sobota, 30 kwietnia 2011

Eau

Żadna pora roku nie była nigdy taka sama jak rok wcześniej, nie dlatego, że zmieniała się ona, ale dlatego, iż ludzie byli inni. Za przykład mogłem podać samego siebie. Dawniej byłem przecież naiwny, może nawet słodki, a wiosna kojarzyła mi się z ciepłem, przyrodą i radością. Teraz moje ciało zaczynało się zmieniać, reagować na pragnienia, moja miłość stała się bardziej zaborcza, zaś wiosna była zapachem kwiatów na drzewach owocowych. Moje myśli nie były tak czyste, jak wcześniej, mój wzrok postrzegał wszystko inaczej niż dawniej, pragnąłem więcej i uważałem, że mi się to należy. Jedno tylko pozostało takie samo. Kochałem całym sobą, cieszyłem się z życia i bez reszty gotów byłem oddać wszystko byleby być blisko mężczyzny, który był całym moim światem. To właśnie on był centrum wszystkich zmian, jakie we mnie zachodziły. Dorastałem uświadamiając sobie, jak niewinna była moja miłość wcześniej, jak mało wymagająca. Teraz wykorzystywałem wszelkie sposobności byleby dotrzeć do celu, jaki sobie postawiłem. By Marcel był tylko mój!
Marcel... To imię pojawiało się w moich myślach z każdym oddechem, każdym haustem świeżego, cudownie pachnącego powietrza. Jeśli w tej chwili Camus miałby być zapachem, to na pewno właśnie tym. Słodkim, ale orzeźwiającym, wywołującym uśmiech na twarzy, a motyle w żołądku, zapachem kwiatów drzew owocowych, który wiatr niósł po całych błoniach. Marcel był wszystkim, co dobre na świecie, a więc stanowił odzwierciedlenie piękna, łagodności, niewinności. Tak jak pszczoły broniły dostępu do ula, tak ja musiałem stać na straży tego mężczyzny, który wydawał mi się ulotny i kruchy.
Nawet sposób, w jaki go postrzegałem wydawał się teraz inny, chociaż nie mniej trafny niż dawniej. Jak drzewa z każdym rokiem odsłaniały więcej swoich tajemnic, tak samo ja poznawałem lepiej swojego ukochanego profesora.
Wsłuchiwałem się w ciszę otoczenia, chłonąłem zapach, który w tym roku sprawiał mi tak niesamowitą przyjemność i pozwalałem by oślepiały mnie odbijające się od powierzchni jeziora promienie słońca. Chciałem zagłuszyć wszystkie moje zmysły, by dzięki temu lepiej poczuć otaczający mnie świat, a tym samym promienieć szczęściem, jakie kiełkowało we mnie każdego ranka, a które co dzień poświęcałem Marcelowi.

~ * ~ * ~

Delikatne podmuchy wiatru rozwiewały kasztanowe pasma grubych, łagodnie pofalowanych włosów, płatki kwiatów opadające z drzew wydawały się łagodnie wirować wokół niewysokiej postaci, która jakby w transie stała nieruchomo.
Uśmiechałem się do siebie obserwując mój Skarb z bezpiecznej odległości. Nawet gdybym nie chciał, nie mógłbym nie wyśledzić go wzrokiem. Stał w miejscu bardzo widocznym, ale jednak oddalonym od zgiełku szalejących uczniów. Zastanawiałem się nawet, czy on sam zdaje sobie sprawę z tego, iż zwraca na siebie uwagę wszystkich, jeszcze zanim wyjdą dobrze z zamku. Odznaczał się zupełnie jakby był czerwonym kwiatem na białym śniegu, jasną poświatą w ciemną noc, promieniem słońca przebijającym się przez burzowe chmury.
Z jakiegoś powodu w tej jednej chwili Fillip wydawał mi się być niczym francuska flaga powiewająca na zwycięskim polu bitwy. Piękno, które kontrastuje z setkami ciał poległych wojowników.
Jakież to dziwne, iż właśnie taki obraz ukazał się przed moimi oczyma, gdy obserwowałem tego Anioła zesłanego mi przez Pana by usidlił mnie oplatając grubym niezniszczalnym łańcuchem uczuć. Bezsprzecznie znajdowałem się w słodkiej niewoli, bez której nie wyobrażałem sobie życia. Pragnąłem zapytać Boga, dlaczego uznał za stosowne bym będąc nauczycielem odnalazł swojego Anioła w ciele ucznia.
Niespodziewanie dla samego siebie postanowiłem podejść do Fillipa i zagadnąć. Mogłem znaleźć nieskończenie wiele wymówek by to usprawiedliwić, chociaż prawda była tylko jedna. Musiałem wymienić z nim chociażby powitanie, by poczuć się spełnionym i szczęśliwym. Nic nie brzmiało przecież tak słodko jak głos tego chłopca, w żadnych innych oczach nie dostrzegałem odbicia całego świata, a uśmiechy tysięcy ludzi nie miały w sobie tak wiele mistycyzmu, co jedno delikatne wygięcie ust tego Cudu.
Byłem szaleńcem.

