poniedziałek, 25 grudnia 2006

Chaleur

Siedziałem znudzony w pokoju po raz setny pisząc to samo bezsensowne zdanie, które zaraz potem skreślałem. To było żałosne, ale nieuniknione. Nie miałem najmniejszej ochoty na zajmowanie się pracą, a dzielenie się wrażeniami z kuzynem, również jakoś mnie nie bawiło.

Oparłem się o krzesło i odchyliłem do tyłu. Nieobecnym wzrokiem wpatrywałem się w siedzącego na moim łóżku misia, którego dostałem od Fillipa, a moje myśli momentalnie zaczęły krążyć wokół młodego Ślizgona. Oczyma wyobraźni i wspomnień widziałem jego dziecięcą buźkę i słyszałem cudowny, mięciutki głosik. Mimowolnie uśmiechnąłem się sam do siebie i odetchnąłem głęboko. Przeczesałem włosy zanurzając w nich dłoń i z lekkim wysiłkiem podniosłem się z miejsca.

Podchodząc do okna oparłem się o parapet i omiotłem szybkim spojrzeniem uczniów bawiących się na dworze, a moją szczególną uwagę przykuł chłopiec w czarnej kurtce z kilkoma żółtymi elementami i ciemnej czapce. Malec rzucał się śnieżkami z kilkoma innymi chłopakami, a jego roześmiana buzia była lekko czerwona na policzkach od zimna.

- Anioł... Mój kochany Anioł... – wyszeptałem nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

Opuszkami palców dotknąłem szyby w miejscu gdzie ukazywała mi ona obraz Fillipa. Był tak niesamowicie słodki i niewinny, kiedy biegał po błoniach unikając śnieżnych pocisków i samemu rzucając nimi w kuzyna i kolegów.

Mogłem całymi godzinami patrzeć jak bawi się i śmieje. Z każdą chwilą coraz bardziej uzależniałem się od chłopca, co czasami ściskało boleśnie moje serce, a zaraz potem leczyło rany niczym wonny balsam.

Niechętnie odsunąłem się od okna i szybko sięgnąłem po płaszcz. Nie mogłem tkwić w jednym miejscu, a tym bardziej zapatrzony na piękne oblicze chłopca. Zbyt wiele pragnień nawiedzało moje myśli, a ja znałem jedynie jedno miejsce, które było w stanie ukoić moje wnętrze.

 

~ * ~ * ~

 

- Fill! – krzyk Olivera poprzedził mój upadek, kiedy chłopak rzucił się na mnie i powalił na ziemię.

- Złaź... – jęknąłem spychając z siebie chłopaka.

- Ja ci życie uratowałem! – oburzył się blondyn i usiadł na śniegu ze skrzyżowanymi na piersi rękami.

- Tak mi się wydaje, że tamta śnieżka wyrządziłaby mi mniej szkód niż twój ratunek. – zaśmiałem się i podnosząc otrzepałem z białego puchu. – A tak przy okazji... – szybko wziąłem w dłoń garść śniegu i wtarłem go w czapkę chłopaka przy okazji pocierając mokrą rękawiczką o jego twarz.

- To było nie fair! – Oli zerwał się na nogi i rzucił w pogoń za mną. Dwaj nasi koledzy tarzali się ze śmiechu po ziemi, a my krzycząc głośno i chichocząc biegaliśmy po błoniach. Mimo, iż od kilku godzin bawiłem się z chłopakami niemal nie czułem zmęczenia. Jedynie mięśnie brzucha i twarzy bolały mnie od ciągłego śmiechu i krzyczenia w niebogłosy.

- Oli, tamto stado dziewczyn czeka na mnie czy na ciebie? – nadal uciekając przed chłopakiem wskazałem palcem w pustą przestrzeń niedaleko zamku, a blondyn odwrócił się w tamtą stronę nie patrząc przed siebie.

- Gdzie...? – wysapał, a ja stanąłem w miejscu patrząc jak mnie wymija nadal nie rozumiejąc, że żartowałem. Roześmiałem się głośno i nagle usłyszałem ciche jęknięcie i odgłos upadku. Spoważniałem na chwile i odwróciłem głowę w stronę, w którą przed kilkoma sekundami pobiegł niebieskooki.

