niedziela, 30 listopada 2014

Idylle

Dom. Co właściwie rozumiemy pod tym jakże skomplikowanym mimo swej prostoty pojęciem? Budynek, który daje nam dach nad głową, ciepły kącik, wygodne łóżko? Atmosferę przytulności, relaksu i zadowolenia? A może obecność bliskich osób, które kochamy nad życie?
Gdybym zastanawiał się nad tym na poważnie, pewnie znalazłbym jeszcze kilka adekwatnych określeń, z których wszystkie razem odpowiadałyby temu, co dla mnie było domem już w czasach dzieciństwa i będzie do końca mojego ludzkiego życia.
Ulica Pokątna, dwupoziomowy, niewyróżniający się niczym budynek wchodzący w skład całego kompleksu podobnych. Niewielki, ale całkiem ekonomiczny i wielofunkcyjny, jako że nadawał się idealnie do rozpoczęcia małego biznesu oraz do zamieszkania. Wprost stworzony dla mnie i mojej małej rodziny – męża i dziecka, Fillipa i Nathaniela. Był naszą przyszłością i pierwszym wspólnym gniazdkiem.
Dzięki przystosowaniu górnego piętra do zamieszkania, zaś dolnego do otworzenia sklepu ze sprzętem do quidditcha, o czym marzyliśmy razem z moim Aniołem, byliśmy w stanie opiekować się Nathanielem bez przeszkód i jednocześnie pracować na nasz przyszły sukces. Nie bez znaczenia okazała się także pomoc dyrektora, który pozwolił mi poświęcić się rodzinie bez oglądania się za siebie. Nie zadawał pytań, nie był dociekliwy, zaakceptował to, że w moim życiu prywatnym zaszły poważne zmiany i to właśnie dzięki niemu nie musiałem wracać w tym roku do szkoły. W ten też sposób, mój świat ograniczył się do dwóch osób, naszego domu i świeżo otwartego sklepu.
- Jeśli będziesz tak mu mruczał do tego maleńkiego uszka, nigdy się nie obudzi na mleko. - Fillip objął mnie ramionami delikatnie od tyłu, przechylając się przez oparcie fotela, na którym siedziałem z Nathanielem w ramionach.
- Uważasz, że go usypiam czy hipnotyzuje? - przekręciłem głowę w bok i naparłem lekko ustami na znajdujący się akurat w zasięgu warg policzek mojego młodego mężczyzny.
- Uważam, że to maleństwo kocha cię tak samo mocno jak ja, a więc jest mu przy tobie tak dobrze, że ma ochotę tylko spać wtulony, kiedy tak go rozpieszczasz mrucząc, nucąc i podśpiewując.
- Mmm, więc gdybym wziął cię na kolana, przytulił i coś ci zanucił, też zasnąłbyś w przeciągu minuty? - uśmiechnąłem się. Podobała mi się ta wizja, chociaż wątpiłem, czy nasz Nathaniel zrobiłby swojemu tacie miejsce.
- Kiedyś się przekonamy, a teraz poproszę o tego małego misia. - obszedł fotel i wyciągnął ramiona, w które przekazałem mu śpiącego chłopca, który zbudził się po niespełna pięciu minutach i zakwilił domagając się jedzenia. Wymowne spojrzenie Fillipa przekazało mi nieme „a nie mówiłem?” zanim skupiło się całkowicie na naszym drobnym dziecku, które zaciekle ssało z butelki mleko i przysypiało w połowie posiłku, budziło się by ssać dalej i znowu usypiało.
Fillip kręcący się po drobnym salonie z Nathanielem w ramionach wyglądał naprawdę uroczo, a w jego ciemnych oczach od razu widać było miłość, zaangażowanie i radość. Wątpiłem by ten maluch mógł trafić na lepszą matkę i lepszego ojca niż mój Anioł, który miał w sobie tyle miłości dla mnie, a znalazł jej równie wiele dla naszego dziecka, które w tak tragicznych okolicznościach stało się częścią naszej rodziny.
Fillip nigdy o tym nie wspominał, nie zadawał pytań, nie chciał by Nathaniel wyczuł temat naszej rozmowy i zaczął płakać, a ten maluch miał niezwykły talent do odczytywania naszych nastrojów. Prawdopodobnie dlatego spał w moich ramionach, a budził się przy Fillipie, kiedy nadchodziła pora karmienia. Mały spryciarz wiedział jak należy czytać z naszych gestów, tempa bicia serca i głośności słów.
- Dzień dobry, Śpiącemu Księciu. - roześmiałem się widząc, jak w pół godziny po posiłku, duże, niebieskie oczka otwierają się i spoglądają z ciekawością na wszystko, co znalazło się w zasięgu jego wzroku. - Pobawimy się troszeczkę? - wyczarowałem mu latające nad głową małe miotełki, które od razu zaczął gonić łapkami i chwytać ciesząc się przy tym głośno i gruchając nieprzerwanie ilekroć coś mu się udało chociażby musnąć paluszkami. Postarałem się by miotełki wydawały ciche odgłosy nawoływań, jakby siedzieli na nich gracze, ponieważ Nathaniel uwielbiał dźwięki i tym zacieklej gonił rączkami za miotłami.
Zapatrzyłem się na niego, podobnie jak Fillip, który stał nieruchomo uśmiechnięty zanim oprzytomniał i zabrał naszego malucha do leżaczka w kuchni, gdzie Nath mógł do woli uganiać się wzrokiem i łapkami za miotełkami.
To była nasza szansa na pieszczoty.

~ * ~ * ~

Radość to naprawdę dziwne uczucie, które łaskocze, piecze, odbiera oddech, wypełnia żołądek, porusza się i stoi nieruchomo, nigdy nie jest takie samo jak przed minutą. Radość to ciągły ruch, nawet w bezruchu, to ciągłe czucie, nawet kiedy nie czujemy nic. Nie sposób jej dokładnie opisać, póki nie spojrzy się na dziecko. Radość, ta prawdziwa i wielka, jest jak niemowlak, jak mój malutki Nathaniel.
- Mały Szukający. - powiedziałem z uśmiechem i pozwoliłem przyciągnąć się Marcelowi, który właśnie rozsiadł się na krześle naprzeciwko leżaczka aby mieć na oku nasze bawiące się w najlepsze dziecko.
- Niedługo będzie go wszędzie pełno. - mój zniewalający mężczyzna mruczał w moje ucho i trącał je nosem chcąc mnie trochę podrażnić. Jego dłonie gładziły mój brzuch, usta muskały szyję. Marcel był równie rozbrykany, co nasza mała pociecha.
- Już jest, a przecież nawet nie raczkuje. - zaśmiałem się.
- To dlatego, że obnosisz go po całym domu.
- On to uwielbia i sam też to robisz. - przepychaliśmy się słownie z rozbawieniem.
Uśmiechając się do siebie, pogładziłem Marcela po policzku i pocałowałem lekko. Nath wciąż był zajęty miotełkami nad głową, więc mogłem wykorzystać tę chwilę względnego spokoju by nacieszyć się moim mężem. Nadal nie przyzwyczaiłem się do tego określenia, a przecież na moim palcu lśniła złota obrączka świadcząca o tym, że rzeczywiście jesteśmy kimś więcej niż kochankami.
- Mmm, a ja uwielbiam, kiedy mnie całujesz. - Marcel zamruczał kolejny raz. Ostatnio bardzo często wydawał z siebie ten dźwięk, który oznaczał u niego wszystko, od aprobaty po rozbawienie. Może dlatego Nathaniel tak chętnie przy tym usypiał, ponieważ wiedział, że mruczenie oznacza same pozytywne emocje.
Sam nie powstrzymałem pomruku, kiedy dłonie Marcela zamknęły się na moich pośladkach, zaś usta mocno naparły na moje wargi, które tak tęskniły za pocałunkiem. Nie minęła nawet minuta, a ja już czułem się dzięki temu rozleniwiony. Słodki zapach jego skóry i środków higienicznych przeznaczonych dla dzieci, popiskiwanie naszego malucha, pomruki zadowolenia, wszystko to było potwierdzeniem mojej radości odczuwanej w każdej chwili.
- Kiedy Nathaniel zaśnie... - Marcel szepnął mi do ucha cicho by chłopiec tego nie usłyszał. Nie rozumiał znaczenia, ale gdyby wyczuł siłę tych słów, kiedyś mógłby ją pojąć z łatwością, a to na pewno byłoby zawstydzające. Żaden rodzic nie chciał przecież, żeby jego malutkie dziecko miało świadomość tego, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami sypialni.
- Teraz na pewno nie zaśnie, bo wyczuje, że na to czekamy. - śmiałem się i rozkoszowałem dotykiem ust Marcela na mojej szyi, jego dłońmi masującymi moje pośladki powoli. Wygiąłem się trochę do tyłu, by zrobić więcej miejsca mojemu mężczyźnie, na którego kolanach siedziałem z początku oparty o jego klatkę piersiową, a teraz już zahaczając piersią o jego pierś. Nawet nie wiem, kiedy zmieniłem pozycję.
- Hm, chyba mamy widownię, kochanie. - w głosie Marcela był spory ładunek rozbawienia.
Przyznaję, że trochę spanikowałem. Odwróciłem się patrząc w krystalicznie czyste i zaciekawione oczka naszego syna, który przestał zajmować się miotełkami i teraz patrzył z pełnym skupieniem i uchylonymi usteczkami na to, jak jego rodzice oddają się drobnym pieszczotom, które później miały ich przecież uwięzić w łóżku na dłuższy czas.
- Ty mały podglądaczu! - na pewno się zarumieniłem, kiedy zszedłem z kolan mojego mężczyzny. - Nagle znudziła ci się zabawa nad główką i postanowiłeś podglądać? - wziąłem go na ręce i zaniosłem do salonu, gdzie na dywanie leżała mata do zabawy dla maluchów. Była miękka i w każdym rogu miała zabaweczkę z innego materiału, który maluch mógł dotykać i szarpać do woli. Położyłem Natha na brzuszku, co, jak przeczytałem, powinno wzmocnić jego mięśnie, kiedy zacznie się podnosić na tych małych, pulchnych łapkach. W szkole nie uczyli nas przecież macierzyństwa, więc musiałem nadrobić zaległości żeby móc zaopiekować się Nathanielem należycie.
Maluch zagęgał, zapiszczał i radośnie sięgnął do żabki w prawym rogu maty. Przysunąłem go bliżej słysząc niezadowolone marudzenie, które zastąpiła radość, kiedy tylko paluszki zacisnęły się na wystającym zielonym oku.
- Nie wiem już sam, który widok jest lepszy, Fillipie. Te twoje wypięte pośladki, czy może ten leżący na ziemi robaczek, który stęka i kwęka, ale zaciekle szarpie za zabawkę.
Zarumieniłem się i skarciłem Marcela spojrzeniem. Jeszcze Nath coś z tego zapamięta i będzie powtarzał, kiedy podrośnie! To dopiero byłoby kompromitujące!

