teraz to płatki kwiatów zrywanych z drzew zajęły miejsce chłodnych tworów zimy. W swej delikatności Fillip wydawał się tak niesamowicie kruchy, nawet w otoczeniu piękna. To ono całą swą urodę oddawało chłopcu tracąc na wartości, gdy tylko on był blisko. Zupełnie jakby został stworzony wyłącznie po to, by zawstydzić Świat z całą tą doskonałością magiczną prostotą, rozkoszą, słodyczą.
Przesunąłem kciukiem po swoich wargach. Były delikatne, miękkie, ciepłe. Spragnione jednego.
Nie wiem ile stałem przy drzwiach szkoły, jak długo wpatrywałem się w cudowny obrazek rzeczywistości. Świat uciekł mi sprzed oczu odsłaniając Raj, w którym Anioł stojąc pośród zieleni traw i liści, kolorów kwiecia i treli ptaków bezbronny, delikatny i mój pozwalał sobie na chwilę zadumy.
Już wiele razy pozwalałem sobie na śmielszy gest, bliskość, słowa i dotyk. Ciągle postępowałem tak samo i z jakiegoś powodu nie miałem zamiaru przestawać. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym stać w miejscu obserwując go jedynie z daleka. To byłoby dla mnie grzechem. Pozwolić by moje marzenia zostały marzeniami, podczas gdy mogłem je zrealizować, gdy mogłem uczynić chwilę wyjątkową, magiczną, pełną herezji w uwielbieniu, jakim darzyłem chłopca.
Bóg już dawno musiał wybaczyć mi każdą winę, jaka mnie splamiła. Sam ofiarował mi jednego ze swych Aniołów, więc czy mógłby mieć pretensje do mnie za miłość, jaką obdarzyłem jego najdoskonalsze Dzieło? Czy w swej wielkości miałby mieć wątpliwości, co do reakcji mojego serca i ciała na tak piękną Istotę?
Spojrzałem w niebo i ucałowałem palce wykonując dłonią ruch świadczący o miłości, jaką darzyłem Pana. Zaraz potem moja uwaga znowu skupiła się na Fillipie.
Stał tam. Idealny, doskonały, czysty, niczym jasny promień słońca w Dniu Stworzenia, blask księżyca w pełni w noc wypełnioną wyciem wilków. Mój i tylko mój, choć tak daleki.
Dotknąłem palcem czoła, piersi i ramion w znaku krzyża. Ucałowałem splecione dwa palce i uśmiechnąłem się do siebie.
- Ty mi go dałeś, Panie – wyszeptałem cicho. Postawiłem pierwsze kroki na schodach. Cała moja moc należała do Fillipa, więc dlaczego nie miałaby wywołać na rozkosznej buźce uśmiechu? Dla niego istniałem, dla niego oddychałem i posiadałem magiczne zdolności. To dla niego zostałem stworzony i powołany do życia na tym świecie.

~ * ~ * ~

 

Niespodziewanie płatki zawirowały szybciej i intensywniej kręciły piruety w powietrzu. Dziwne uczucie wewnątrz mnie nasiliło się i nie musiałem już więcej zastanawiać się, czym było. Odwróciłem się szybko do tyłu.
Był tam! Szedł... Szedł w moja stronę jak zawsze, gdy się spotykaliśmy. Tylko on potrafiłby przebłagać wiatr by wiał przeciwko własnej woli. Jego usta układały się w delikatnym dzióbek i wydawało mi się, że każdy podmuch, jaki czuję na twarzy jest oddechem mężczyzny. Z delikatnym uśmiechem kiwnął głową bym odwrócił się znowu w stronę drzewa.
Wiatr wzmógł się ponownie, a różowy ‘dywan’ uniósł się w powietrze. Płatki zaczęły krążyć wokół siebie szybciej, choć równie zgrabnie, jak wcześniej. Ich balet, choć z pozoru chaotyczny zaczął układać się w całość. Tworzyły ścianę, wrota, drzwi do innego świata, a tym samym stanowiły przedstawienie wystawiane wyłącznie dla mnie.
Pragnąłem by tak było i wierzyłem w to.
Poczułem ciepła dłoń, która ujęła delikatnie moją. Czerwony i rozpalony nie stawiałem oporu woli nauczyciela. Uniósł moją rękę pochylając się. Poczułem jak spokojnie dmucha mi w szyję, a płatki jak na zawołanie zaczęły wirować wokół moich palców i całej dłoni. Zachwycony patrzyłem jak tworzą pierścionki, bransoletki, rozmaite znaki muskając moją skórę równie subtelnie jak oddech mężczyzny.

- Pan... Pan ma władzę nad żywiołami...? – sam nie wiem, czy było to ciche pytanie, czy też stwierdzenie.
Płatki przestały krążyć, zaś Camus wyprostował się. Jego palce puściły moje. Byłem tym zawiedziony, jednak powstrzymałem jęk.
- A chciałbyś? – zapytał delikatnie z rozbawieniem w głosie – Jeśli chcesz bym nimi władał, będę. Jeśli wolisz pozbawić mnie tej mocy, sam się jej wyprę. – zupełnie nie wiedziałem, co miałbym o tym myśleć. Nie stanowiło to odpowiedzi, nie było także czystym pytaniem z jego strony. Odwróciłem się w jego stronę marszcząc brwi i zadarłem głowę do góry by widzieć przystojną twarz nauczyciela.
Zaczął się śmiać i pogłaskał delikatna zmarszczkę na moim czole.

~ * ~ * ~

 

- Mogę je prosić, ale nie miałbym odwagi rozkazywać żadnemu z żywiołów. – powiedziałem w końcu z westchnieniem. Chłopiec był tak słodki, iż nie mogłem powstrzymać się przed wyznaniem mu, choć skrawka prawdy.
- Więc jednak – uśmiechnął się i wiele wysiłku kosztowało mnie zachowanie spokoju, gdy patrzył tak promiennie w moje oczy. Musiał zauważyć, że przyglądam się mu, gdyż szybko spuścił głowę, a rumiane policzki mówiły to, czego nie chciał zdradzać Ślizgon.
Nie powstrzymałem szczerego uśmiechu, który rozkwitł mi na twarzy. Czułem całym ciałem radość, jaką napawała mnie ta chwila, obecność chłopca, rozmowa z nim. Na kilka sekund zamknąłem oczy dziękując Światu, że uchronił Fillipa przed złem, jakie czaiło się pośród rzeczywistości.
Położyłem dłoń na miękkich włoskach, co sprawiło, że Ślizgon znowu uniósł głowę.
- Więc tymi dłońmi... – nieśmiało, drżącą ręką dotknął moich palców i złapał za jedne nie mając odwagi dotknąć bezpośrednio całej mojej ręki. Było to tak cudownie zabawne i słodkie, że gdybym nie pragnął jego dotyku tak bardzo, pozwoliłbym mu na ten niewinny geścik.
Bez najmniejszych trudności uwolniłem palec i lekko ścisnąłem ciepłe paluszki Fillipa. Zadrżał i szarpnął lekko ręką. Widząc, jak speszony wpatruje się w to, co robię miałem pewność, że mogę sobie na to pozwolić. Gdybym dostrzegł niechęć wśród tych pełnych rozkoszy rysów nie pozwoliłbym sobie na dotyk.
- Więc tymi dłońmi, co, Fillipie? – naprowadziłem go na zaczęte, lecz nieskończone zdanie.
Niepewny, bardzo powoli i ostrożnie sunął wzrokiem po mojej koszuli w górę. Zatrzymał się na kluczyku, który dostałem od niego na Święta i nie miał odwagi popatrzeć wyżej.
- Więc nimi potrafi pan sprawić by coś rozkwitło? – przełknął ślinę w specyficzny sposób. Całe jego ciałko poruszyło się, gdy to robił.
Nabrałem powietrza i wypuściłem je powoli. Jego piękno i niewinność kłuły moje serce drobnymi szpilkami z czerwonym napisem „KOCHAM”.