- Oli...? – zapytałem niepewnie patrząc na wielką, ruszającą się górę śniegu, która jeszcze przed chwilą była bałwanem zrobionym przez dziewczyny z Gryffindoru. Nie wytrzymałem i zacząłem głośno rechotać. Nie ustałem na nogach i kładąc się zacząłem tarzać w śniegu.

- Kto go tu postawił?! – warknął chłopak wydostając się niezdarnie spod grubej warstwy puchu – I co ta marchewka robi na mojej głowie?! – blondyn zdjął z czapki warzywo i wściekle rzucił nim w zrujnowanego bałwana.

- Co ty chcesz, do twarzy ci z nią było! – wrzasnął jakiś starszy Ślizgon, który właśnie przechodził obok i również zaczął się śmiać.

- Nie no! Nie bawię się! To był cios poniżej pasa! Ten bałwan był podstawiony! – umierałem już z rozbawienia słysząc uwagi kuzyna. Wszystko miało swoje granice, ale głupota Olivera była czasami o wiele większa. Wściekły chłopak obrzucił nas pogardliwym spojrzeniem i z udawanym oburzeniem skierował się w stronę zamku.

 

~ * ~ * ~

 

Rozkoszowałem się ciszą i spokojem jednego z najpiękniejszych miejsc, jakie znałem na terenie szkoły. Jako jedyne wydawało się całkowicie odizolowane od gwaru panującego na błoniach. Uwielbiałem tu przebywać.

Jedna jedyna ławka stojąca kilka metrów od przepięknej fontanny w kształcie dwóch łabędzi. Ptaki zwrócone przodem w swoją stronę miały rozłożone skrzydła i niemal stykały się dziobami niczym w pocałunku. Zamarznięta tafla wody pod ich nogami lśniła w świetle zimowego słońca i tworzyła niesamowitą poświatę otulającą rzeźbę zakochanych stworzeń.

Zawsze, gdy na nie patrzyłem przypominała mi się historia, jaką opowiedział mi dyrektor, kiedy pytałem go o ogród za szkołą. Mógłbym przysiąc, że to musiała być prawda. Ptaki wydawały się zapatrzone w siebie, a z ich nieruchomych oczu można było wyczytać miłość, jaką darzą siebie nawzajem. Zaklęte w posąg, by mogły do końca świata być razem wpatrując się w swoje oblicza...

Nagle usłyszałem cichutki śmiech, a wilgotny materiał zasłonił mi oczy. Uśmiechnąłem się szeroko rozpoznając delikatny dotyk i rozkoszny chichot. Złapałem chłopca za rękę i pociągnąłem tak, iż z cichym jękiem opadł na moje kolana.

- Co tutaj robisz? – zapytałem uśmiechając się do niego i rozkoszując się cudownym widokiem jego roześmianej buźki.

 

~ * ~ * ~

 

- Chciałem sprawdzić, co jest za szkołą... – odpowiedziałem lekko niepewnie patrząc w błyszczące oczy nauczyciela.

Widziałem jak zmarszczył brwi i westchnął niezadowolony. Zobaczyłem jak dłonie profesora obejmują ostrożnie moje i zaczynają zdejmować mi przemoczone rękawiczki. Odłożył je na bok i zaraz potem pozbył się swoich skórzanych. Delikatnie zaczął rozcierać moje palce, a ja dopiero teraz uświadomiłem sobie jak bardzo były zmarznięte.

- Zdejmij kurtkę. – nakazał pewnym głosem i podniósł mnie ze swoich kolan. Speszony zaczerwieniłem się i stanąłem przed mężczyzną. – Jesteś cały mokry, rozchorujesz się. – wyjaśnił z troską, a ja zacząłem posłusznie rozpinać guziki.

Podobała mi się stanowczość mężczyzny za każdym razem, kiedy troszczył się o mnie. Byłbym w stanie uczynić wszystko, co tylko by zechciał. Jego słowo było dla mnie warte więcej niż wszystkie zasady Hogwartu razem wzięte, a każda chwila spędzana z nim stanowiła dla mnie największy skarb.

Kiedy tylko uporałem się z guzikami mężczyzna zdjął z moich ramion kurtkę, a jego długie palce szybko rozpięły płaszcz. Patrzyłem na niego zafascynowany.

Nauczyciel przysunął mnie do siebie kładąc dłonie na moich biodrach. Moja twarz pokryła się szkarłatnym rumieńcem, kiedy posadził mnie w rozkroku na swoich udach i mocno przytulił do swojego ciepłego ciała.