~ * ~ * ~

Roześmiałem się widząc te pluszowe gromy, jakie we mnie ciskał mój Anioł. Czasami był nie mniejszym dzieckiem niż nasz Nath, który wcale nie planował podsłuchiwać naszych słów. Zbyt był zajęty machaniem rączkami w stronę kolejnej zabawki i szukaniem miotełek tam, gdzie sięgał jego wzrok. To dziecko samo nie wiedziało, czego ostatecznie chce, więc powinno dostawać wszystko. A przynajmniej, ja chciałbym dawać mu wszystko czego tylko zapragnie by bezustannie sprawiać mu przyjemność, tak jak mojemu Fillipowi.
Wciągnąłem głęboko w nozdrza powietrze i zmarszczyłem nos. W pokoju wybuchła bomba biologiczna. Mała, cuchnąca bomba biologiczna prosto w pieluszce Nathaniela, który z początku nic sobie z tego nie robił, ale po chwili zaczął odczuwać dyskomfort i uderzył w płaczliwy ton.
Z Fillipem ustaliliśmy, że będziemy przebierać naszego malca na zmianę, by chłopiec miał świadomość, że bez względu na okoliczności może być zawsze przewijany, karmiony i zabawiany przez oboje rodziców. Nie wiedziałem wprawdzie, czy tak działała jego mała główka, ale nasze ustalenia realizowaliśmy skrzętnie, toteż czułem się teraz w obowiązku przebrać moją cuchnącą bombę biologiczną. Na samym początku sprawiało mi to trudność, umycie bobasa, pudrowanie, zakładanie nowej pieluszki. Teraz była to kwestia kilku chwil i Nath był czysty, pachnący, przebrany i gotowy do dalszej zabawy.
Tym razem upodobał sobie grające gwiazdki zwisające nad jego główką, kiedy delikatnie go podtrzymywałem podczas niezgrabnego siedzenia. Minie jeszcze dobrych kilka miesięcy zanim to cudo będzie w stanie samodzielnie utrzymać główkę i kręgosłup w pionie przy siedzeniu, ale teraz radził sobie najlepiej jak mógł, więc zasługiwał na pełnię troski i spełnianie tych jego malutkich zachcianek, które zazwyczaj opierały się na jedzeniu i sięganiu, jak to u dziecka.
Mój Fillip pojawił się przy nas zaledwie po chwili z gotową butelką mleka w ręce. Wręczył mi ją i kazał nie nucić w trakcie karmienia, ponieważ doskonale wiedział, że nasze dziecko zaśnie głodne zanim w ogóle dotrze do połowy butelki. Starałem się więc nie wydawać żadnego dźwięku, kiedy trzymałem malca w ramionach, karmiłem i uważałem, żeby bawiąc się nieprzerwanie gwiazdkami nie wytrącił mi z rąk butelki.
- Ależ musi mu smakować to mleko. - mój Anioł rozbawiony patrzył na mnie i naszego syna, który ssał zapamiętale i nie przerywał zabawy. Jego niebieskie oczka śmiały się śledząc ruchy gwiazdek i były jak dwa nieba, nad którymi unosiły się kasztanowe ptaki brwi i cienkich, równie ciemnych włosków.
Nathaniel w końcu postanowił rozstać się z resztkami mleka i pozwolił gwiazdkom latać bez kontroli swoich łapek. Zamiast tego wtulił się we mnie i ułożony z główką na ramieniu, obserwował dom i krzątającego się po salonie Fillipa, z którym najwyraźniej chciał rozmawiać gęgając, bulgotając i wydając masę odgłosów, z których nic nie wynikało.
- Co ty tak zaciekle mówisz temu tatusiowi, Nathanielu? - zapytałem chłopca leciuteńko głaszcząc go po pleckach.
- Tajemnica. - mój Anioł już był przy nas i podjął rozmowę z zadowolonym maluchem. - Mówi szyfrem żebyś nie zrozumiał. - drażnił się ze mną niewinnie chłopak i kiwał głową synowi. - Tak, kochanie? - pytał zachęcając tym do bełkotania. - Smakowało ci mleczko? Tak? To wspaniale. Yhym i teraz wygodnie leży się na tacie, co? Tak, tata nadaje się do noszenia i odpoczywania. - pocierał lekko nosem o nos Natha, któremu bardzo się to podobało. Szkoda tylko, że nie mogłem tego widzieć tak jakbym chciał. Byłem zmuszony oglądać się za siebie, gdyż cała rozmowa moich dwóch skarbów odbywała się za moimi plecami. - Ależ się ten tata wierci i podsłuchuje, aż ci się ziewa od tego kołysania. - Fillip pogładził małą główkę chłopca delikatnie i pocałował go w czoło. Śliczne, duże oczka zamykały się już same. Kiedy podrośnie, jego sen i posiłki staną się bardziej regularne, ponieważ będzie można go budzić o czasie i oszukiwać te małe usteczka. Zresztą, maluch nie będzie już tak wymagający pod tym względem, co z kolei tym dotkliwiej ograniczy mój czas spędzany sam na sam z ukochanym.
- Ależ ty się niespokojnie kręcisz, Marcelu. Kiedy na ciebie patrzę też mam ochotę się przespać. - poczułem dotyk Anioła na głowie i pieszczotę palców we włosach.