~ * ~ * ~

 

Przygryzłem wargę i ponownie popatrzyłem na swoje buty byleby tylko jakoś uspokoić samego siebie. Czując uścisk palców nauczyciela, jego bliskość i słysząc cudowny, przyjemny głos ledwo panowałem nad sobą. Sam nie wiem czy chciałem płakać, śmiać się, krzyczeć, a może milczeć, byleby w jakiś sposób dać upust ogromnej miłości, jaka mnie wypełniała i zdawała się ze mnie wypływać.
- Nie do końca, Aniele – ten szept podrażnił każdą komórkę mojego ciała.
Gdy dłoń Marcela puszczała moją dostrzegłem, jak jego kolana uginają się. Nie wiedząc, co się dzieje popatrzyłem lekko wystraszony na jego twarz. Uśmiechał się łagodnie dając do zrozumienia, że nie musze się obawiać. Z mieszaniną przerażenia, zachwytu, wstydu i niewiedzy patrzyłem jak przede mną klęka. Wstrzymałem oddech, jednak czując, że zacznę się zaraz dusić zacząłem oddychać szybko, nierówno, chaotycznie. Chciałem coś powiedzieć, poprosić by wstał, ale nie mogłem. Nawet jedno słowo nie mogło przedostać się przez moją krtań.
Już kilka razy to robi. Klęczał przede mną pomagając mi, ogrzewając, prosząc. Teraz zrobił to na tyle niespodziewanie, że wydawał się zburzyć moje ciało i na nowo tworzyć je kawałek po kawałku.
Powoli, ostrożnie uniósł moją nogę zsuwając but.
Pozwalałem na to, jak i na wszystko, co mógłby ze mną robić. Nie wiedząc, co się dzieje, dlaczego to robi poddawałem się mu posłusznie.
Zdjął moją skarpetkę i postawił moja bosą stopę na trawie. Uniósł drugą nogę i postąpił z nią podobnie. Ziemia była ciepła, nagrzana od słońca. Trawa przyjemnie łaskotała skórę. Zgiąłem palce i rozprostowałem je. Gryząc wargę patrzyłem na swoje bose stopy.
- Fillipie... – profesor wypowiedział łagodnie i niemal czule moje imię.
Dotykając lekko moich nóg schylił się jeszcze bardziej. Delikatnie musnął wargami jedną stopę, po czym podobnie naznaczył drugą. Byłem cały czerwony patrząc z góry na to, co robi.

~ * ~ * ~

 

Zamykałem oczy, gdy moje usta składały subtelne pocałunki na niewielkich stopach Fillipa. Popatrzyłem w górę na zdziwione oczęta i rumianą twarz. Chłopiec nic nie rozumiał.
- Popatrz teraz, Fillipie – poleciłem. Wstałem, a spod nóg chłopca z trawy zaczęły wyrastać piękne, delikatne kwiaty. Słysząc cichy pisk zaskoczenia uśmiechnąłem się do siebie. Ślizgon zrobił krok do przodu, a ziemia znowu wydała wspaniały plon kwiecąc miejsca gdzie stawał Anioł. Nie stąpał już po trawie, ale po kwiatach, które powstawały tylko po to by jego bose stópki mogły chodzić po nich jak po dywanie.
- Jak... Jak pan to zrobił? – pytanie przepełnione zachwytem nagradzało moje starania, zupełnie jak wyraz zadowolenia na słodkiej buźce.
- Poprosiłem – odparłem pół żartem, pół serio.
Fillip śmiejąc się skakał z miejsca na miejsce zasypując błonia kolorową kaskadą roślin. Rozkosznie chichotał i szukał coraz to nowszych miejsc, gdzie stając tworzył piękne niewielkie ogródki.
Przywołałem go palcem do siebie. Podszedł grzecznie i ufnie czekał na polecenia. Podniosłem z ziemi jego buty i wziąłem chłopca na ręce by nie wzbudzać zainteresowania, gdy ktoś dostrzeże liczne i najrozmaitsze kwiaty w rejonie brzoskwini. Paluszki Ślizgona bawiły się moimi włosami i koszulą na karku. Drobna pierś przylegała do mojego ramienia, a buzia wtuliła się w nie. Jego oddech rozgrzewał mi szyję łaskocząc przyjemnie.
Stanąłem przed starym, na wpół uschniętym bukiem. Fillip musiał zrozumieć, o co mi chodziło, ponieważ momentalnie wyprostował się w moich ramionach i znowu zaczął pokazywać ząbki w niesamowicie szerokim uśmiechu. Wiercił się i kiedy znalazł odpowiednią pozycje popatrzył na swój palec wskazujący.
- Mogę? – zapytał z nadzieją, czym sprawił, że pragnąłem dać mu wszystko, o co poprosi. Przytaknąłem, a on ostrożnie dotknął moich warg. Pocałowałem jeden paluszek, który głaskał moje usta. Przykucnąłem, a Ślizgon dotknął pnia drzewa od samego dołu. W miarę jak wstawałem chłopiec sunął łapką w górę. Za jego dotykiem podążała pnąca się coraz wyżej zieleń. Rośliny otaczały obumarłą część buku przywracając jej życie.
Byłem zachwycony tym widokiem, a sam Fillip wydawał się równie pochłonięty tym, co robił. Gdy sięgnął najwyżej jak tylko mógł popatrzył na swoje dzieło błyszczącymi oczyma. Wyglądało wspaniale. Malec przywrócił życie drzewu i z jękami zachwytu, zadowolenia i dumy uściskał mnie z całych sił.
Objąłem go szczelnie ramionami zamykając oczy i tonąc w ciepłym ciele, które się do mnie garnęło.
- Świetne robota, Fillipie. – pochwaliłem go. Pokiwał głową, ale skupił się na podziwianiu tego, co zrobił.

~ * ~ * ~

 

Zapatrzony w rośliny, które pokryły stare drzewo nawet nie zauważyłem, jak Camus posadził mnie na trawie i założył skarpety oraz buty. Postawił mnie i pogłaskał. Zamruczałem pod tą pieszczotą. To, na co mi pozwolił było czymś niesamowitym. Nie tylko kwiaty rozkwitały, ale i moje serce wydawało się podążać za ich przykładem. Nigdy nie czułem nic podobnego.
Odwróciłem się szybko do nauczyciela.
- Dziękuję! – powiedziałem głośno i śmiało.
Kolejna chwila spędzona z nim stała się cudownie magiczna. Byłem pewien, że choć może i innych obdarowywał podobnymi, to ta była wyłącznie nasza.
Coraz bardziej pragnąłem by był wyłącznie mój. Rozkochiwał mnie w sobie z każdą chwilą, a jednak już byłem cały jego. Nie potrafiłem wytłumaczyć uczuć, jakie we mnie wywoływał i nawet nie chciałem. Wszystkie łączyły się przecież w jedną całość.
Kochałem go!