 

~ * ~ * ~

 

Chłopiec był szczuplutki, więc bez najmniejszych problemów udało mi się zapiąć płaszcz osłaniając przed zimnem nie tylko siebie, ale i jego.

Malec przez chwilę poruszał się niepewnie, ale zaraz potem oplótł mnie ramionami, a jego zimne dłonie spoczęły na moich plecach.

Pokręciłam głową i ściągnąłem mu z głowy równie mokrą, jak reszta ubrań, czapkę. Wtuliłem twarz w jego włosy, a wplatając rękę w rozczochrane, kasztanowe pasma osłoniłem resztę jego głowy przed zimnem.

Nie wiem, co bym zrobił gdyby się rozchorował, a ja nie miałbym okazji się nim zająć. Świadomość tego, że nie mógłbym być przy nim w takich chwilach była dla mnie czymś przerażającym i nie miałem zamiaru dopuścić do czegoś takiego.

- Zaniosę cię do zamku żebyś się zagrzał... – stwierdziłem, ale napotkałem na jego cichy protest.

- N... Nie, jeszcze nie. W zamku jest duszno, wolę pobyć dłużej na dworze... – jęknął, a jego ciało mocniej przywarło do mojego. Buźka chłopca otarła się o moją pierś i na powrót spokojnie na niej spoczęła.

- Jeśli się przeziębisz...

- Nic mi nie będzie, tylko proszę mi pozwolić tak zostać jeszcze przez chwilę... – zamruczał i podciągnął nogi opierając je na stopach o krawędź ławki, dzięki czemu czułem jak jego uda ściskają lekko moje żebra.

To było wspaniałe mieć Fillipa tak blisko siebie i czuć jak jego ciało niemal zachłannie tuli się do mojego. Klatka piersiowa chłopca unosiła się spokojnie i powolutku stając się dla mnie pieszczotą, kiedy jej ruchy zgrywały się z moimi.

 

~ * ~ * ~

 

Teraz dokładnie zdawałem sobie sprawę z tego jak przemarznięty byłem. Ciało profesora było przyjemnie ciepłe i ogrzewało mnie lepiej niż cokolwiek innego. Nie chciałem ruszać się stąd ani na krok, a cudowny zapach nauczyciela delikatnie pieścił moje zmysły i odprężał mnie.

- Jeśli nie jest ci zimno... – zastrzegł mężczyzna i mocniej otulił mnie ramionami – Tylko masz być szczery!

- Pan jest taki ciepły... – wyszeptałem nie do końca panując nad tym, co mówię, a Camus roześmiał się cicho.

Zamknąłem oczy i skupiłem całą uwagę na przyjemnym, gorącym uścisku i cichym, spokojnym biciu serca, którego melodię słyszałem opierając głowę o pierś mężczyzny.

Czułem, że mógłbym umrzeć i narodzić się na nowo w cudownym więzieniu ramion, które teraz stanowiły dla mnie niesamowitą ochronę przed światem zewnętrznym, a które tak czule dotykały mojego ciała.

Nie wiedziałem, dlaczego, ale zawsze, kiedy byłem z nauczycielem zapominałem o wstydzie wypływającym z tego, że się w nim kocham. Pragnąłem tylko być jak najbliżej.

 

~ * ~ * ~

 

Gdyby to ode mnie zależało nigdy nie wypuściłbym chłopca z objęć. Przebywanie z nim było dla mnie czymś ponad naturalnym, duchową radością wzbogaconą przez cielesne doznania.

- Nie sądzisz, że powinniśmy wracać? Wysuszysz ubrania i napijesz się czegoś ciepłego... – rzuciłem łagodnie, chociaż z lekka niechęcią.

- Jeszcze nie... – jęknął i wtulił się we mnie z całych sił. Uśmiechnąłem się sam do siebie i przyłożyłem usta do włosów chłopca.

- Fillipie... Co ja mam zrobić, żebym nie musiał zaciągać cię na siłę? – chłopiec roześmiał się cicho.