~ * ~ * ~

Mój duży i słodki pluszowy miś. Ciekawski, zawsze pragnący uczestniczyć w życiu moim i Nathaniela, znajdujący się w bezustannym ruchu, reagujący na niezobowiązujące pieszczoty mruczeniem. Mój słodki pluszowy Marcel.
- Mmm, tak się składa, że tym razem to ty uśpiłeś nam syna. Twój ciepły dotyk tak na niego podziałał, a teraz próbujesz odciągnąć mnie od prawdy. - powiedział zaczepnie, co przyjąłem cichym śmiechem i mocnym uściskiem.
- Więc wina leży po obu stronach i trzeba się nią podzielić. Proponuję zanieść Nathaniela do łóżeczka i podyskutować o tym, kto bardziej go usypia. - musnąłem płatek jego ucha, skubnąłem i już po chwili nie miałem czego drażnić, jako że Marcel odsunął się i odwrócił do mnie z tym swoim rozkosznym, pełnym miłości uśmiechem.
- Przystaję na twoją propozycję, mój kusicielu, chociaż mam dla ciebie złą wiadomość. Najpierw musisz zjeść obiad. Chyba nie myślałeś, że zapomniałem? Muszę zadbać żebyś nie próbował żyć tylko miłością. Chodź, zjemy, a po posiłku obiecuję ci zacisze sypialni i jej wygodne łóżko. - mrugnął zalotnie i nie sposób było mu odmówić, kiedy tak na mnie patrzył. Tym bardziej, że Marcel miał rację i czasami zapominałem o tym, że powinienem nie tylko karmić swoją rodzinę, ale i siebie. Tak bardzo się starałem, że zwyczajnie uciekało mi z głowy to, co oczywiste. - Dlaczego masz mnie, kochanie. - Mężczyzna przysunął się i pocałował mnie w skroń. Nie czytał mi w myślach, a jedynie rozumiał dokładnie to, co działo się we mnie. - Jesteśmy jednym, więc kiedy ty o czymś zapomnisz, ja ci przypomnę, a kiedy to ja okażę się zapominalski, to ty będziesz blisko żeby upominać mnie.
- Dziękuję. - pogładziłem jego policzki obiema dłońmi i uśmiechnąłem się z wdzięcznością. Marcel miał rację. Był przy mnie by zapełniać moje braki, tak jak ja zapełniałem jego. Od zawsze tak było, a „zawsze” oznaczało dzień naszego pierwszego spotkania w szkole. Teraz nasz związek został wzbogacony o malutki prezent, który spał w leżaczku czekając na przeniesienie do łóżka.
Nie było więc czasu do stracenia, chociaż Marcel miał na ten temat zupełnie inne zdanie. Nie pozwolił mi jeść normalne, ale posadził na swoim kolanie i sam zajął się karmieniem mnie i siebie jednocześnie. Najpierw pierwsze danie, później drugie i drobny deser dla osłodzenia organizmu. I tak miałem ogromne szczęście, że mój mężczyzna mieszkał od dawna w Anglii, ponieważ gdybym miał jeść z nim na modłę francuską, obiad nie miałby końca, a jego przygotowanie zajęłoby mi najpewniej całe wieki. Naszemu maleństwu by się to nie podobało, nawet jeśli Marcelowi odpowiadałaby możliwość przeszkadzania mi lub popisywania się swoimi umiejętnościami kulinarnymi. Miał w sobie tyle radości życia.
- Dobrze, teraz mogę uznać, że jesteś gotowy by zaszyć się w sypialni ze mną. - mój pluszowy Marcel zamruczał, jak zwykle i przeciągnął się najedzony, chociaż ciężko było stwierdzić czym, obiadem czy mną.
Wziąłem na ręce Nathaniela, zaś ten wariat porwał w swoje ramiona mnie i teraz uśmiechał się bezczelnie z tą dziecinną wyższością.
- Niedobry, pluszowy miś! - skarciłem go cicho.
- Pluszowe misie nie mogą być niedobre, głuptasie. - skorygował dumny z siebie. - Pluszowe misie zawsze wiedzą, co jest najlepsze dla ich właścicieli, więc jak mogą być niedobre? To tylko ich pan może być marudą. Jesteś marudą, Fillipie?
- Uch, ty niedobry... Niedobry. - zakończyłem wiedząc doskonale, że z Marcelem nie sposób wygrać w takim starciu i jakoś mi to nie przeszkadzało. Było nam błogo, więc po co miałbym się z tym kłócić? Śpiący Nathaniel najwyraźniej także nie miał nic przeciwko podwójnemu noszeniu, więc uznałem wygraną Marcela i kręcąc z rezygnacją głową, pozwoliłem żeby mężczyzna zaniósł mnie i naszą pociechę do łóżka.

piątek, 31 października 2014

Le drame

HAPPY HALLOWEEN!
free-halloween-illustration-2

Tyle osób uważa się za najszczęśliwszych ludzi na świecie z takiego czy innego błahego powodu, że stwierdzenie to wydawało mi się tracić swoje wyjątkowe znaczenie. Są jak bajkowy chłopiec, który dla zabawy ostrzegał ludzi przed zmyślonym wilkiem, a kiedy ten prawdziwy w końcu nadszedł, nikt nie uwierzył już nierozsądnemu chłopakowi. Nie chciałem by podobnie było z moim życiem, a przecież musiałem jakoś określić to, co czułem od dnia ślubu z Marcelem. To była i nadal jest radość, która sięga duszy, serca, żołądka, całego mojego jestestwa.
To był piękny dzień. Najpiękniejszy ze wszystkich, a jednocześnie równie piękny, co inne dni spędzane z moim ukochanym mężczyzną. Dzięki jego znajomościom w Upadłym Rodzie, mogliśmy wziąć ślub w Katedrze Notre Dame, a jego znajomy pastor uświęcił nasz związek przed Bogiem, który mimowolnie sam stworzył znienawidzony przez czarodziejów Upadły Ród. Przyznaję, że na początku dziwnie się czułem w białym garniturze, ale szybko przestało to mieć znaczenie, a nawet stało się elementem słodyczy tego wspaniałego dnia.
Oliver Ballack oraz Fabien Trezeguet towarzyszyli nam tego magicznego dnia. Byli świadkami, którzy podpisali z nami dokumenty ślubne i tak naprawdę to właśnie oni byli tymi najważniejszymi osobami, bez których nie wyobrażaliśmy sobie tej uroczystości. Nasi przyjaciele, kuzyni, bracia, dwie osoby, którym bylibyśmy skłonni powierzyć swoje życie.
Marcel tłumaczył mi czasami teorię anielskiej duszy, którą według wierzeń Upadłego Rodu miałem w sobie i przyznam, że tamtego dnia uwierzyłem w jego słowa. Czułem, jak radość wypycha z mojego ciała anielskie skrzydła, które rozkładałem w tamtej chwili niesamowitego, nieposkromionego i niemal perwersyjnego szczęścia.
- Fillip Camus... - szepnąłem nieśmiało. Nadal odczuwałem drżenie wnętrza, kiedy wypowiadałem swoje aktualne nazwisko.
- Kochanie, teraz już zawsze będziesz Fillipem Camus, więc nacieszysz się jeszcze tym brzmieniem. - Marcel roześmiał się zaciskając dłoń mocno na moich palcach i przysuwając ją do swoich ust. Ucałował moją rękę z namaszczeniem.
To był cudowny wieczór, idealny na wspólny spacer dwojga zakochanych w sobie bez pamięci nowożeńców. Ciepłe powietrze, lekki wiaterek. Przechodziliśmy właśnie w pobliżu Katedry, miejsca, którego mury były świadkami naszego połączenia, naszej radości tak wielkiej, że wyciskającej z oczu łzy.
- Marcel! - usłyszeliśmy za sobą kobiecy krzyk.
Odwróciłem się gwałtownie, mój kochanek zrobił to samo. Nasze dłonie rozdzieliły się mimowolnie. W naszą stronę chwiejnym krokiem zmierzała młoda kobieta. Otulała się ramionami, chwiała, była bardzo blada.
- Cordelia? - głos mojego mężczyzny był pełen wahania. Nagle zerwał się i ruszył w jej stronę biegiem. Zdążył dobiec zanim upadła. Pochwycił ją i wraz z nią usiadł na ziemi. Wydawała się przelewać mu przez palce. Podszedłem szybko bliżej obawiając się tego, co może nastąpić.
Tak, kobieta rzeczywiście była blada, potwornie blada. Jej szare oczy były błyszczące, wielkie, jakby zaraz miały wypaść z oczodołów, gęste, kasztanowe włosy zamieniły się w kołtuny. Dopiero po chwili zauważyłem, że na dłoniach Marcela jest krew. Jej krew!
- Ja... Sprowadzę pomoc! - zaoferowałem.
- Nie! - nie wierzyłem, ze z ust tej kobiety może wydobyć się jeszcze tak silny zakaz, a ja po prostu nie wiedziałem, co robić. Byłem przerażony.