~ * ~ * ~

 

- To nie moja, a twoja zasługa, Aniele – szepnąłem i lekko puknąłem go w nosek.
Dziękuję ci, Panie. Za dar, za Fillipa, za wszystko...

niedziela, 29 czerwca 2008

Bulle de savon

Ten, kto wymyślił miłosne zaklęcia i coś tak niedorzecznego, jak Święto Zakochanych, z całą pewnością był kobietą, mało to pewną siebie, samotną, nieszczęśliwie zakochaną i nieświadomą zła, jakie wyrządza światu. Ten jeden dzień w roku był gorszy niż wszystkie inne naznaczone klątwą przesądu, które mnożyły się z każdym nowym pokoleniem. Dziewczyny zbierały się i stadnie piszczały, jeśli tylko któraś z nich otrzymała prezent, bądź liścik. Większości chłopaków nie pozostawało nic innego, jak znosić dzielnie każde upokarzające męską dumę wyznanie miłości lub poddawać się pod władanie tego przeklętego Święta. Hogwart był zdominowany przez kobiety, z czego dziś wydawał się być jedną wielką szkołą dla dziewcząt, w której zabłądziła mała garstka chłopców.
Odważyłem się tylko zajrzeć do Wielkiej Sali w poszukiwaniu nauczyciela latania. Nie zjawił się jeszcze na śniadaniu, ale kilkanaście uczennic już szukało go niespokojnym wzrokiem w tłumie. Jakaś żółta kaczuszka z różowym kokonem z dziwnym kwaknięciem zaczęła biec w moja stronę. Wydawało mi się to żałosne jednak, jak dało się zauważyć, to właśnie zaklęcie robiło furorę tego roku. Kilka podobnych kaczek dopadło już paru chłopaków zamieniając się w łabędzie, a z kokonu wyłaniał się wielki motyl z zapewnieniem miłości na skrzydłach. Kiedy dostrzegłem, że żółta, tłuściutka kulka ma na szyi tabliczkę z moim imieniem, odskoczyłem od drzwi. Przerażał mnie sam fakt rozmowy z zainteresowanymi mną koleżankami, a co dopiero spotkanie z jakimś magicznym, dziwnym stworzeniem, które najwyraźniej miało zamiar mnie objąć by móc zmienić kształt na bardziej przystępny? Pozwoliłem sobie na płaczliwy jęk zanim nie rzuciłem się do ucieczki. Gdyby to coś mnie dogoniło rozpłakałbym się, chociaż sam nie wiem, czy ze strachu, czy może zupełnie innego powodu. Gdybym nie zgubił z samego rana skarpetki teraz pewnie skompromitowałbym się przy wszystkich nieświadomy tego, co mnie czeka. Teraz przynajmniej wiedziałem, że muszę uniknąć tego potwora wysłanego przez jakąś nawiedzoną dziewczynę, który w pierwotnym zamierzeniu zapewne miał być słodki, ale dla mnie był jednym z najbardziej przerażających. Wątpiłem czy jakikolwiek nastolatek miałby ochotę na tak dziwne wyznanie uczuć, a tym bardziej, kiedy nie dostrzegałby najmniejszego sensu w ogromie pustych słów, jakimi ludzie zasypywali się wzajemnie, podczas gdy szczerość wyznań mogła wydawać się wątpliwa.
Czułem uderzenia krwi w krtani, kiedy nawet nie patrząc, czy kaczka za mną biegnie uciekałem na oślep. Gdybym nie słyszał w uszach jedynie szaleńczego bicia swojego serca pewnie docierałyby do mnie odgłosy ślamazarnych, kaczych nóg uderzających o podłogę korytarza. Miałem już tego dosyć, chociaż trwało to tylko kilka chwil. Z trudem powstrzymywałem łzy, które osnuwały mgłą wszystko, co rozciągało się przede mną. Bałem się, żałowałem, że nie jestem odważniejszy i wytykałem sobie własne słabości, których było nieskończenie wiele.
Coś ciemnego i stosunkowo wielkiego poruszało się przede mną. Zamknąłem mocno oczy i starałem się osłonić głowę. Mgiełka łez, która nie chciała tak łatwo zniknąć sprawiał, że nie wiedziałem, co się dzieje. Moje usta zostały zasłonięte, a całe ciało pociągnięte stanowczo. Wszystko to działo się tak szybko, że miałem zamiar błagać by świat zwolnił i pozwolił mi nadążyć za wszystkim. Trząsłem się i czułem zupełnie bezbronny, ociężały, nieporadny. Moje plecy, które z początku do czegoś przywierały teraz znowu odczuwały zimno wolnej przestrzeni, ale wargi nie mogły wydać z siebie nawet jednego, cichego pisku. Jakiś dźwięk przebijał się przez odgłos szybko płynącej krwi, z każdą chwilą stając się wyraźniejszym. Z trudem, jednak powoli rozróżniałem sylaby słów.
- ...pie ... ipie... Fillipie! – otworzyłem oczy szeroko, szybko i zdecydowanie patrząc na twarz klęczącego mężczyzny, który trzymał mnie za ramię i zasłaniał usta dłonią. Nie myśląc, instynktownie objąłem go tuląc się i uspokajając najszybciej jak tylko mogłem. Wiedziałem, że jestem beznadziejny, ale chwilowo nie miało to większego znaczenia. Milczałem, a po kilku sekundach rozpoznałem pokraczne kroki na korytarzu. Coś przebiegło koło drzwi kwacząc desperacko i umilkło.
- I już po wszystkim – głęboki głos miał w sobie niemal tyle samo ulgi, co moje serce.
Przełykałem łzy by móc w końcu całkiem opanować emocje. Zrobiłem z siebie wystarczające dziecko i nie było sensu pogrążać się jeszcze bardziej. Gdzieś w głębi chciałem się rozpłakać całkowicie, ulżyć sobie i odpocząć, gdy tylko wszystko się uspokoi, ale nie miałem na tyle sił. Camus patrzył na mnie z niepokojem i czułością, więc nie mogłem pozwalać sobie na jeszcze większą słabość niż dotychczasowa.