- Jeśli da mi pan swoje zdjęcie... – zdziwiłem się, a Ślizgon po chwili wytłumaczył – Będę miał kartę atutową, a dziewczyny będą się o nie zabijać! – otworzyłem usta ze zdziwienia i nie wiedząc, co powiedzieć milczałem. – Żartowałem! – roześmiał się chłopiec i poruszył się siedząc na moich udach. – Jeśli naprawdę muszę wracać, to dobrze... – westchnął.

Był rozkoszny, ale w tej chwili niemożliwy.

 

~ * ~ * ~

 

Byłem genialny! Przecież mogłem zrobić mężczyźnie zdjęcie z ukrycia! To był najlepszy plan, jaki mogłem kiedykolwiek wymyślić. Wtedy nie musiałbym się tłumaczyć, po co mi ono. Tak, to było to!

Profesor podniósł się, a ja oplotłem go nogami nie chcąc spaść. Nauczyciel podtrzymywał mnie jedną ręką, zaś drugą zebrał moje rzeczy.

- Głównym wejściem raczej nie wejdziemy... – westchnął i podszedł do muru zamku. Szepnął jakieś zaklęcie, a cegły rozstąpiły się ukazując dość duże, jasne przejście.

Najwidoczniej profesor znał szkołę lepiej niż mogło się wydawać.

W ukrytym przejściu było o wiele cieplej niż na zewnątrz, ale w dalszym ciągu nie wystarczająco, bym mógł oderwać się od mężczyzny, poza tym nie chciałem robić tego tak wcześnie.

Było mi zbyt dobrze.

Zaledwie po chwili wyszliśmy na jeden z rzadziej uczęszczanych korytarzy. Wnętrze zamku było bardzo ciepłe, ale nie tak jak ciało profesora.

Czując jak nauczyciel przykucnął ociągając się stanąłem na ziemi i poczekałem, aż rozepnie płaszcz rozkoszując się ostatnią możliwością, by móc czuć jego zapach i podziwiać z bliska piękną twarz i cudowne oczy, które tak niesamowicie uwielbiałem.

- Powiem Skrzatom, żeby przyniosły ci do pokoju gorącą herbatę. – Camus uśmiechnął się i zmierzwił mi włosy. – A teraz wracaj do siebie i wysusz ubrania. – nakazał i zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów.

Odwzajemniłem jego uśmiech i z ukrywanym niezadowoleniem odwróciłem się i zacząłem ociągając się odchodzić.

Nie chciałem tak wcześnie rozstawać się z mężczyzną. Nie rozumiałem, dlaczego świat jest właśnie tak ustanowiony. Ja byłem uczniem i dla niego dzieckiem, a on nauczycielem i całym sensem mojego istnienia. Nie mogłem... Nie wolno mi było darzyć go uczuciem takim, jakie już dawno zawładnęło moim sercem, a mimo to wszystko kręciło się wokół jego osoby. Dlaczego nic nie mogło być łatwe?

sobota, 9 grudnia 2006

La veille de Noël

Wracając z jakże spokojnej i przyjemnej krainy snów przeciągnąłem się i zamruczałem niczym kot. Błogie ciepło kołdry nie pozwalało mi na to bym wyszedł z łóżka, jednak z drugiej strony niewygodny ciężar na moich nogach rozpraszał mnie i przeszkadzał w ponownym zaśnięciu.

Otworzyłem oczy i początkowo skupiłem wzrok na jasnym suficie pokoju widocznym spod wpół przezroczystego baldachimu. Odetchnąłem głęboko i przeniosłem go na dość dużą górę prezentów wigilijnych. Nie byłem już dzieckiem, ale mimo wszystko zawsze trafiały mi się jakieś drobne podarki od przyjaciół, rodziny ograniczającej się wyłącznie do kuzynostwa i o zgrozo, od wielkiej rzeszy fanek ze szkoły. Wszystko miało swoje granice, ale zakładanie fanklubu nauczycielowi jak dla mnie było grubo przesadzone.

Moją szczególną uwagę zwrócił sporych rozmiarów, bo niemalże pół metrowy, pluszowy miś. Wziąłem go do rąk i uśmiechnąłem, gdy moje palce zatopiły się w jego cieple i niesamowitej miękkości. Małe czarne oczka wydawały się patrzyć na mnie odbijając od swojej lśniącej powierzchni światło i specyficzną radość. Futerko koloru jasnego drewna było bardzo przyjemne w dotyku, a na jego tle ciekawie prezentował się jasny pyszczek i ciemniejszy o dwa tony nosek. Duża, lśniąca, złota wstążka nie tylko zdobiła szyję maskotki, ale i przytwierdzała do niej liścik w białej kopercie.