~ * ~ * ~

Trzymałem ją w ramionach czując, jak moje serce kraje się z bólu, a łzy napływają do oczu. Cordelia była ranna i, podobnie jak ja, zdawała sobie sprawę z tego, że rana jest śmiertelna. Przytuliłem ją mocno, ale usłyszałem głośny sprzeciw, który nie był jej sprzeciwem. Między mną, a nią coś się poruszyło i zaczęło kwilić.
- Czy to...? - nie kończąc nawet pytania odwinąłem poły jej zakrwawionego płaszcza, pod którym kryła malutkie, kwilące dziecko.
- Nathaniel. - powiedziała słabo. - Musisz się nim zaopiekować. - spojrzała na Fillipa i uśmiechnęła się słabo. - Wy musicie.
Po moich policzkach spłynęły łzy. Wziąłem ją ostrożnie na ręce, wstając z chodnika. Nie wiem, jak to możliwe, że wokół nas nie było jeszcze gapiów, ale nie chciałem czekać na sensację. W Katedrze powinien być jeden z naszych znajomych, który opiekował się tym ogromnym obiektem. Mugolska policja nie pomogłaby nam nawet w najmniejszym stopniu, a ich lekarze nie mogliby jej już odratować. Jedyne, co mogliśmy zrobić to wysłuchać jej przy świadku mogącym poświadczyć później jej ostatnie słowa. Naprawdę tylko tyle mogliśmy dla niej zrobić w tej chwili.
Pozwoliłem by moje łzy płynęły, tak jak u jej maleńkiego dziecka. Podczas tegorocznych zamieszek w Lyonie zginął jej mąż, cudowny mężczyzna, a teraz to ona opuszczała ten świat zostawiając po sobie maleńkie ziarenko, które łączyło w sobie ich oboje.
- Ja i tak... umieram. - mówiła słabo, cicho, wkładała w to resztki sił. - Nie mogę go chronić. - jej zęby były czerwone, a na ustach pojawiła się krwawa piana. - Opiekujcie się nim... To... to wasz syn.
- Tim! - krzyknąłem wołając opiekuna Katedry, który pojawił się jakoś niespiesznie, ale widząc, co się dzieje, podbiegł do nas prędko. Był księdzem, ale nie potrafił czynić cudów. A przynajmniej nie takie.
Położyłem Cordelię na ławie i po prostu patrzyłem, jak życie wpływa z niej powoli.
- Co... co się stało?! - Tim był przerażony, chociaż na pewno nie tak, jak mój Fillip, który siedział blady niedaleko nas i przyglądał się temu zajściu jakby zaraz miał zemdleć.
- Nie... nieważne! Khe! - zakaszlała wypluwając z ust gęstą, zakrwawioną ślinę. - W kieszeni. - nie miała sił by mówić dalej, ale zrozumiałem, o co jej chodzi.
Tim również, więc sięgnął do kieszeni jej płaszcza i wyjął z niej kopertę.
Cordelia wcale się już nami nie przejmowała. Patrzyła tylko na swojego płaczącego, wijącego się w jej ramionach dzidziusia i płakała bezgłośnie póki jej spojrzenie nie zgasło, a ramiona nie opadły. Malec rozdarł się potwornie, jakby czuł, jak zerwana zostaje nić łącząca go z matką.

~ * ~ * ~

Dlaczego nic nie robili? Dlaczego nie próbowali? Dlaczego ja sam nie zrobiłem nic by jej pomóc? Czy naprawdę nie było nadziei? Przecież jeszcze przed chwilą szła o własnych siłach! Była w stanie mówić! Czy to możliwe, że już wtedy była niemal martwa, ale w trosce o dziecko starała się żyć jeszcze przez chwilę?
Kiedy zacząłem płakać? W którym momencie zauważyłem, że słone łzy mieszają się z wypływającym mi z nosa katarem?
Nic nie rozumiałem i nawet nie byłem w stanie się podnieść. Patrzyłem, jak kobieta kona i chociaż jej nie znałem, czułem stratę, jakiej stałem się mimowolną częścią.
Dziecko zaczęło wrzeszczeć, a jej dłoń opadła w dół zwisając bezwładnie z ławki. Rozpłakałem się na dobre, tak jak ten samotny malec, którego Marcel właśnie wyciągał zza płaszcza nieżyjącej już matki.
Ksiądz roztrzęsiony czytał list, który kobieta miała w kieszeni, a ja nie pojmowałem, jak on i Marcel mogą mieć w sobie tyle spokoju w obliczu śmierci. Płakali, ale godzili się z tym, a ja nic nie rozumiejąc czyniłem przecież to samo.
Na czworakach podpełzłem bliżej nich. Nie byłem w stanie wstać i podejść. Marcel uklęknął obok mnie i złożył w moich ramionach płaczące dziecko.
- Należała do Rodu. - powiedział, jakbym musiał to usłyszeć z jego ust. - Czułem, że życie z niej uchodzi i chociaż nie chciała odchodzić, to jednak miała świadomość, że to właśnie następuje. - z pięknych, szarych oczu mężczyzny, tak podobnych do oczu tamtej kobiety, płynęły wielkie łzy. Objął mnie swoimi zakrwawionymi ramionami, a dziecko znalazło się dokładnie między nami. Czy czuło bicie naszych serc, czy słyszało ich uderzenia i to je nagle uspokoiło?
- Ona chciała żebyś się zajął jej dzieckiem. - Tim pociągał nosem i ocierał twarz rękawem sutanny, kiedy streszczał treść listu. - Wszystko tu napisała i zamieściła testament, w którym powierza ci opiekę nad chłopcem. Ma na imię Nathaniel.
- To później. - głos mojego mężczyzny łamał się, kiedy próbował zdobyć się na rzeczowy ton. - Musimy poinformować Ministerstwo i naszych, musimy... musimy tak wiele, że sam nie wiem, od czego zacząć.
- Zajmę się tym. - Tim podniósł się na nogi i tym razem wytarł całą twarz w swoją sutannę. - Wielu z nas ginie podczas bitew, ale niewielu odchodzi tak, jak ona. To ogromna tragedia i strata, ale nie jest to pierwsza i ostatnia taka śmierć. Zostaw to mnie. - widziałem, jak chęć dalszego płaczu walczy w nim z chłodną kalkulacją. Tylko członkowie Upadłego Rodu mogli pojąć jak wielkiego poświęcenia i siły wymagało takie zachowanie od tego dzielnego mężczyzny.
- Fillipie...
- Nic nie mów. - spojrzałem na blade zwłoki, a moje zęby uderzały lekko o siebie. Dopiero po chwili pojąłem, że cały drżę, a dziecko w moich ramionach znowu zaczyna popłakiwać.
Marcel objął mnie ponownie i zaczął się lekko kołysać by uspokoić mnie i maleństwo, które trzymałem.
Marcel, Tim, Cordelia, wszyscy troje należeli do Upadłego Rodu, wszyscy troje składali przysięgi, których ja nigdy miałem nie składać, decydowali się na wyzwania wykraczające poza moje możliwości. Ta kobieta, zapewne bardzo piękna jeszcze do niedawna, nie żyła, a na jej miejscu mógł znaleźć się nawet mój kochanek. Takie wiedli życie, to było im przeznaczone.
Nie musieliśmy mówić nic, gdyż doskonale rozumiałem, że mój Marcel pragnie mnie przeprosić, za to, czego byłem świadkiem, choć przecież nie była to jego wina. Zapach krwi na jego ubraniu sprawiał, że było mi niedobrze, ale z drugiej strony jego dotyk mnie uspokajał. Czy podobnie działał na tę małą istotkę między nami, która kręciła się, popiskiwała, ale najwyraźniej była już zmęczona, bo nie płakała?
- Marcel...
- Ciiii, kochanie. - jego głos był pełen łagodności i smutku. - Kiedy przyjdzie Ministerstwo, zajmiemy się wszystkim, a teraz nie mów nic, tylko odpoczywaj. I nie patrz na Cordelię, to nic nie zmieni, a ja nie chcę by ten okropny widok utrwalił się w twojej pamięci.
- Na to chyba za późno. - powiedziałem cicho.
- Nie jest za późno. - jego usta dotknęły mojej skroni, złożyły na niej pocałunek. - Patrz na to maleństwo, patrz na Nathaniela. Jest spokojniejszy, kiedy i ty jesteś spokojny. - jego głos był naprawdę kojący, a przecież jeszcze przed chwilą i on był trochę roztrzęsiony, zapłakany. – To, co się stało już się nie zmieni, Aniele, ale mamy wpływ na przyszłość, więc nie myśl o niej, ale o dziecku, o tej kruszynie, która patrzy na ciebie tymi wielkimi, zapłakanymi oczkami. - doskonale wiedziałem, co próbuje zrobić i nie stawiałem oporu. Pozwoliłem by odwrócił moje myśli od nieszczęścia jakie spotkało tę nieszczęsną kobietę, od jej zakrwawionego ciała, niewidzących oczu, uchylonych ust.
Patrzyłem na dzieciątko, które z kolei patrzyło na mnie. Jego niebieskie oczy były pełne strachu, niepewności, wahania. Zupełnie, jakby malec rozumiał, co się dzieje, chociaż był przecież zbyt malutki by to zrozumieć. Ile mógł mieć? Kilka miesięcy, może dwa. Był niemowlakiem. Zależnym od dorosłych, nieświadomym jeszcze samego siebie maleństwem, które mnie potrzebowało.
- Będzie dobrze, maleńki. - powiedziałem biorąc głęboki, uspokajający oddech. Przytuliłem tego malutkiego człowieczka do siebie i pocałowałem w czółko. Jego obecność dodawała mi sił i miałem nadzieję, że on czuje się podobnie, chociaż na pewno jeszcze tego nie pojmował.
Postanowiłem, że śmierć jego matki będzie początkiem, a nie końcem. Początkiem mojego nowego życia, początkiem nowego życia tej kruszyny i Marcela. Przecież gdyby ta kobieta, Cordelia, tak desperacko nie próbowała chronić swojego maleństwa, może mogłaby żyć, ale ona wolała się upewnić, że malec znajdzie się w rękach ludzi, którzy się nim zaopiekują. To dlatego pojawiła się pod Katedrą. Cokolwiek się jej przytrafiło i gdziekolwiek miało to miejsce, ona chciała dotrzeć tutaj, w miejsce, w którym wiedziała, że na pewno znajdzie członka Upadłego Rodu, a szczęściem znalazła i tego, którego potrzebowała najbardziej – Marcela.
- Jesteś w dobrych rękach, maleńki. Dzięki mamusi.