~ * ~ * ~

 

Strach Ślizgona przed dziwnymi sposobami, w jakie dziewczyny chciały wyznać mu uczucia, był słodki, jednak jego usilne starania by być wytrwałym i opanowanym wydawały mi się tak niesamowicie bolesne. Wziąłem go na ręce, nie mogąc zrobić nic więcej. Odebrał to niesamowicie pozytywnie. Oplótł wątłymi ramionkami mój kark, wilgotną, zimną buzię wtulił w zagłębienie szyi, a jego uda ściskały moje boki, kiedy obejmował mnie w pasie nogami, jak trzylatek.
Usiadłem na ławce pustej sali lekcyjnej, w której zamierzałem spędzić cały ten dzień, by nie natknąć się na niechciane niespodzianki, jakich zawsze było pełno w Dzień Świętego Walentego, najgłupsze ze Świąt, jakie znałem. Moje dłonie spokojnie sunęły po coraz wolniej unoszących się plecach Fillipa. Dobrze wiedziałem, że im dłuższa będzie chwila, w której on będzie mógł się uspokajać, tym gorszy będzie miał później humor, a na to nie chciałem pozwolić.
Zgrzeszyłbym przeciw temu Aniołowi, gdybym miał czelność pozwalać mu się martwić i smucić, nawet, jeśli sam by tego chciał. Słodki i niewinny nie miał prawa zadręczać duszyczki przyziemnymi sprawami. Idealny i piękny musiał uśmiechać się i każdym rozkosznie wygiętym kącikiem warg onieśmielać słońce oraz każde piękno Świata.
- Jadłeś już, kochanie? – zacząłem zwyczajnie, jakby nic się nie stało, a on pokręcił przecząco głową. Domyślałem się tego, tym bardziej, że głupie pomysły uczennic z początku także i mnie odciągały od normalnego życia.
Posadziłem chłopca na krześle i położyłem przed nim talerz z kanapkami, które miałem zjeść samemu, a teraz miałem, z kim je dzielić. Otarłem dłońmi wilgotne ślady wcześniejszych łez i biorąc do ręki jedną kromkę oderwałem od niej jeden mały kawałek. Wsunąłem go w dwie perełki warg Ślizgona i uśmiechnąłem się chcąc go oswoić jeszcze szybciej.
Jego czerwone oczka powoli odpoczywały, a rumiane policzki zdradzały zawstydzenie tym, co się stało wcześniej. Cieszyło mnie to, że Fillip posłusznie zjadł niewielką część kromki, dzięki czemu mogłem podać mu kolejną. Wystarczyła jedna chwila, a sam już był w stanie jeść bez mojej pomocy. Nalałem mu soku i samemu siadając po drugiej stronie ławki przyglądałem się jak jadł. Byłem pewien, że nikt inny nie potrafiłby obudzić we mnie tak wielu różnych, a równocześnie tak jednoznacznych, uczuć.
To, co sprawiło, że chłopiec był tu ze mną przestało się liczyć. Poniekąd w ogóle przestało istnieć. W jakiś sposób było tak zawsze. Nie liczyło się to, co było przed, czy po naszych spotkaniach. Jedynie chwile, jakie spędzałem z Fillipem miały sens i zmieniały Rzeczywistość. Jednostajny Świat stawał się czymś zupełnie innym, gdy moja dusza tak realnie wyczuwała jego. Wydawało mi się, że właśnie wtedy niewidzialna, delikatna bariera oddziela nas od całej reszty istnienia, tworząc piękną, krótką legendę, historię, w jakiej mogłem żyć wraz z Aniołem. Tak ciężko było mi ubierać w słowa każde uczucie, jakie mnie przepełniało. Całym ciałem, gestem, ruchem, całym moim życiem dziękowałem Panu i tym samym oddawałem Fillipowi moją miłość.

~ * ~ * ~

Popiłem wszystko odstawiając kubek. Nie miałem pojęcia, co mężczyzna robił w pustej klasie zaopatrzony w jedzenie i picie na cały dzień, i wiedzieć nie musiałem.
Mężczyzna podsunął sobie talerz, na którym zostawiłem jeszcze sporą porcję i sam zaczął jeść. Pierwszy raz widziałem z takiego bliska jak to robi. Coś tak zwyczajnego i niezbędnego do życia przy nim wydawało się mistycznym obrzędem. Wąskie usta zamykały się na chlebie i delikatnie ubrudzone od razu zostawały oblizane, a tym samym wyczyszczone. Nie pojmowałem, w jaki sposób tak bardzo hipnotyzował mnie każdy ruch mięśni jego twarzy, kiedy gryzł, lub przełykał.
Cieszyłem się, że skupiony na tej czynności nie zwracał chwilowo uwagi na mnie. Mogłem napawać się jego widokiem i byłem pewien, że żadna z dziewczyn nigdy nie widziała nauczyciela tak pięknym. Byłem szczęśliwy, a moja dusza drżała wraz z mocno bijącym sercem. Tylko ja mogłem oglądać Camusa z takiego bliska. Czułem się z tego powodu wyjątkowy i nigdy nie odstąpiłbym nikomu nawet jednej z takich sekund.
Położył się na ławce z westchnieniem odkładając pusty talerz na podłogę. Tym razem to on przypominał mi dziecko, podczas gdy to właśnie ja nim byłem.
Uwielbiałem go z każą chwilą coraz bardziej, chociaż zawsze tak samo. Nie mogłem już kochać go mocniej, a jednak wydawało mi się, że jednak jakimś cudem się tak dzieje.
- Płacz wykańcza, Aniele – pieszczotliwe słowa profesora wydawały mi się melodią boskiej liry. Chciałem słuchać jego głosu i z każdą chwilą czerpać z nich coraz więcej – Usiądź tutaj – położył dłoń na brzuchu, przez co zrobiło mi się niesamowicie gorąco – Spokojnie. Po prostu siadaj – śmiał się, więc nie chcąc narażać się na kpiny zrobiłem to. Było wygodnie i ciepło, niemal intymnie. Na samą myśl o takim, a nie innym porównaniu spuściłem głowę jeszcze bardziej czerwony.

~ * ~ * ~

 

Nie potrafiłem tego znieść. Pragnąłem go, kochałem i z każą chwilą z coraz większym trudem powstrzymywałem własne ciało i duszę.
Objąłem dłońmi gorące policzki o kolorze dojrzałych późną wiosną czereśni, które momentalnie stały się jeszcze słodsze.
- Zamknij oczka – szepnąłem na tyle czule na ile tylko było mnie stać. Posłusznie opuścił powieki.
Mój największy, najpiękniejszy Boski Skarb i Anioł, który zagubił się na Ziemi dostając się dzięki temu pod moja opiekę. Moja miłość względem niego była tak wielka, iż wątpiłem by kiedykolwiek ktoś mógł kochać aż tak bardzo.
Delikatnie ucałowałem zmęczone krótkim płaczem oczęta i pochylając się nad muszelką jego ucha przyłożyłem do niej usta.
- Nie otwieraj ich, połóż się i śpij. Mamy cały dzień, więc odpocznij, mon Ange.
- A... ale... – głęboka czerwień jego buźki teraz kojarzyła mi się nieodparcie z soczystymi letnimi wiśniami.
- Nie pozwolę ci leżeć na twardej, niewygodnej ławce. – nie musiałem mówić nic więcej. Ślizgon ułożył główkę na mojej piersi i podciągnął kolana pod brodę, jak kociak. Patrząc na niego nie mogłem się oprzeć. Położyłem dłonie na jego boku delikatnie go głaszcząc i sam postanowiłem zasnąć wiedząc, że to maleństwo zostanie ze mną do samego końca.