Wyjąłem mały kartonik o pozłacanych obrzeżach i widząc staranne, delikatne, dziecięce pismo przeczytałem słowa zapisane czarnym atramentem.

„Sam pan mówił, że przypominam ‘misiaka’, więc niech On dotrzyma panu towarzystwa, kiedy ja nie jestem w stanie. Fillip”.

Roześmiałem się cicho i obejmując pluszaka ramionami wtuliłem w niego twarz. Przyjemny, kojący zapach przyćmił moje zmysły i zakłócił początkowy spokój serca.

- Fillip... – wyszeptałem czując, że miś pachnie właśnie delikatną, zmysłową wonią chłopca.

Opadłem ciężko na pościel tuląc do siebie maskotkę i zamykając oczy. Szeroki uśmiech nie chciał zejść z moich warg, a ciało ani myślało o powrocie do dawnego stanu. Całe moje wnętrze wydawało się być pełne maleńkich motyli, które szalały pod powłoką mojej skóry pieszcząc niemiłosiernie wnętrze mojej klatki piersiowej i brzucha. Oddychałem lekko niespokojnie i było mi gorąco, czego powodem była niespożyta energia, która się we mnie gromadziła.

Ten pluszowy miś rzeczywiście przypominał mi małego Ślizgona. Za każdym razem, gdy na niego patrzyłem nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jest on całkowicie podobny do chłopca. Słodki, kochany i idealny...

*

Na dworze było w prawdzie jeszcze jasno, ale powoli gwiazdy zaczynały zdobić ciemnobłękitny nieboskłon.

Święta nigdy nie sprawiały mi takiej radości jak w tej chwili. Uroczyste dekoracje, przystrojone choinki i masa zieleni łańcuchów splecionej z czerwienią bombek i złotem dzwoneczków po raz pierwszy w życiu stanowiła coś więcej niż zwykłą, bezsensowną tradycję. Nawet Czapka Mikołaja, którą miał na głowie dyrektor nie była już czymś żenującym, a przyjemnym akcentem Bożego Narodzenia.

Siedząc w Wielkiej Sali rozbawiony rozmawiałem z innymi nauczycielami i śmiałem się serdecznie. Wszystko wydawało mi się inne niż przed laty i rzeczywiście takie było.

 

~ * ~ * ~

 

Boże Narodzenie lubiłem zawsze. Rodzice dbali o to, by Święta wyglądały idealnie i były zapamiętane jako jeden ze szczęśliwszych dni. Pierwszy raz miałem spędzać je z dala od domu i opiekuńczych ramion mamy, która niemal na każdym kroku tuliła mnie do siebie powtarzając jak bardzo mnie kocha. Przed oczyma stanęła mi także roześmiana twarz ojca kręcącego głową i powtarzającego jej w kółko, że kiedyś mnie udusi, jeśli nie przestanie tak mnie ściskać.

Poczułem ukłucie żalu na wspomnienie tych radosnych, spokojnych chwil, ale nie mogłem wiecznie żyć pod opieką rodziców ciesząc się beztroskimi chwilami w gronie najbliższych.

Teraz to nie rodzice stanowili dla mnie cały świat, a jeden jedyny mężczyzna, bez którego nie potrafiłem już żyć.

Mój wzrok momentalnie przeniósł się na piękną, roześmianą twarz Camusa. Dla tych kilku chwil postanowiłem zostać w Hogwarcie i nie wracać do domu na Święta. Nie wiedziałem, gdzie nauczyciel zamierza spędzić ten czas, jednak chciałem być w miejscu, które jednoznacznie mi się z nim kojarzyło. To pozwalało mi zapomnieć o smutku i ukryć melancholijny nastrój przeszłości głęboko wewnątrz duszy.

Usiadłem przy stole Slytherinu i obrzuciłem spojrzeniem zebranych w sali. Większość osób powyjeżdżała, jednak mimo to dostrzegłem niemałą grupę dziewczyn, które z dziwnymi uśmiechami szeptały coś do siebie i patrzyły na mnie uważnie. Zadrżałem nie mając większego pojęcia, o co im chodzi.