~ * ~ * ~

Miałem już pewność, że mój Fillip bez problemu poradzi sobie z sytuacją, że tak jak on wydawał się kotwicą zatrzymującą to małe dziecko w przystani spokoju, tak i malec kotwiczył Fillipa. Mogłem więc zostawić ich samych sobie i wziąć na siebie wszystkie formalności związane ze śmiercią Cordelii.
Ludzie Ministerstwa przybyli tak szybko, że miałem ochotę zapytać ich, gdzie byli kiedy czarownica została dźgnięta zaczarowanym ostrzem, które nie pozwalało na zaleczenie radny, ale jadziło ją, paliło, rozrzedzało krew. Byłem dla nich raczej nieuprzejmy, kiedy zadawali pytania, na które nie znałem odpowiedzi. Często odpowiadałem pytaniem na ich pytania, które uznawałem za bezsensowne. Skąd miałem wiedzieć, jak do tego doszło? A może oni wiedzą, gdzie to się stało? Sprawca? No właśnie, co ze sprawcą, którego powinni ująć? Byłem poirytowany, nie podobało mi się to, jak prowadzili tę sprawę. Zgon był dla nich zgonem i nie miał większego znaczenia, gdyż Cordelia nie była żadną wysoko postawioną czarownicą.
Przesłuchanie Fillipa było krótkie i równie oporne, jak w przypadku mnie czy Tima. Nie wiedzieliśmy nic istotnego i mogliśmy tylko opowiedzieć o wydarzeniach mających miejsce pod Katedrą i w jej wnętrzu. Irytacja rosła we mnie z każdą chwilą i tylko chęć zatrzymania Nathaniela powstrzymywała mnie przed wybuchem. Cordelia pragnęła abym zajął się malcem i zaakceptowała Fillipa w jego życiu, prosząc byśmy obaj opiekowali się jej synkiem. Nie oddałbym teraz malucha nikomu! Ona pragnęła aby jej dziecko znalazło nowy dom, a pragnienie to było silniejsze niż chęć ratowania siebie.
Kiedy zabierali jej ciało, ja tłumaczyłem, że dla tego maleńkiego chłopczyka jestem odrobinę dalszym wujkiem, gdyż jego matka była moją kuzynką. Wyjaśniłem sprawę listu pozostawionego przez Cordelię w kieszeni, upierałem się, że dla Nathaniela najlepsze będzie pozostanie z rodziną, tym bardziej, że został mi powierzony niemal oficjalnie. Miałem w nosie to, co mi mówili, więc zrezygnowali ze wszystkich swoich beznadziejnych pomysłów. Malec zostawał ze mną, a tym samym z moim słodkim Fillipem, który zdołał uśpić kruszynę, choć nie było to łatwe, kiedy nie mogło się go nakarmić.
- Kochanie, musimy jeszcze dziś zrobić zakupy. - powiedziałem, chociaż chłodne brzmienie mojego głosu wcale mi się nie podobało. Ostatni ludzie Ministerstwa wychodzili teraz z Katedry. Nic nie odkryli, nie mieli żadnych poszlak, więc nie byli tu potrzebni. Musieli sprawdzić ranę, która była bezpośrednią przyczyną śmierci Cordelii, ale to już nie należało do moich spraw z winy całkowitego braku przyjaznych dusz w Ministerstwie.
- Hm? - mój ciemnooki Anioł podniósł głowę patrząc na mnie trochę nieprzytomnie.
- Zakupy, dla małego. Mleko, które zastąpi brak matczynego, jakieś ubranka, kaszki, nie mam pojęcia, jak opiekuje się noworodkami, więc przy okazji kupię kilka książek o rodzicielstwie.
- Więc on...
- Tak, na pewno zostaje z nami i jestem pewny, że bez problemu zatrzymamy go na stałe. Będzie naszym dzieckiem i tego właśnie pragnęła jego matka. Ona wiedziała, że zginie, mogła tylko nie wiedzieć jak.
Objąłem Fillipa i małego Nathaniela ramionami i siedząc obok nich na ławce, snułem w myślach wielkie plany na przyszłość, które teraz uległy całkowitej zmianie, chociaż dopiero przed dwiema, może trzema godzinami Cordelia i jej synek pojawili się w naszym życiu.
- Zostanie z nami? - Fillip był niepewny i rozumiałem dlaczego. Bał się, że jakakolwiek forma radości może zostać źle odebrana, może nawet przez ducha matki Nathaniela, który niekoniecznie opuścił ten świat.
- Jak na razie tak, zostanie. - przyznałem. - Cordelia chciała byśmy byli mu nowymi rodzicami, więc nie zawiedziemy jej. Jeszcze dziś będę musiał spotkać się z najważniejszymi członkami Upadłego Rodu, ale pojawią się w naszym domu, abyśmy nie musieli ciągnąć ze sobą Nathaniela. - już czułem, że muszę się opiekować tą kruszyną, że jest cząstką mnie, cząstką Fillipa, częścią naszej nowej rodziny. Jak przebiśnieg przedzierający się przez niemrawo topniejący śnieg, tak on zaczynał kwitnąć pośród smutków i dramatu śmierci.
Teraz to było nasze dziecko, nasz nowy świat.