~ * ~ * ~

 

Słyszałem jak serce nauczyciela bije szybko, chociaż miarowo i chciałem by było tylko moje, bym tylko ja mógł słyszeć, jak każde jego uderzenie układa się w moje imię. Nawet, jeśli była to wyłącznie moja prośba, moje pragnienie, moja wyłącznie bajka.
*

Było mi cudownie ciepło, miękko i przyjemnie. Uśmiechnięty przytuliłem twarz mocniej do piersi profesora. Nie chciałem się ruszać, jednak zrobiłem to. Usiadłem, ale on nadal spał. Jego twarz wyglądała jak wyrzeźbiona przez antycznego artystę. Spokojna, piękna, idealna, bez najmniejszej zmarszczki lub bruzdy po walkach, czy nieszczęśliwych wypadkach za czasów, gdy grał jeszcze w quidditcha.
Niepewnie pochyliłem się nad nauczycielem, a moje serce zamarło. Pocałowałem go w nos, jako że na nic więcej nie mogłem się odważyć. Nie zbudziłem go i czułem, że gdybym tylko był odważniejszy mógłbym skradać czułość nawet z jego warg. Pragnienie poznania ich smaku było niesamowicie wielkie. Kotłowało się we mnie, a kiedy tylko szare tęczówki spojrzały na mnie z tak dobrze mi znanym uczuciem, rumiany na twarzy odwróciłem wzrok.
Camus wyprężył się i po chwili podał mi kubek pełen słodkiego, pomarańczowego soku. Wypiłem wszystko oblizując się na koniec. Pewniejszy siebie położyłem się na mężczyźnie i sięgnąłem po dzbanek z napojem. Napełniłem kubek, który wcześniej sam opróżniłem i podałem profesorowi.
Pisnąłem, kiedy usiadł, a ja zsunąłem się z jego brzucha na uda. Uśmiechał się przez cały ten czas.

~ * ~ * ~

- Lubisz bańki mydlane? – było to raczej pytanie, na które nie oczekiwałem odpowiedzi. Wyciągnąłem różdżkę i zakręciłem nią spiralkę z trzech okręgów szepcząc proste zaklęcie. Fillip przekręcił się na moich kolanach i patrzył, jak w przestrzeń wylatuję różnej wielkości, okrągłe bańki mieniące się najróżniejszymi kolorami w zależności od kąta padania światła.
Ślizgon bez wątpienia był jeszcze dzieckiem. Ta fascynacja i zainteresowanie na jego twarzy sprawiały, że coraz bardziej doceniałem sztuczki, jakimi moi rodzice w przeszłości zabawiali mnie i kuzyna.
Patrzyłem jak chłopiec wyciągnął paluszek i pchnął jedną z baniek. Nie pękła, a jedynie zmieniła kształt, by po chwili znowu wrócić do idealnie okrągłego, przesunęła się uderzając o kolejną, która także szybko zmieniła tor.
Bóg chyba sam nie wiedział, że jest w stanie stworzyć tak idealnego i słodkiego Anioła. Dzięki Niemu powstał miód, owoce, tysiące słodyczy, ale żadne z nich nie dorównywały ciemnowłosemu Ślizgonowi, który uwiódł mnie właśnie swoją dziecięcą niewinnością.
Cieplutkie ciało kręciło się rozbawione i zachwycone na moich udach nie mogąc niemal usiedzieć w miejscu. Narysowałem w powietrzu różdżką niewidzialne serce, a bańki przybrały właśnie taki kształt. Teraz powoli znikające niedobitki idealnie okrągłych mydlanych kulek zastępowały tysiące serduszek. Kiedy delikatny palec chłopca dotknął jednego z nich, pękło, a maleńkie, lśniące pozostałości opadały na ziemię. Taka różnorodność wydawała się jeszcze bardziej rozbawić Fillipa. Zaczął chichotać i lekko podskakiwać. Chciałem pokazać mu wszystko, co mogłem zrobić z tym jakże prostym czarem. Dmuchnąłem lekko w koniec różdżki i otrzepałem ją jednym, płynnym ruchem. To sprawiło, że dwa poprzednie kształty wylatywały z niej na zmianę. Serca, kule i wielkie okrągłe kolosy, w których wnętrzu krążyło wiele mniejszych zamkniętych w tym dziwnym świecie, jaki powstawał w środku tego mydlanego tworu.
Nie byłem wstanie postąpić inaczej. Objąłem chłopca w pasie, a on podniecony zacisnął łapki na moich udach. Piszczał, śmiał się i komentował patrząc na przedstawienie, jakie zostało stworzone w ten sposób. Nie musiałem pytać, co o tym sądził. Jego ucieszona buźka była wystarczającym dowodem na to, iż bawił się świetnie.
- Jeśli ci się podobają uznajmy je za prezent z okazji Walentynek – szepnąłem cicho.
Nie lubiłem tak niedorzecznych Świąt jak to. Jeden dzień w roku poświęcany ukochanej osobie? Dla mnie było to jawną kpiną z miłości. Osobiście nie miałem najmniejszego zamiaru czynić tego dnia szczególnym, jednak była to łatwa wymówka by podarować mojemu Aniołowi coś tak banalnego, ale jakże cennego, skoro potrafiło go tak ucieszyć.

~ * ~ * ~

 

Podskoczyłem podobnie jako moje serce, które dzisiejszego dnia niemal cały czas miało powody by wariować.
Prezent z takiej okazji, tylko dla mnie, od mężczyzny, którego kochałem ponad wszystko. Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić, mogłem to tylko przeżywać. Musiałem odwdzięczyć się czymś, jednak zupełnie nic nie miałem i niewiele potrafiłem. Odwróciłem się do profesora i popatrzyłem na jego spokojny, subtelny uśmiech. Musiałem mu coś podarować. Jego prezent był niesamowicie piękny. Nawet, jeśli wydawało mi się, że naprawdę zachowuje się jak dziecko to on sprawiał mi coraz więcej tak niewinnych i niesamowitych niespodzianek.
Uklęknąłem na ławce i pochyliłem się nad twarzą nauczyciela. To było jedynym prezentem, jaki mogłem znaleźć. Przymykając oczy pocałowałem jego czoło. Mimo tego, iż nie było to czymś wyjątkowo śmiałym czułem, że rumieńce rozkwitają na moich policzkach.
- Więc... to jest ode mnie... – bąknąłem.
Spuściłem wzrok, jednak Camus uderzył lekko swoim nosem o mój, czym zmusił mnie bym popatrzył mu w oczy. Był niesamowicie blisko mnie, mogłem przeglądać się w jego tęczówkach ile tylko chciałem. Jego słodki oddech na mojej twarzy i usta niemalże sięgające moich. Serce biło mi coraz gwałtowniej i niemalże dostrzegałem jak koszula mężczyzny drga w rytm pewnych uderzeń jego własnego.
Jeden niepewny ruch i złączyłbym się z nim. Jedno drgnięcie, utrata równowagi, a całowałby mnie nawet nieświadomy tego, co się stało. Chwila nieuwagi mogła zadecydować o tym jak blisko mogę być z profesorem.
Pragnąłem tego równie mocno, jak obawiałem się konsekwencji.

~ * ~ * ~

 

Aż zbyt dobrze wiedziałem jak wielką władzę miał teraz nade mną przypadek. Po otrzymaniu tak rozkosznego prezentu nie potrafiłem oderwać wzroku od tych wielkich, słodkich tęczówek.
Moje uczucia wirowały po całym ciele, napełniały wszystkie komórki i przyjemnie drażniły każdą z nich.
Chciałem by coś to przerwało, jako że ja nie potrafiłem, a nie wiedziałem, jak długo zniosę tak oczywistą bliskość chłopca.
I stało się.
Jedna z baniek w kształcie serca zaczęła opadać między naszymi twarzami. Zatrzymała się dokładnie na naszych nosach i musieliśmy zamknąć oczy, kiedy rozprysła się na kawałeczki.
Chłopiec zaczął chichotać łaskotany leciutką mgiełką, jaka opadła na jego śliczną buzię. Sam niewiele mogłem jeszcze zrobić. Przytuliłem go głaszcząc po plecach.