- Zanim rozpocznie się nasza Kolacja Wigilijna powinniśmy złożyć sobie życzenia – zaczął głośno Dumbledor – Dla niektórych z was są to pierwsze Święta spędzane w szkole, więc tym bardziej pragnę byście poczuli się tutaj jak w rodzinnym domu. Wesołych Świąt moi kochani! – zakończył wesołym okrzykiem, a przed każdym pojawił się mały, biały opłatek.

Kątem oka dostrzegłem jak cała zgraja dziewczyn szybko łapie go w dłonie i zaczyna się przepychać w moją stronę.

Jęknąłem cicho wystraszony, kiedy otoczyły mnie zewsząd i zaczęły niemal krzyczeć jedna przez drugą mimowolnie spychając mnie coraz bardziej w tył. Miałem dość, zaledwie po kilku sekundach chciałem żeby to się skończyło.

 

~ * ~ * ~

 

W miarę szybko złożyłem życzenia kolegom i koleżanką z pracy chcąc w końcu podziękować Fillipowi za prezent.

Odwróciłem się w stronę środka sali i zamarłem na chwilę. To było dla mnie niczym policzek, lub zimna kula śniegu wymierzona prosto w twarz. Chmara uczennic otaczała mojego Anioła, który z zakłopotaniem starał się trzymać w najbezpieczniejszej odległości od każdej z nich. Przeniosłem wzrok na wiszącą w powietrzu gałązkę jemioły, do której niebezpiecznie zbliżał się cofający chłopiec.

Przez moje ciało przeszedł dreszcz przerażenia. Nie wierzyłem w to, że dziewczyny nie wiedzą gdzie pchają Ślizgona. W ich wypadku to było niemożliwe.

Szybko zszedłem z niewielkiego podestu, na którym stał stół nauczycielski i wmieszałem się w tłum dzieciaków, z których większość chłopców właśnie dzieliła się opłatkiem z profesorami.

Sam nie wiem, jakim cudem udało mi się przepchać przez mur dziewcząt i w ostatniej chwili łapiąc Fillipa za pas podnieść go unikając tym samym niemiłego widoku uczennic całujących mój największy Skarb.

- Panienki wybaczą, ale na chwileczkę porwę wam Księcia... – rzuciłem z uśmiechem starając się ostudzić ich początkową żądzę mordu, jaka błyszczała w ich oczach. Dopiero, gdy dotarło do nich, że to ja zabrałem im sprzed nosa Ślizgona opanowały wściekłość wzdychając głęboko.

 

~ * ~ * ~

 

Czując ciepłe dłonie na swoim ciele niemal zajęczałem z rozkoszy tego cudownego dotyku. Szare oczy profesora tak pełne obawy sprawiły, że zapomniałem się w ich chłodnym, ale jakże kojącym i podniecającym blasku. Wspaniałe brzmienie jego głosu stało się dla mnie cichą modlitwą mojego spragnionego serca, które czekało właśnie na to by po raz kolejny zatopić się w tym słodkim, spokojnym tonie. Świat, ludzie, całe istnienie przestało mieć dla mnie znaczenie. Nie obchodziło mnie nic innego, jak tylko to, że kocham tego mężczyznę. Tego, który właśnie uratował mnie z rąk zgrai chimer.

 

~ * ~ * ~

 

Odetchnąłem z ulgą, kiedy udało mi się postawić chłopca na ziemi i pociągnąć za rękę w stronę pustego stołu Gryffindoru. Posadziłem go na blacie rozkoszując się tym jak bardzo jest leciutki. Ciemne wesołe, ale i lekko zawstydzone oczka patrzyły na mnie uważnie.

- Przepraszam, że tak bez pytania cię stamtąd wyciągnąłem... – zacząłem, ale jego cichy głos przerwał moje dalsze próby przeprosin.

- N... Nic się nie stało... Uratował mi pan życie. To było straszne! – westchnął głośno i uśmiechnął się promiennie. – Dziękuję.

- To ja powinienem ci podziękować – rzuciłem śledząc delikatne ruchy jego idealnych, miękkich warg. – Za prezent... – dodałem i roześmiałem się widząc jak na jego policzki wpełza czerwony rumieniec. Chłopiec spuścił głowę i mocno zacisnął dłonie na materiale swoich ciemnych spodni.

- Ja... – jęknął, ale nie dałem mu dokończyć.