wtorek, 30 września 2014

La campagne

- Aniele, dzień dobry. - szepnąłem do ucha mojego Fillipa dotykając ustami wrażliwej muszelki jakbym składał na niej pocałunki. Podczas naszego pobytu nad morzem to on zrywał się z rana i musiał zmagać się z moją sennością. Teraz, kiedy spędzaliśmy czas w domu moich zmarłych rodziców to ja byłem na nogach pierwszy, przygotowywałem dla niego śniadanie i budziłem moją Śpiącą Królewnę. - Mmm, dzień dobry. - powtórzyłem, jako że mój Skarb otworzył zaspane oczka. - Pozwolisz, że zaniosę cię na śniadanie? - zaproponowałem, co spotkało się z zadowolonym, leniwym uśmiechem.
- Myślę, że w łaskawości swojej pozwolę ci na obnoszenie tego słodkiego ciężaru po domu. - odpowiedział chłopak i uśmiechał się z każdą chwilą coraz bardziej rozbudzony i gotowy do harców. Wyciągnął do mnie ramiona, więc podniosłem go przytulając do siebie. Pocałowałem go w czoło niosąc do kuchni, gdzie na stole stał już ciepły, nieskomplikowany posiłek.
Przebywając w pensjonacie nad morzem mieliśmy do dyspozycji osobę, która zajmowała się dla nas rzeczami tak przyziemnymi jak gotowanie, ale tutaj byliśmy zdani tylko na siebie. Mój chłopiec nawykł do tego, że usługiwały mu Skrzaty Domowe, chociaż chętnie wyrywał się do samodzielnego stawiania czoła obowiązkom zwyczajnego czarodzieja, toteż wziąłem na siebie odpowiedzialność za śniadania, zaś obiady i kolacje przygotowywaliśmy wspólnie przy sporej pomocy magii. Wakacje planowaliśmy przecież spędzić na wspólnym odpoczynku, nie zaś na zabawie w dom. Tym bardziej, że wieś miała swoje uroki – świeże powietrze, ścieżki prowadzące przez las i łąki, niezliczone miejsca na pikniki oraz przejażdżki na rowerach, które kiedyś należały do moich rodziców. Muśnięte magią, mogły unosić się ponad ziemią, jeśli tylko odpowiednio szybko się pedałowało, ale na podobne podróże chyba mieliśmy czas.
Usiadłem obok mojego Fillipa by towarzyszyć mu przy śniadaniu, jako że zawsze jedliśmy wspólnie i rozkoszowaliśmy się tą prostą, krótką chwilą. Chłopak nierzadko gładził moje udo, tak jak robił to w tej chwili i niespiesznie przeżuwał kęs za kęsem. Pozwalałem mu na takie pieszczoty, gdyż sprawiało mi to ogromną przyjemność, jak wszystko, co robił ze mną mój Anioł.
- Powiedz, Marcel, czy musimy spieszyć się z wyjazdem z domu? - niewinne pytanie kryło w sobie więcej niż mogłaby się spodziewać przeciętna osoba. Mój chłopak proponował mi poranne rozkosze. Nigdy bym mu tego nie odmówił i to nie ze względu na niego, ale na siebie. Ilekroć Fillip proponował mi cokolwiek, okazywało się, że i ja tego pragnę. Byliśmy jedną duszą w dwóch ciałach i byłem z tego naprawdę dumny. - Panie Camus, proszę mnie teraz zanieść do łazienki i nalać do wanny dużo wody. Muszą być wonności, proszę nie zapominać. - wymruczał do mnie i już siedział mi na kolanach by było mi łatwiej wziąć go na ręce.
- Co tylko sobie zażyczysz, mój panie i władco. - odparłem potulnie. - Kąpiel w wonnościach dla mojego Cudu. - pocałowałem chłopaka, a on prowokująco oddał pocałunek. Musiałem uważać, żeby przypadkiem go nie obić lub nie upuścić wnosząc do łazienki. To było dla mnie nie do pomyślenia, ale przecież nawet ja nie byłem nieomylny.
Postawiłem mojego Anioła na jasnym, grubym dywaniku i zabrałem się za przygotowanie kąpieli. Rozpuszczająca się w ciepłej wodzie kulka z wonnościami, płatki kwiatów z pełnego ich słoiczka i na koniec mój rozbierający się do naga kochanek. Taki piękny, taki idealny, podniecający, kuszący, taki mój.
Naturalnie Fillip nie planował nawet przez chwilę kąpać się sam, toteż dołączyłem do niego w nagości i wspólnie weszliśmy do wciąż napełniającej się wanny.
Chłopak przywarł do mnie ustami zaledwie usiedliśmy i wsunął się na moje kolana oplatając mnie nogami w pasie. Jego usta były słonawe po śniadaniu, a ciało gorące od wody i podniecenia, które się w nim budziło.
- Mój niegrzeczny chłopcze. - szepnąłem gdy tylko mi na to pozwolił. Moje dłonie już ściskały jego zgrabne pośladki, masowały obie półkule spokojnie i nie miały najmniejszego zamiaru zmieniać pozycji. No, może później, dużo później, troszeczkę przesuną się bliżej siebie by natrafić na słodkie, rozkoszne zagłębienie, które czciłem tak samo, jak całe ciało mojego ukochanego, młodego mężczyzny. Znałem je już doskonale, całowałem wielokrotnie każdy jego centymetr, ale zawsze było mi mało. Kiedy chodziło o Fillipa, byłem jak studnia bez dna. Chciałem bezustannie więcej, więcej, więcej i otrzymywałem więcej, więcej, więcej, chociaż miałem już wszystko. To było jednym z piękniejszych uczuć, jaki we mnie rozkwitały każdego dnia, każdej godziny, minuty, sekundy, gdy miałem go blisko siebie.
Mój Anioł. Mój ideał. Mój cały świat!
- Kochasz mnie? - zapytał nagle z miną niepewnego dziecka, co niemal doprowadziło mnie do szaleństwa. Jeszcze do niedawna był taki delikatny i słodki, a teraz stał się małą bestią, ponieważ wiedział, że za nim szaleję i zawsze będę gotowy odpowiedzieć na jego zabawy z należnym entuzjazmem.
- Cały jestem miłością do ciebie, mój Fillipie. - niechętnie zabrałem dłonie z jego pośladków i gładziłem delikatnie policzki, sunąłem opuszkami palców po wargach, rozkoszowałem się tym, że mogę na niego patrzeć, mogę go dotykać, całować, pieścić.
- Wiesz, że widzę siebie w twoich oczach? - powiedział z takim namaszczeniem, że czułem jak miękną mi kolana. - I wiesz jaki w nich jestem? - pocałował mnie w nos.

~ * ~ * ~

- Piękny. - szepnąłem nie kryjąc uśmiechu. - Naprawdę piękny. Mój uśmiech jest jak ciepłe, jasne promienie słońca, moje usta wydają się malinami, a moje oczy gorącą czekoladą. Nic dziwnego, że mnie kochasz. - zachichotałem przytulając go mocno. - A jaki jesteś ty, kiedy patrzysz na swoje odbicie w moich oczach?
- Myślisz, że jestem w stanie dostrzec w nich siebie, kiedy całe moje jestestwo skupia się na tobie?
- Unikasz odpowiedzi, ty niedobry chłopczyku! - zaśmiałem się ponownie całując Marcela w nos. - Ale pozwolę ci jej uniknąć, jestem łaskawy bo najedzony i jest mi dobrze. - obróciłem się bokiem i wtuliłem w jego pierś. Woda była ciepła, ładnie pachniała i sięgała już wystarczająco wysoko by Marcel mógł zakręcić kurek. Cudowna kąpiel z rana, byśmy mogli korzystać z kolejnego słonecznego dnia na wsi, a wieczorem znowu skończymy tutaj przytuleni by zmyć z siebie nasze przygody. W końcu zaplanowaliśmy na dzisiaj przejażdżkę rowerową po okolicznych polach. Marcel planował pokazać mi, gdzie bawił się jako dziecko, kiedy wraz z rodzicami wpadał na wakacje do swoich dziadków. To wydawało mi się naprawdę niesamowite. Mój mężczyzna spędzał w tym domu najszczęśliwsze chwile dzieciństwa i młodości, a teraz był tutaj ze mną. Ze mną, który stałem się dla niego całym światem, całym szczęściem. Gdybyśmy mieli dzieci one także bawiłyby się w tym domu, wędrowałyby po okolicy. Czułem się jak prawdziwa, najprawdziwsza panna młoda, chociaż ślub miałem przecież dopiero przed sobą, kiedy wrócimy do Paryża po naszych letnich przygodach.
- Jesteś dla mnie taki łaskawy, mój Aniele. - Marcel zamruczał szczerze prosto w moje ucho, a jego dłonie zsunęły się po moich plecach prosto na pośladki, które gładziły w miarę możliwości, tak jak robił to kilka chwil wcześniej. To był tak naturalny gest, że sam trochę się dziwiłem temu, jak doskonałą staliśmy się jednością. Dłonie Marcela były dla mnie równe moim, a moje ciało potrafiło wyczuć, kiedy jego dotyk lub pocałunki miały być zachętą do konkretnych pieszczot, które powinny skończyć się ostatecznym połączeniem. Podobnie było z Marcelem, który doskonale wiedział, kiedy pragnąłem mieć go w sobie, a kiedy chciałem tylko czuć jego bliskość.
- Gdyby moje pośladki miały usta teraz całowałyby cię po dłoniach. - roześmiałem się na tę abstrakcyjną myśl, a usta Marcela również wygięły się zdecydowanie ku górze.
- Gdybyś miał usta także na pośladkach miałbym problem z ich całowaniem, ponieważ ja mam tylko te jedne.
- Rzeczywiście, wtedy moja twarz i pośladki musiałyby bić się między sobą o to, które usta powinny kosztować twoich. - śmiałem się wraz z moim cudownym kochankiem, który przytulił mnie desperacko, jakby obawiał się, że zaraz ten cudowny sen pryśnie, jak mydlana bańka. Obaj wiedzieliśmy jednak doskonale, że nie tkwimy we śnie, nie musimy obawiać się niczego, ponieważ już zawsze będziemy razem, zakochani w sobie bezgranicznie, gotowi na wszystko byleby dogodzić sobie nawzajem. Jedyne, co jeszcze miało się zmienić to moje nazwisko po ślubie, na który tak bardzo się cieszyłem, że brakowało mi powietrza w płucach.
- Fillip Camus... - szepnąłem słysząc, jak serce w piersi Marcela przyspiesza. - To brzmi lepiej niż Fillip Ballack, nie sądzisz?
- Tak, moja panno młoda. Brzmi lepiej i będzie lepiej wyglądało. Od zawsze byłeś Fillipem Camus, jedynie do tej pory nie znaliśmy alfabetu, by poprawnie czytać twoje nazwisko.
- Mój ty słodki kombinatorze. - potarłem głową o jego pierś i usiadłem wyprostowany. - Umyję cię!
- Nie odmówię, kochanie.
- Nigdy mi nie odmawiasz. - zamruczałem mu do ucha i ukąsiłem je lekko. - Nigdy i niczego. - obaj wiedzieliśmy, że mówię prawdę i wcale nam to nie przeszkadzało.
- Więc rób ze mną, co tylko chcesz mój piękny.
- Nie kuś. - pogroziłem mu palcem. - Wiesz, że lubię robić z tobą różne rzeczy. I całować, całować, całować... - zamruczałem demonstrując na jego ustach właśnie pocałunki.
- Mmm, jakie słodziutkie. - zamruczał uśmiechnięty i pogładził moje pośladki, kiedy trochę je uniosłem. - Nie ma słodszych usteczek niż twoje.
Roześmiałem się. Innych ust nie próbował, więc nie mógł wiedzieć, ale tego zdecydowanie nie żałowałem. Znał smak moich ust i to mi wystarczało. Skoro mówił, że moje są najsłodsze to tak właśnie było.
- Więc teraz te najsłodsze usta poproszą o zachęcający pocałunek i od razu zabieram się do pracy. Trzeba wyszorować mojego pluszowego misia. Takie pluszowe Marcele także potrzebują kąpieli, więc... - wydąłem usta w dzióbek czekając na swojego buziaka. Otrzymałem go bez dalszego proszenia. Delikatnego, słodkiego, takiego jak wszystkie czułe pocałunki mojego kochanka.
Nałożyłem na dłonie dużo mydła w płynie i roztarłem by się trochę zapieniło. Nie miałem najmniejszego zamiaru używać do tego gąbki, więc dłońmi rozprowadzałem pachnące, balsamiczne mydło po idealnym ciele Marcela, po skórze kryjącej idealnie zarysowane mięśnie – subtelne, ale widoczne.
Był taki piękny.