„A jednak nie jest nam pisane” pomyślałem starając się go uspokoić, kiedy wiercił się w moich objęciach chichocząc i tuląc się.

niedziela, 6 kwietnia 2008

Neige

Drobne, jaśniutkie płatki kleiły się do siebie opadając szybko i chaotycznie popychane wiatrem na wszystkie strony. Było ich tak wiele, że z trudem można było dostrzec cokolwiek z odległości kilku metrów. Wszystko to przypominało zawieję śnieżną, jednak chwilami świat wydawał się zwalniać. Płatki były mniejsze, idealnie wyrzeźbione i spokojnie kołysały się w powietrzu opadając na trawę czy nawet moje ubranie.
Z jakiegoś powodu cieszyłem się niesamowicie, kiedy śnieg ponownie smagał mnie po twarzy wielkimi śnieżynkami i nie pozwalał na skupienie wzroku. Biel była wtedy tak dziwnie wesoła i piękna, a i całe błonia zdawały się być zupełnie innym światem. Jakbym niespodziewanie przeszedł przez zaczarowane wrota z gałęzi drzew i znalazł się w jednej z wielu bajek, gdzie mimo zimna, wiatru, czy zawiei piękno przebijało się przez zaspy ciesząc serce.
Gdyby miała to być moja opowieść sprawiłbym by pojawił się teraz nauczyciel latania. Objął mnie, przytulił i zatroskanym, choć ostrym głosem syknął mi do ucha, że zaraz się pochoruję i powinienem wracać do zamku. Pozwoliłbym by osłaniał mnie swoim ciałem przed chłodem, a później zaprowadził w bezpieczne, ciepłe miejsce. Traktowałby mnie jak dziecko, jednak mimo wszystko kochał, jak dorosłego.
Właśnie dzięki takim pomysłom wszystko, co mnie otaczało stawało się tak niesamowicie śliczne, magiczne, niesamowite. Gdybym miał spisywać wszystkie wymyślone przeze mnie bajki każda pora roku miałaby swoje własne rozdziały, lecz mimo różnych historii Marcel zawsze byłby taki sam. On nie mógł się zmienić ani tak, ani w samej rzeczywistości. Nie chciałem by się zmieniał. Za bardzo go kochałem bym miał czekać na to, iż niespodziewanie przestanie być przykładnym nauczycielem, dostrzeże we mnie kogoś więcej niż ucznia, wyszepcze mi do ucha wszystkie słowa, jakie chciałbym usłyszeć i odwzajemni moje uczucie. Ja sam w dalszym ciągu nie byłem z nim pogodzony i bałem się konsekwencji, jednak nie chciałem oddać nawet odrobiny z tego wszystkiego za chwilę spokoju i pewności siebie.
Była jeszcze jedna rzecz, która nie dawała mi odetchnąć i nękała mnie nawet nocami. Strach przed tym, że profesor znajdzie sobie kogoś, zapomni o mnie i przestanie zwracać najmniejszą uwagę na moje istnienie. Obawiałem się tego za każdym razem, kiedy tylko widziałem go rozmawiającego z jakąkolwiek kobietą. Czy to uczennicą, czy nauczycielką. Zbyt dobrze wiedziałem jak wiele z nich chętnie zgodziłoby się na propozycję randki, a co dopiero poważny związek.
Strząsnąłem z głowy trochę śniegu chcąc tym samym pozbyć się dziwnych myśli. Ponownie skupiłem się na opadających śnieżynkach, ale nie mogłem dostrzec w nich tego samego, co kilka chwil wcześniej. Dobry humor uciekł równie szybko, jak w moich oczach pojawiły się łzy.
Byłem stęskniony za nauczycielem, a wszystko, dlatego, że Oliver został jednak na Święta w szkole i niemal nie dawał mi wytchnienia wyciągając gdzie tylko zdołał szukając zabawy. Nie zdołałem nawet podziękować za prezent wigilijny, a bardzo chciałem to zrobić.
Smutny wpatrywałem się w padający śnieg. Był teraz tak zwyczajny i normalny, jakby ten zaczarowany dopiero, co skończył prószyć i został wyłącznie ten.

~ * ~ * ~

 

Życie nauczyciela nie było bynajmniej tak proste, jak wydawało mi się z początku. Nie mogłem mówić otwarcie o swoich uczuciach, okazywać większego zainteresowania ukochanej osobie i co najgorsze, samo ukrywanie irytacji nie było wcale przyjemne, a powoli traciłem już panowanie nad sobą.
Raz po raz Fillip wymykał mi się z rąk, kiedy chciałem zamienić z nim kilka słów. Czasami wydawało mi się, iż Oliver robi to wszystko specjalnie i przykłada wszelkich starań by uniemożliwić mi nawet bardzo krótkie spotkanie z ciemnowłosym Ślizgonem. Nie trzeba było mi wiele. Kilka sekund rozmowy, możliwość usłyszenia słodkiego głosiku i dostrzeżenia uśmiechniętej buźki w zupełności spełniłyby moje pragnienia. Nie oczekiwałem, że otrzymam od Anioła więcej niż jedynie to, a najwidoczniej nawet takie pragnienia były w moim przypadku przesadzone.
Na zewnątrz śnieg wydawał się oddzielać świat pełen niepokoju od tego spokojnego i uśpionego wewnątrz zamku. Chciałem by ukoił moje nerwy i obolałe z utęsknienia serce.
Powoli pokonałem schody mrużąc oczy przed wiatrem i płatkami. Właśnie wtedy w mojej piersi coś się zakotłowało, a motylki poderwały się do lotu.
Drobniutka sylwetka stojąca pośrodku tej, niemalże, śnieżycy była z trudem dostrzegalna, jednak wiedziałem, kim jest opatulona postać. Fillipa rozpoznałbym nawet w środku ciemnej nocy, podczas której nikt nie jest pewny, w którą stronę powinien zmierzać. Moje ciało reagowało wyłącznie na niego, a dusza szalała równie gwałtownie jak pogoda, która momentalnie stała się jeszcze bardziej nieprzewidywalna.
Dziwiło mnie, że chłopiec był sam. Jego kuzyna nie można było dostrzec nigdzie, co tylko wzbudzało podejrzenia. Z jakiegoś powodu nie zastanawiałem się. Postawiłem kołnierz płaszcza chowając za nim uszy i pewnie stawiałem kroki zbliżając się w stronę najwspanialszego Anioła, jaki zdołał przyzwyczaić się do ziemskiej zimy.

~ * ~ * ~

 

Zbyt mocno przechyliłem głowę i zachwiałem się tracąc równowagę. Moje plecy zatrzymały się na kimś i co do tego nie miałem wątpliwości.