~ * ~ * ~

Wyobraziłem sobie śliczne, niebieskie ptaszki, które na małych skrzydełkach niemal spływają z drzewa i zaczynają splatać wianek z wiosennych kwiatów, polne myszki pomagające w doborze odpowiednich roślinek i ryby przyozdabiające płatki kroplami wody. Później wianuszek spocząłby na mojej głowie a leśne nimfy poprowadziłyby mnie do... Nie dokończyłem tych fantazji, ponieważ zacząłem chichotać. Zdawałem sobie sprawę z tego jak są dziwne, jak nierealne i naiwne, a jednak nie potrafiłem ich powstrzymać. Wiosna sama podsuwała mi takie pomysły, jakby pszczoły szeptały je do mojego ucha, a umysł ubierał wszystko w obrazy.
Byłem pewny, że i to zawdzięczam miłości do Camusa. On był przecież wszystkim, co naprawdę magiczne na świecie, a więc nie było chyba rzeczy, która nie znajdowałaby w nim swojego miejsca. Wszystkie przeciwności splatały się w tym mężczyźnie tworząc jedną, zgodną całość, ponieważ wszystko było dobrem i złem jednocześnie.
- Zaczynasz myśleć o głupotach, Fillipie i mówisz do siebie. – rzuciłem szeptem zmieszany.
Czy to możliwe by prawdziwe uczucia tak mieszały w głowie?
Wpatrzony w latające nieopodal motyle ważyłem w myślach nowo odkryte prawdy.
Jak to jest nie żywić do nikogo żadnych uczuć? Jak to jest nie być zakochanym? Czy i wtedy człowiek cieszy się wszystkim, jak głupiec? Czy ma zwidy dostrzegając mityczną magię tam gdzie jej nie ma? A może...
Sam już zatraciłem się w swoich myślach do tego stopnia, że dopiero tracąc grunt pod nogami oprzytomniałem, a moje serce rozpoczęło swój szaleńczy bieg. Tylko jedno przychodziło mi wtedy do głowy. Jezioro!

~ * ~ * ~

Ledwie zdołałem dojść bliżej do Fillipa, a chłopiec już był w opałach. Nieświadom tego, co robi myślał chyba, że stawia nogę na twardym podłożu, a w rzeczywistości niemal zanurzył ja w wodzie. Moje ciało zareagowało zanim umysł zdążył przeanalizować sytuację. Złapałem chłopca za rękę, gdy ten wciągał wystraszony powietrze do płuc nie pozwalając sobie jednak na krzyk. Ten Anioł potrafił zupełnie naturalnie wpakować się w jakieś kłopoty pełne słodkich zbiegów okoliczności.
- Kąpiel w jeziorze może skończyć się nieprzyjemnie. – zagadnąłem odciągając Fillipa odrobinę od wody.
Moim oczom ukazała się rumiana, zawstydzona buzia. Zawsze słodki do granic, jakby był wiecznym dzieckiem. Uwielbiałem łatwość, z jaką chłopiec się czerwienił. Jeden gest, słowo, sytuacja, a miałem przed sobą dojrzałe jabłuszko.
- P... Przepraszam! – pisnął uciekając wzrokiem w bok. – To był przypadek! – wydawał się zły na samego siebie.
Pogłaskałem go mierzwiąc miękkie, gęste włoski i uśmiechnąłem się rozczulony jego rozkoszą.
- Każdemu się zdarza. Całe szczęście nic ci nie jest i nie zażyłeś nieprzyjemnej kąpieli.