~ * ~ * ~

Z rozbawieniem i przyjemnością obserwowałem, jak mój chłopiec bawi się moim ciałem, dotyka go z namiętnością, fascynacją i błyskiem w kasztanowych, pięknych oczkach. Jego palce sunęły po mojej skórze jakby ją malował, próbował odtworzyć układając z kwiatów podczas wietrznej pogody.
Należałem do niego w każdym calu, moje ciało i umysł były niewolnikami jego pragnień. On wyznaczał rytm bicia mojego serca, decydował o każdym wdechu i wydechu, kształtował moje życie i jestestwo.
- Masz wielki talent do mycia mnie, Fillipie. - powiedziałem rozbawiony, kiedy uważnie namydlał moją pierś i wcierał mydło w sutki. Jakże niewiele potrzebował by dobrze się bawić. Wystarczałem mu ja, wanna wody... I jak ktokolwiek mógł go nie kochać?
- O, tak. Z pewnością mam taki unikalny talent, a ty wiesz o tym najlepiej. - śmiał się ciepło nie przerywając swojej pracy. - Ale to by znaczyło, że ty musisz mieć talent do bycia mytym przeze mnie, a to brzmi jeszcze bardziej idiotycznie, nie uważasz?
- Prawdę mówiąc masz świętą rację, mój Skarbie. - skinąłem głową i pocałowałem go w uszko. - Ale to muszą być talenty skoro tak świetnie nam idzie, a tego nie uczą w szkole. Nie wynosimy tego też z domu, więc odpowiedź jest prosta.
- Stworzyłem bestię. - zapiszczał powstrzymując wybuch wesołości i objął mnie mocno. Jego ciało namydlało się teraz od mojego, jego ręce gładziły moje plecy, policzek ocierał się o ramię. Objąłem go więc mocno i wciągnąłem wyżej na swoje kolana.
Przywarliśmy do siebie ustami, jego ciało ocierało się powoli, niespiesznie o moje, jego słodkie usta pozwoliły by mój język dostał się do ciepłego, malinowego środka. Nie napotkałem żadnego oporu, a wręcz przeciwnie – jego języczek witał mój z entuzjazmem i chęcią, jakbym był długo wyczekiwanym gościem.
Palce chłopaka mierzwiły mi włosy i lekko drapały skórę głowy, jego ciepłe, gładkie uda masowały moje boki. Nasze plany na ten dzień nie miały już żadnego znaczenia. Rowery same nie odjadą, łąka nie zostanie zwinięta, jej mieszkańcy nie przeniosą się w inne miejsce, a słońce nie schowa się za chmurami, tak jak nie wywietrzeje zapach przyrody, który otaczał te wiejskie pola.
Tyle razy odwiedzając rodziców marzyłem o tym, by był tu ze mną Fillip, a te pragnienia stały się jeszcze silniejsze, kiedy spotkałem go podczas wakacji na ścieżce stosunkowo niedaleko domu. To było przeznaczenie, którego się nie spodziewałem, a które nagle okazało się wręcz niewyobrażalnie sprzyjające naszemu związkowi.
- Zastanawiam się, co jest bardziej urokliwe. Ta okolica czy ty. - ten Anioł zdecydowanie lubił ze mną flirtować i przyznaję, że było w tym coś uroczego, magicznego, naprawdę niezwykłego.
Do niedawna nieśmiały chłopiec był teraz mężczyzną, który spoglądał na mnie wyzywająco i niby to przypadkiem podrażniał opuszkami wszystkie czułe miejsca na moim ciele.
- Kochanie, czy on cię nie boli? Jest taki opuchnięty. - udałem zmartwionego, kiedy w odpowiedzi na jego zabiegi dotknąłem palcami prężącego się pod wodą członka. Mój kochanek był rozbudzony i pobudzony na całym ciele i właśnie dowód tego napierał na mój brzuch.
- O, tak. Bardzo boli, więc musisz pocałować żeby przestało. - zachichotał.
Obaj zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że te słowa zobowiązują, więc mój Anioł podniósł się i stanął nade mną nie chcąc siadać na zimnej krawędzi wanny.
Objąłem go zaraz pod pośladkami, by miał oparcie w moich ramionach. Zresztą, Fillip nie ważył wiele. Spojrzałem w jego roześmiane oczy i całowałem wilgotny brzuch by musiał jeszcze trochę poczekać na moje usta w tym konkretnym, stęsknionym miejscu. Dopiero słysząc karcące ponaglenie rozchyliłem wargi i oblizałem je wymownie.
- Drugie śniadanie podano. - powiedział rozbawiony Fillip i bezwstydnie zaczął celować swoimi biodrami do moich ust, tak żeby jego członek ocierał się o wargi, a w pewnej chwili naparł odrobinę mocniej.
Mimowolnie uśmiechnąłem się czując wypełniającą mnie radość, kiedy chłopak tak się starał. Byłem dumny wiedząc, że mój kochanek zupełnie się mnie nie wstydzi, jakby jego ciało było moim. To dowodziło naszej bliskości.
Uchyliłem usta szeroko aby Fillip nie zawadził o moje zęby. Pozwoliłem mu się wsunąć powoli, a następnie objąłem wargami jego męskość i zacząłem badać ją językiem. Nie zamykałem oczu, a jedynie zmrużyłem powieki i chłonąłem całym sobą bliskość, smak, strukturę mojego cudownego kochanka.
To, co robiliśmy było dla nas tak naturalne, tak oczywiste, a jednocześnie tak pełnie miłości i uczuć, jakbyśmy mogli je sobie przekazywać samym dotykiem mojej i jego skóry.
Moje usta były pełne Fillipa, moje serce biło szybko by sprawić mu przyjemność, zaś moje ramiona podtrzymywały go, by mógł oddać się rozkoszy i nie myśleć o tym, co zupełnie nieważne.
Zaciskał dłonie na moich włosach, szarpał je, wtulał się w moją głowę i ramiona.
Był taki rozkoszny.
Kiedy w moje usta wytrysnęło nasienie nie uroniłem ani kropli. Przełknąłem je, oparłem czoło o jego brzuch i uśmiechnięty mruczałem.
- Wszystko inne musi zaczekać, mój najsłodszy. Nie łatwo jeździć na rowerze, kiedy tyłeczek nie jest do końca sprawny. - jego chichot był najprzyjemniejszym dźwiękiem, jaki mogłem usłyszeć w tej chwili. Cichy, rozbawiony, wyjątkowy.
- To prawda, Marcelu. Miałbym chyba problem z wysiedzeniem na siodełku i jazdą po polnej ścieżce, kiedy w pewnym znanym tylko tobie miejscu czułbym bezustannie obecność czegoś wyjątkowo przyjemnego, ale i męczącego. - mruczał rozleniwiony pozwalając bym posadził go w wodzie i znowu tulił do siebie. Tym razem jednak zmyliśmy z siebie pianę i po prostu obejmowaliśmy się jakby woda wcale nie stawała się chłodniejsza, a minuty nie mijały.
W końcu zlitowałem się nad naszymi ciałami i wyszedłem z wanny z Fillipem w ramionach. Postawiłem go na chodniczku, otuliłem ręcznikiem, wycierałem i całowałem obiecując mu lody waniliowo-czekoladowe, kiedy wrócimy z wycieczki oraz nocne atrakcje w sypialni. Mówiłem żeby mówić, ponieważ uwielbiałem, kiedy mój chłopiec słuchał, przytakiwał i odpowiadał pełnym entuzjazmu uśmiechem na wszystkie moje starania.