- Lubisz śnieg? – nabrałem głośno powietrza, serce załomotało mi w piersi i szybko się uspokoiło, a rój pszczół zaczął miarowo poruszać skrzydłami w moim żołądku.
Wszystko nagle się uspokoiło. Śnieżynki były drobne i kształtne, wiatr delikatny i cieplejszy. Przytaknąłem, gdyż moje usta drżały i nie byłem w stanie odpowiedzieć. Miałem ochotę odwrócić się i rzucić na mężczyznę tuląc z całych sił. Nie musiałem na niego patrzeć, wystarczał mi sam cudownie słodki głos zawsze pełen czułości i subtelnych nutek.
Jego dłoń zgarnęła z mojej czapki śnieg. Przechyliłem głowę i popatrzyłem na delikatnie uśmiechniętego Camusa. Marzyłem o nim, myślałem, a on się zjawił. Zupełnie jakby bajka naprawdę miała się rozegrać, choć według własnego planu.
Nauczyciel położył ręce na moich ramionach i zsunął je na pierś. Był ciepły. Mimo płaszcza i mojej kurtki czułem jak gorące jest jego ciało. Wpatrywałem się w śnieg powoli gładzący powietrze z każdym milimetrem, jaki pokonywał ku ziemi. Wszystko znowu zmieniło się diametralnie, lecz tym razem wewnątrz mnie. Świat ponownie był piękny, a choć z trudem mogłem łapać powietrze rozpierany radością, chciałem trwać tak całą wieczność.
Patrzyłem na jeden z płatków, który powolutku opadł na mój nos. Uśmiechnąłem się do siebie widząc jak topnieje zostawiając po sobie wyłącznie kropelkę wody. Profesor otarł moją twarz dłonią, a skórzana rękawiczka, która ocieplała jego palce, przysłoniła mi większą część obrazu.
Podnosząc wzrok spotkałem ciepłe spojrzenie Camusa. Zatracałem się w głębi jego szarych oczu, w których odbijała się moja twarz. Przez chwilę sam nie wiedziałem, czy patrzyłem na niego, czy na samego siebie. Chciałem by te tęczówki potrafiły w taki sposób przedstawiać wyłącznie mnie. Zazdrościłem każdemu, kto przeglądał się w nich, czy chociażby był przez nie widziany. Czułem się jak dziecko, które musi dzielić się zabawkami z innymi i chociaż przeszkadzało mi to, nie potrafiłem przestać myśleć o mężczyźnie, jako o kimś wyłącznie moim.

~ * ~ * ~

Jego wielkie czekoladowe oczka wydawały się prosić o wszystko, co mógłbym mu tylko dać. Chciałem zamienić tą chwilę w coś bardziej intymnego, jednak rozsądek nie pozwalał mi nawet na jeden śmielszy gest.
- Śnieg ci ucieka – szepnąłem i powstrzymałem śmiech, kiedy rumiane od zimna policzki stały się soczyście czerwone, a ciemne tęczówki zalśniły wstydem. Rozkoszna buzia ukryła się, kiedy malec patrzył w dół.
Nie chciałem go krępować, ale też nie wiedziałem, jak zareagować na tak słodki, błagalny gest, który musiałem przerwać. Naturalnie teraz chłopiec był równie słodki i coś mi mówiło, że smakowałby malinami, gdybym odważył się go skosztować.
Fillip znowu uniósł łebek oglądając śnieżynki. Śledził uważnie lot każdej z nich. Był tak słodziutko dziecięcy, że z trudem powstrzymywałem się by nie przytulić go mocno i nie obcałować jego chłodnej, delikatnej buźki.
- Jeśli tak bardzo lubisz ten śnieg zatrzymaj go w kryształowej kuleczce, jak wszystkie te przepiękne chwile, które podarowałeś mi w prezencie. – pochyliłem się nad nim i musnąłem w policzek – To najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałem.

~ * ~ * ~

Zaczerwieniłem się, chociaż nie zwracałem już na to uwagi. Było mi przyjemnie i ciepło, jednak wspomnienie tak lekkomyślnego podarunku, krępujące. Kiedy to wymyśliłem nie liczyłem się z tym, że później będę musiał spojrzeć mężczyźnie w oczy. Tak samo było, gdy to tworzyłem i teraz, kiedy zapomniałem o wszystkim.
Powoli odwróciłem się zarumieniony w stronę nauczyciela. Ostrożnie wspinałem się spojrzeniem po guzikach jego płaszcza aż do szalika. Nieśmiało powiodłem wzrokiem po zakazanych wargach mężczyzny. Zacisnąłem dłonie w pięści i nagle dostrzegłem między połami płaszcza, a czarnym szalikiem profesora złoty łańcuszek, który dałem mu wraz z kluczykiem do szkatułki ze wspomnieniami.
Nie mogłem już zarumienić się bardziej, więc to było jedynym plusem tej sytuacji. Sam fakt, tego, że nauczyciel trzymał przy sobie tak dziecinną rzecz sprawiało, że chciałem płakać z radości.
- Ja... – odezwałem się w końcu, zaś na twarzy Camusa pojawił się szeroki uśmiech – Chciałem podziękować za ten wisiorek... – nie wytrzymałem. Zamknąłem oczy i przytuliłem się z całych sił do profesora. Zacisnąłem ręce na jego płaszczu i przycisnąłem głowę do piersi, w której szybko tłukło się jego serce.
Ramiona nauczyciela otuliły mnie szczelnie. Było w nich tak ciepło, że z łatwością mogłem wyobrazić sobie jak gorące musi być jego ciało. Właśnie dzięki temu nie żałowałem, że zabrałem dłoń z pleców Marcela. Położyłem ją na wiszącym na mojej szyi wisiorku.
Kryształowa Łza, była przepiękna. Srebrna, jednak nocami lśniła delikatną czerwienią. Kształt odpowiadał nazwie, a drobny, srebrny wzorek oplatał ją ostrożnie. W liściku dołączonym do prezentu profesor napisał dokładnie, dlaczego mi ją daje. Była bardzo cenna i miała mnie chronić. Gdyby coś mi się stało wystarczyłoby bym wypowiedział imię profesora, a ozdóbka bez względu na odległość zdołałaby oddziaływać na nauczyciela dając mu do zrozumienia, że go potrzebuję, a nawet pomogłaby mu mnie odnaleźć. Nie wiedziałem, jak to możliwe, jednak czułem się o wiele bezpieczniej i lepiej wiedząc, że zawsze mogę wezwać ukochanego mężczyznę, kiedy będzie mi źle.

~ * ~ * ~

Kilka faktów zachowałem dla siebie i nie chciałem jak na razie mówić o nich chłopcu. Łza została stworzona z kropli mojej krwi i łzy, dzięki czemu oddziaływała bezpośrednio na mnie w razie potrzeby. Ze względu na przynależność do Rodu łączyła się wyłącznie z sercem osoby, która kochałem i wyczuwała jego bicie. Była jak żywe stworzenie, choć o silnych magicznych właściwościach. Wiedziałem, że to samolubne, jednak gdyby serce Fillipa nagle przestało bić wisiorek rozsypałby się na kawałeczki tak drobne jak ziarenka pisaku, tym samym sprawiając, że i ja straciłbym życie.
”Kocham, kocham, kocham!” krzyczałem w ciszy nie mogąc nawet zdradzić mu, co czuję.
Odsunąłem chłopca od siebie, choć nie robiłem tego chętnie tym bardziej, że zadrżał.
Był przepiękny i nigdy nie pozwoliłbym by coś mu się stało. Kochałem w nim dosłownie wszystko i naprawdę pragnąłem powiedzieć mu każde słowo, które przychodziło mi skrywać z racji tak wielkiego grzechu wobec ludzkości, jakiego się dopuszczałem. Miłość do Anioła nie spotkałaby się z pozytywnymi reakcjami, a chciałem oszczędzić mu takich przykrości, a tym bardziej nie chciałem by mnie odrzucił.
Drobna śnieżynka zatrzymała się na jego słodko malinowych wargach. Były zapewne tak zmarznięte, że chłopiec nawet tego nie poczuł. Zdjąłem rękawiczkę i przyłożyłem dłoń do mięciutkiego policzka Fillipa. Kciukiem otarłem jego usteczka. Znowu się zawstydził i przymknął oczka, jakby chciał tym odpowiedzieć na mój dotyk. Serce biło mi jeszcze szybciej.
Oddałbym wszystko by naprawdę tak właśnie reagował na moją bliskość, jednak nie śmiałem nawet o tym marzyć.
Delikatnie odwróciłem chłopca w stronę śniegu, by mógł napawać się nim w dalszym ciągu. Sam naniosłem na własne wargi wilgoć płatka z cudownych usteczek Ślizgona i zlizałem jego resztkę z opuszka. Położyłem dłonie na ramionach chłopca i wraz z nim podziwiałem padający śnieg.