- Jest śliczny i jak słowo daję przypomina mi ciebie. – na te słowa malec uniósł buźkę i splótł nasze spojrzenia w lekko intymny łańcuch pragnień nie do zrealizowania. – Chy... Chyba powinienem się pospieszyć, bo twoje koleżanki czekają... – przerwałem chwilową, krępującą ciszę. Oparłem się jedną dłonią o powierzchnię stołu tuż obok uda chłopca, a drugą trzymającą opłatek wyciągnąłem w kierunku Fillipa. – Zaczniesz? – zapytałem siląc się na spokojny uśmiech.

 

~ * ~ * ~

 

Lekko niepewnie ułamałem kawałeczek białego opłatka i skleciłem kilka słów. Czułem jak moje policzki płonęły, czego powodem mogła być zarówno bliskość mężczyzny, jak i pozycja, w jakiej się znajdowaliśmy.

Nauczyciel pochylał się lekko podpierając, co sprawiało, że jego twarz dzieliło od mojej zaledwie kilkadziesiąt centymetrów, które pozwalały mi czuć na skórze jego ciepły oddech i niesamowity, świeży zapach jego wody po goleniu.

Zapatrzony w bezkres oczu profesora nie słyszałem nawet życzeń, jakie mi składał. W moich uszach dźwięczało jedynie szybkie, głośne bicie mojego serca. Bałem się, że nauczyciel także słyszy jego szaleńczy głos, który krzyczał, błagał o zmniejszenie dystansu, jaki dzielił mnie i mężczyznę.

 

~ * ~ * ~

 

Minimalnie przysunąłem twarz do rozpalonej buźki malca, a on uczynił to samo. Musnąłem ustami jego gorący policzek czując jak zadrżał. Jego mięciutkie, lekko wilgotne usta zetknęły się z moim policzkiem, co sprawiło, że i przez moje ciało przeszedł dreszcz podniecenia.

Moje spojrzenie mimowolnie skupiło się na smukłej, opalonej szyi Fillipa.

Oddychając głęboko odsunąłem się od niego i ściągnąłem go z ławy.

Przeraziło mnie to jak moje ciało zaczynało reagować na młodego Ślizgona. On był jeszcze dzieckiem. Zaledwie jedenastoletnim chłopcem. Nie mogłem pozwolić sobie na zbyt wiele. Nie chciałem go skrzywdzić, a tym bardziej wzbudzić nienawiści do mojej osoby, czy też stracić tak cenne zaufanie, jakim mnie, mam nadzieję, darzył.

*

Pogrążony we własnych myślach, których tematem jak zawsze był Fillip powoli wracałem do swojego gabinetu. Dzisiejszy dzień był dla mnie i tak nazbyt emocjonujący, więc nie miałem zamiaru kręcić się po korytarzach, czy też siedzieć z innymi nauczycielami i pilnować szalejącej gromady uczniów biegających po całej Wielkiej Sali.

Stanąłem jak spetryfikowany, kiedy przede mną zamajaczyła delikatna sylwetka Ślizgona.

Widziałem jak i on się zatrzymał, a śliczne, duże oczka skupiły się na mnie. Podszedłem do niego powoli i uśmiechając się uklęknąłem przed nim.

- Po raz kolejny się spotykamy – rzuciłem wesoło, a jego usta wygięły się delikatnie. – Mam coś dla ciebie... – szepnąłem i sięgnąłem do kieszeni wyciągając z niej niewielkie, podłużne pudełeczko. - Chciałem ci to wręczyć osobiście i bez świadków...

 

~ * ~ * ~

 

Zdziwiony niepewnie wziąłem z rąk profesora mały pakunek i spojrzałem mu w oczy. Nie spodziewałem się jakichkolwiek prezentów, co sprawiło, że moją twarz pokrył piekący rumieniec.

Otworzyłem pudełeczko, a widząc zawartość uchyliłem usta w zdumieniu.

W środku była piękna, niesamowicie delikatna bransoletka. Maleńkie, na wpół przezroczyste kropelki połączone były ze sobą cieniuteńkimi, lśniącymi srebrem niteczkami, które tworzyły spokojne spiralki wokół każdego koralika, wewnątrz którego lśniło nikłe zielone światełko. W świetle słońca mogłem być pewny, że była niemal niedostrzegalna.