~ * ~ * ~

Kolejna rzecz, która się nie zmieniła. Nadal byłem niezgrabny, nieporadny i ślamazarny! Było mi wstyd tym bardziej, że jeszcze niedawno myślałem o sobie w kategoriach niemalże dorosłego. Kogoś, kto mógłby chronić Marcela, a tym czasem to on musiał strzec mnie.
Plusk za moimi plecami wydał mi się niesamowicie odległy, kiedy poczułem mocne pchnięcie z tyłu. Pisnąłem tracąc ponownie równowagę, jednak tym razem nawet nauczyciel nie miał możliwości mi pomóc. Wpadłem na niego, a on zachwiał się. Jego ramiona zacisnęły się mocno na moim ciele, przytulił mnie do siebie, jakby chciał chronić i dopiero wtedy padł na plecy prosto na pachnącą trawę.
Gdzieś, jak gdyby w oddali usłyszałem cichy chichot i ponowny plusk. Nie zajmowałem się tym jednakże szczególnie, gdyż moje ciało spoczywało teraz na ciele Marcela. Całym sobą chłonąłem to doznanie chcąc zapamiętać jak najwięcej.
Przeszło mi przez myśl, że leżę na nim, jakbym już był jego kochankiem, jakbym miał go całować, pieścić, spędzić z nim wieczność. Moje palce mocniej zacisnęły się na piersi profesora, a twarz ponownie już płonęła.
Oj!
- Ja nie chciałem! – wyrzuciłem na wydechu, ale nie potrafiłem znaleźć w sobie siły, by wstać.
- Wiem, Fillipie. Wiem.
Uwielbiałem, gdy Marcel wypowiadał moje imię! W jego głosie było wtedy więcej francuskiego akcentu, a tym samym każdą komórką ciała mogłem poczuć wymawiane jego ustami dźwięki. Wydawało mi się to takie romantyczne, nawet, jeśli nie było. Kochałem swoje imię w takiej chwili i chciałem by szeptał je wciąż i wciąż, bez końca.
- Ja coś usłyszałem i wtedy... – chciałem tłumaczyć się dalej, jakby to miało jakieś znaczenie, a przecież nadal znajdowałem się na nim leżąc na trawie usłanej jasnymi płatkami, pod drzewem owocowym...
Przestraszyłem się i unosiłem głowę. Przecież każdy mógł nas zobaczyć, a wtedy...
- Pan to zrobił? – zapytałem wskazując dłonią przed siebie. Trawa w tamtym miejscu była wysoka na pół metra, zasłaniała nas niczym nieprzenikniony mur.
Spojrzałem ponownie na mężczyznę, który wygiął szyję spoglądając we wskazane wcześniej miejsce znajdując się nieprzerwanie w bardzo niewygodnej pozycji.
Znowu się rumieniłem. Moje ciało pokrywało w niewielkim stopniu jego, nikt nas nie widział, a on był teraz rozkojarzony, jakby zdany na moją łaskę. Czułem, że moje serce zaczyna szybciej pompować krew prosto ku kroczu.

~ * ~ * ~

Nie rozumiałem.
Zupełnie nie mogłem pojąć, jakim cudem natura reagowała sama z siebie tworząc osłonę ratującą mnie i Fillipa przed nieprzyjaznymi, wścibskimi spojrzeniami. To było niepojęte. Wodnik, który to był początkiem tego wszystkiego nie był w stanie panować nad żywiołem innym niż woda, a więc nie podejrzewałem by i w tym maczał palce, a przecież to on pchnął chłopca. Z łatwością mogłem wyobrazić sobie jego minę, gdy gdzieś z ukrycia przyglądał się swojemu dziełu. On wiedział, co czuję do Anioła i wcale nie ułatwiał mi zapanowania nad tą miłością.
- Nie wiem, jak to możliwe. – odpowiedziałem w końcu, a mój głos zdradzał moje wielkie zaskoczenie. – Nie spotkałem się wcześniej z niczym podobnym. – przeniosłem spojrzenie na chłopca, który wpatrywał się we mnie.
W jego kasztanowych oczach mogłem dostrzec swoje odbicie i byłem tym zafascynowany bardziej niż czymkolwiek innym, co działo się wokół mnie.
Pogładziłem jego ciepły, miękki policzek, uśmiechałem się mimowolnie.
- Ja... chyba... muszę... wstać... – zaczął się jąkać uświadamiając mi tym samym, jak niewłaściwa była pozycja, a także jak nieodpowiedzialne stało się moje zachowanie.
- Tak, Fillipie. – zareagowałem na jego słowa i podniosłem go do siadu, by mógł spokojnie zsunąć się ze mnie i usiąść obok.
Czułem się winny pozwalając by moje uczucia wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem.
- Był pan... wygodny... – mimo wstydu Fillip uśmiechnął się łobuziarsko, co sprawiło, że wszystkie moje negatywne myśli wyparowały, jakby wcale ich nie było.
Roześmiałem się nie mogąc powstrzymać tego odruchu. Jego słowa były niemożliwie słodkie i mógłbym częściej słuchać podobnych komentarzy.
- Pierwszy raz ktoś mówi mi coś takiego. Dziękuję. – ponownie zmierzwiłem mu włoski, by wiedział, że nie musi się niczego wstydzić. – To najmilszy komplement, jaki słyszałem, Fillipie.