 

~ * ~ * ~

 

Wszystko było tak cudownie piękne, że nie wierzyłem, iż może to być prawdą. Camus był blisko mnie, czułem dotyk jego dłoni i gdybym poprosił zapewne mógłbym liczyć na spełnienie prośby. Naprawdę byłem szczęśliwy.
Rozkoszowałem się nim i każdym płatkiem ślicznym, misternie stworzonym, chłodnym. Tak bardzo przypominały mi one nauczyciela. Był nieodgadniony, przystojny i choć ciepły, tajemniczy. Pragnąłem spędzić z nim o wiele więcej czasu i pozbyć się kuzyna by przypadkiem znowu nie odsuwał mnie od mężczyzny nawet, jeśli robił to nieświadomie.
Zdawałem sobie sprawę z tego, że moje uczucia mogą być złe i odrażające, ale wiedziałem także, że nikt nie mógł zmienić we mnie tej miłości, czy zabronić jej karmić każdym ciepłym gestem mężczyzny. Nawet, jeśli miałoby to być kłamstwem, chciałem oszukiwać samego siebie, co do zainteresowania nauczyciela moja osobą.

~ * ~ * ~

Uśmiechałem się nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Byłem w moim własnym, małym Niebie. Wyjątkowym i usłanym delikatnymi płatkami kwiatów, zaś moim bogiem był Fillip. Miał władzę nad moim życiem i każdym oddechem. Tylko dla niego istniałem i dla niego chciałem istnieć. Jednym skinieniem mógł mnie zgładzić i na nowo powołać do życia.

Był wszystkim!
Niespodziewanie coś mną targnęło, a chłodny dreszcz przeszedł po plecach. Popatrzyłem w górę i zaskoczony nie miałem szans by cokolwiek powiedzieć. Piękna chwila została właśnie przyćmiona wielką kulą śniegu nad naszymi głowami.
Wszystko trwało kilka sekund, choć wydawały się być minutami. Objąłem mocno Fillipa i okryłem go swoim ciałem, by nawet jedna część wielkiej śnieżki nie dotarła do jego ciałka.
Zamknąłem mocno oczy i wtedy ciężka kula rozbiła się o moje plecy i kark. Syknąłem uginając nogi pod jej ciężarem.
Podniosłem się, kiedy tylko miałem to z głowy. Otrzepałem włosy i uśmiechnąłem się do wystraszonego chłopca.
- Spokojnie – szepnąłem gładząc jego policzek.
Moja twarz spięła się zaraz potem. Patrząc za siebie dostrzegłem wyluzowanego Olivera machającego różdżką.
- Koniec randki – zachichotał sprawiając, że zamarłem, a i Fillip nie wydawał się spokojny. Mimo wszystko wątpiłem by słowa chłopaka miały jakieś znaczenie. Gdyby wiedział, co czuję do ciemnowłosego z pewnością nie skończyłoby się na zwykłej, gigantycznej śnieżce.
Nie chciałem robić nic chłopakowi, jednak nie planowałem także pozwolić mu na takie zabawy. Byłem na to zbyt dumny.
Wyjąłem różdżkę i machnąłem nią dwa razy. Śnieg z choinki, pod która stał zaczął warstwami spadać mu na głowę, a zaklęcie zwielokrotnienia dokończyło tę część odwetu. Łapki Fillipa trzymały się mojego płaszcza, kiedy przyglądał się temu zaciekawiony.
- Otwórz ładnie usta – powiedziałem wyraźnie do blondyna. Nawet zapewne nieświadomy zrobił to, a wtedy wraz z kolejnym ruchem nadgarstka marchewka z bałwana pierwszoklasistów wylądowała między jego zębami, zaś dwa kamyki w górce śniegu na głowie chłopaka. Zdziwiłbym się gdyby zdołał sam wykonać jakiś ruch. Biały puch przykrywał go w całości i tylko twarz była widoczna, a wraz z nią wielka marchewka.
Odwróciłem się do rozbawionego Anioła i delikatnie pogłaskałem go po buźce. Był rozkoszny i powstrzymywał śmiech. Ulżyło mi, gdyż bałem się jego reakcji na taką formę riposty za to, co jasnowłosy Ballack planował. Gdyby śnieżka trafiła w Fillipa, malec mógłby się rozchorować w późniejszym czasie.
- Odkop go, kochanie – szepnąłem uśmiechając się na widok jego słodkiej miny – I do zobaczenia. – niechętnie go zostawiałem, ale musiałem.
Podszedłem do blondyna, który nadal nie do końca rozumiał, co się stało.
- Z nauczycielami się nie zaczyna i przede wszystkim musisz uważać na kuzyna, a nie wykręcać mu takie numery. Powodzenia, Oliverze. – mrugnąłem do niego zostawiając zaskoczonego chłopca w rękach ciemnowłosego.
Odetchnąłem z ulgą. Blond chłopak naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielkie znaczenie miały dla mnie jego pierwsze słowa i to było w tym wypadku zbawienne. Poza tym bliskość Fillipa sprawiła, że znowu odżyłem i czułem się wspaniale.
Malec był dla mnie jak lek. Najdroższy, ale i najdoskonalszy. Kochałem go i nigdy nie planowałem się tego wyrzekać.
Był dla mnie dosłownie wszystkim!

~ * ~ * ~

Byłem wystraszony, kiedy nie wiedząc, co się dzieje zostałem okryty ciałem nauczyciela, którego teraz mogłem odprowadzać wzrokiem. Zamknąłem oczy przypominając sobie jak Camus osłonił mnie sobą przed śniegiem i chociaż nie znałem szczegółów byłem rozradowany. Przestałem nawet myśleć o tym, co zostało powiedziane. Z początku czułem się, jakbym miał zemdleć gdyby Oli powiedział, chociaż słowo więcej. Nie chciałem nawet wiedzieć, czy zrozumiał, co czuje do profesora, a teraz musiałem go wydobyć spod sporej warstwy śniegu.
Po tym wszystkim raczej nie miał zamiaru roztrząsać niczego, co wiązało się ze mną czy z mężczyzną i to mnie uspokajało. Miałem ochotę natrzeć mu twarz śniegiem za to, że przerwał mi tak cudowne chwile, ale to zostawiłem sobie na później. Nauczyciel i tak oddał mu za nas oboje, a to cieszyło mnie jeszcze bardziej.
Uwielbiałem go!