- Czy... czy to nie jest przypadkiem... – jęknąłem przypomniawszy sobie stare baśnie opowiadane mi przez matkę przed snem.

- Jedna z Kropli Paproci – uśmiechnął się mężczyzna i sięgając podarunku wyjął go z pudełka. Delikatnie uniósł moją rękę i zapiął bransoletkę na przegubie mojej dłoni.

Nie mogłem uwierzyć, że dał mi coś tak niesamowicie cennego. Niejednokrotnie słyszałem o niej, ale zawsze zapewniano mnie, że to tylko bajki.

Ozdoba wykonana z kropel deszczu, które spłynęły z Kwiatu Paproci. Przyobleczona w zwilżone poranną rosą nici pajęczyny. W każdej małej łezce zaklęta jest maleńka część Kwiatu. W Noc Świętojańską prawdopodobnie spełnia każde najgłębsze marzenie posiadającej ją osoby. Mówiono, że istnieją trzy takie bransoletki, ale podobno zaginęły, kiedy wielu ludzi zaczęło ich fanatycznie pożądać. A teraz...

- Czy ona naprawdę... – wydusiłam wpatrując się początkowo w przepiękną ozdobę, a później w łagodną twarz nauczyciela.

- Chodzi ci o legendę? – zapytał rozbawiony, a ja potwierdziłem ruchem głowy. – Nigdy jej nie używałem, ale teraz będziesz miał okazję się przekonać. Uważam, że bardzo do ciebie pasuje... – stwierdził cicho i wierzchem dłoni pogładził mój policzek.

Speszyłem się czując pieszczotę i ciepło jego skóry.

 

~ * ~ * ~

 

Spojrzałem po chwili ponad głowę stojącego przede mną chłopca. Zmarszczyłem brwi widząc zawieszoną nad nami zieloną gałązkę jemioły. Fillip również szybko popatrzył na obiekt mojego zainteresowania, a jego dziecięca buźka przybrała barwę głębokiej czerwieni.

Zdziwiło mnie to, że chłopiec nie odsunął się ani na krok. Speszone oczka z dziwnym błaganiem i nadzieją wbiły się we mnie wywołując dreszcze, które przeszły przez moje ciało.

Czując jak moje serce niemal natychmiast przyspieszyło zbliżyłem twarz do twarzyczki Fillipa.

Boże, nie wiem, czy to mi przeznaczyłeś te usta, nie wiem czy serce tego Anioła kiedykolwiek będzie należało do mnie, ale błagam... Nie pozwól bym kiedykolwiek go skrzywdził. Boże, tak bardzo go kocham...

Czułem jak łzy zbierają mi się pod powiekami. Widok malca, który wydawał się czekać na mój ruch, na to by moje wargi obdarzyły go upragnionym pocałunkiem i ukoiły niepewność serca, sprawiał mi tak niesamowitą radość, że słone krople same cisnęły się na zewnątrz.

Marzenie...

Ślizgon zamknął oczy, gdy mój oddech zapewne zaczął gładzić jego delikatną skórę. Ująłem w dłonie niewinną, zawstydzoną buzię.

 

~ * ~ * ~

 

Niemal czułem jak usta profesora zbliżają się do mojej twarzy, a gorące dłonie delikatnie przytrzymywały ją w bezruchu.

Pragnąłem tego, całym sercem pragnąłem poczuć ten słodki, zmysłowy smak...

Niemal drżałem nie będąc w stanie powstrzymać fal podniecenia, jakie błądziło po moim ciele odczuwającym tak wyraźnie bliskość mężczyzny.

To było dla mnie największym zaskoczeniem z możliwych.

Miękkie wargi nauczyciela nadzwyczajnie leciutko i delikatnie musnęły sam czubek mojego nosa. Czułem się tak jakby to maluteńki motyl usiadł zaledwie na chwilę na mojej twarzy i spłoszony cichym oddechem szybko odleciał pozostawiając po sobie jedynie niezapomniane doznanie i niknące uczucie przyjemnego łaskotania w tym wypadku dodatkowo wzbogaconego o minimalną wilgoć pocałunku, który wydawał się nigdy nie mieć miejsca.

Zdziwiony otwierając oczy spojrzałem w tak zniewalające, wąskie oczy Camusa. Spokojny uśmiech błądził po jego ustach, a dłonie zmierzwiły mi włosy.