~ * ~ * ~

Chociaż z początku żałowałem swoich słów, to jednak teraz byłem bardzo zadowolony z siebie. Nie myślałem, że nauczycielowi spodoba się to, co powiedziałem, a jednak chichotał i wydawał mi się całkowicie szczery, więc na pewno nie kłamał! Tym bardziej pęczniałem z dumy chwaląc się przed samym sobą, iż udało mi się wywołać tak niesamowity uśmiech na twarzy mojego kochanego profesora.
Poczułem lekkie puknięcie w nos, a później kolejne w czoło.
- Pada? – zapytałem ścierając wilgotne plamki z twarzy i popatrzyłem na mężczyznę, który zamknął na chwilę oczy i uniósł twarz w górę, tak, że nieliczne krople osiadały na jego skórze, zaś on wcale na to nie reagował.
- Tak, Fillipie, chociaż tylko kropi.
Wbrew jego słowom w przeciągu kilku sekund rozpadało się strasznie. Marcel jęknął zdziwiony i otrzepał twarz z kropel niczym zaskoczone szczenię. Wielkie, ciepłe krople moczyły nas nie pozwalając na znalezienie bezpiecznego schronienia. Sam nie spodziewałem się takiej nagłej zmiany pogody, a teraz, chociaż nie minęła nawet minuta, byłem cały przemoczony.
- Chodź szybko, bo się rozchorujesz. – nauczyciel złapał mnie za rękę i z łagodnym uśmiechem pociągnął zachęcająco, bym podniósł się na równe nogi. Zrobiłem to z ogromną przyjemnością, ponieważ gest ten umożliwił mi chwilowy kontakt fizyczny z mężczyzną, którego kochałem ponad wszystko.
- Biegiem? – zapytałem niechętnie puszczając ciepłe palce profesora, a ten skinął głową potakując.
Obaj śmialiśmy się cicho, kiedy co sił w nogach przecinaliśmy błonia, by dotrzeć do zamku. Przed nami nieliczne już osoby znikały za drzwiami. Widać tylko my tak niespiesznie zbieraliśmy się do odejścia.
Gdybym tylko mógł najchętniej wcale nie ruszałbym się z tamtego miejsca. Wszystko byleby być blisko mojego ukochanego Camusa.
Mokry był równie przystojny, co suchy, a jego rozpromieniona uśmiechem twarz należała do największych cudów świata!

~ * ~ * ~

- Aniele, weź gorącą kąpiel, kiedy tylko wrócisz do siebie. – poleciłem chłopcu, gdy tylko dopadliśmy schodów, a wielkie krople przestały rozbijać się o nasze ciała. – Nie chciałbym byś teraz ty chorował. – nie mógłbym się nim wtedy opiekować, co byłoby dla mnie największą męką.
- Obiecuję, ale pan także powinien! – jego głos był pełen entuzjastycznych pisków, zaś jego spojrzenie nie znało odmowy.
- Tak, ja również obiecuję. Nie ma więc, na co czekać. Zobaczymy się przy okazji podwieczorku. – z bólem musiałem go pożegnać, ale jego zdrowie było ważniejsze niż wszystko inne.
- Tak, zobaczymy się. – powiedział poważnie i wydawał się nad czymś myśleć patrząc na mnie, jednak po chwili po prostu skinął głową. – Tak. – powtórzył i uśmiechając się pobiegł schodami na górę, na pierwsze piętro.
- Mój kochany. – szepnąłem, gdy zatrzymał się na chwilę i odwrócił machając mi z figlarnym uśmiechem na roześmianej buzi. Po chwili już go nie było.

~ * ~ * ~

A przecież tak chciałem go pocałować...