~ * ~ * ~

- Mój pluszowy Marcel. - szepnąłem i wyciągnąłem ręce do kochanka by zaniósł mnie do pokoju. - Mój książę z bajki.

piątek, 29 sierpnia 2014

Les vacances

- Marcel, czas wstawać, bo śniadanie zaraz będzie gotowe. - szepnąłem do ucha mojego śpiącego kochanka, który zmarszczył we śnie brwi i otulił się mocniej kocem. - Jak dziecko, doprawdy... - westchnąłem i pocałowałem go w wystający spod przykrycia kawałek skroni.
Prawdę mówiąc, nie mogłem mu się dziwić. Położyliśmy się stosunkowo późno, jako że cały poprzedni dzień spędziliśmy na zwiedzaniu i z trudem mogliśmy oderwać się od tego zajęcia. Nadmorskie miasta zawsze obfitowały w atrakcje oraz piękne miejsca i nigdy nie mogły się nikomu znudzić. I właśnie dlatego, w najbliższym czasie mieliśmy wybrać się z Marcelem do oceanarium na wiele godzin zachwytu, później do muzeum, popływać statkiem, zobaczyć pokazy fok, odwiedzić zoo... To miał być bardzo interesujący miesiąc. Tym bardziej, że pogoda dopisywała, woda była ciepła i kiedy już wszedłem do morza, mój kochanek z trudem mnie wabił na piasek.
Zakochałem się w tym uspokajającym szumie fal, krzyku mew, odgłosach plażowiczów, w zapachu soli, świeżego powietrza, ryb i wody, w smaku świeżych, smażonych przysmaków, które dodatkowo pieściły powonienie. Mógłbym mieszkać nad morzem przez całe życie!
- Kochanie, jajecznica z krabem nam wystygnie. - spróbowałem raz jeszcze dotrzeć do jego śpiącego umysłu, który był już coraz bliżej mnie, choć nadal za daleko. - Świeży chlebuś posmarowany masłem... - kusiłem dalej. - Sok z owoców... Herbata... No, dalej. Pani Diana będzie zawiedziona jeśli się spóźnimy. - Diana Hollowee była właścicielką pensjonatu, w którym się zatrzymaliśmy. Miała może 50 lat, była pulchna i zawsze uśmiechnięta, kochała prowadzenie pensjonatu i zajmowanie się gośćmi. Przyrządzała nam śniadania i kolacje, w weekendy także obiady. Sprzątała, kiedy tylko miała okazję, kusiła robieniem prania żebyśmy nie musieli się tym przejmować i w ogóle była dla nas jak matka.
- Koniec tego dobrego, skarbie, wstajemy! - poddałem się i porzuciłem delikatne próby obudzenia tego leniucha. Zabrałem mu koc i usiadłem na biodrze w taki sposób, że musiał przewrócić się na plecy, żebym go nie uciskał.
Niezadowolony Marcel mruknął, jak zły niedźwiedź i otworzył oczy, z których sypały się iskry.
- Ja spałem. - powiedział z wyrzutem i objął mnie siadając. Zrobił to w taki sposób, że jego głowa znalazła się na moim ramieniu, a on mógł zamknąć oczęta i jeszcze chwilę odpoczywać. Nie mogłem mu na to pozwolić, bo wtedy wcale nie podniósłby się z łóżka.
- Nie próbuj nawet na mnie tych podstępów. Wstawaj, ubieraj się i idziemy. No już. - popędzałem go i śmiałem się słysząc niezadowolone stęknięcia.

~ * ~ * ~

Czy wakacje nie były przypadkiem czasem, kiedy to powinienem wypoczywać, wysypiać się i leniuchować? Wstawać koło południa, zaszywać się na plaży i leżeć? Trochę popływać żeby nie przytyć przesadnie, a następnie znowu wygrzewać się na słońcu i ciepłym piasku? Wieczorem spacerować plażą lub po deptaku, usiąść na ławeczce w cieniu drzew, obserwować młodzież szalejącą na rowerach i rolkach, dzieci drepczące przy rodzicach, panów wyprowadzających swoje dobrze ułożone psy na spacerek?
Nie. Na pewno nie przy Fillipie, który był tak pełen życia, że nie potrafił usiedzieć na tym swoim zgrabnym, słodkim tyłeczku. Wszędzie biegał, wszystko chciał widzieć, wszędzie zajrzeć. Przy nim z trudem potrafiliśmy zdążyć na kolację, a i po niej nie od razu kładliśmy się spać, ale znowu wychodziliśmy spacerować.
Nie narzekałem jednak zbyt szczerze, ponieważ podobały mi się te chwile spędzane z moim Aniołem, budziłem się patrząc na jego zadowoloną, roześmianą twarz, która nabrała rumieńców dzięki szaleństwu, jakiemu się tutaj oddawaliśmy. Zresztą, nie mogłem powiedzieć złego słowa o tym, że nawet siłą wyciągnięty z miękkiego łóżka zaczynałem dzień zbyt wcześnie. Pani Diana zadbała by senność i nadąsanie znikały, kiedy tylko pojawialiśmy się w jadalni. Jej wyśmienite śniadania od razu stawiały nas na nogi. Na słono, na słodko, z kawą zbożową, z mlekiem lub herbatą, zawsze starała się dbać o zdrowie swoich gości. I nieźle jej to szło, bo mimo trudności z podnoszeniem się z łóżka po wielkich wyprawach, nadal byłem pełen sił do dalszych przygód u boku mojego cudownego chłopca.
- Grzeczny, Marcel. - powiedział, kiedy byłem już ubrany i po pierwszym myciu. - Chodź teraz jeść. - nagrodził mój niesamowity wysiłek tego ranka słodkim buziakiem.
Pani Diana przywitała nas szerokim uśmiechem, jak za każdym razem, i swoimi smakołykami. Kiedy jedliśmy, ona siedziała obok sącząc codzienną, poranną herbatkę i opowiadała nam o tym, co dzieje się w okolicy. A to festiwal, na który musimy się wybrać, a to warto wpaść do latarni morskiej. To także ona przygotowywała nam prowiant na drogę, chociaż nigdy jej o to nie prosiliśmy. Sama się do tego wyrywała dając nam zapakowane dobrze kanapki, ciastko na deser, przypominała o kupieniu wody na drogę żebyśmy się nie odwodnili. Tym razem było podobnie i ostatecznie śniadanie skończyliśmy z zapasem na cały nadchodzący dzień.
- Weźcie koszyczek, zrobicie sobie pikniczek. - pouczyła nas dzisiaj. - Już zapakowałam wam torcik i babeczki z owocami, tutaj soczek. Świeżo wyciśnięty! Talerzyki są pod spodem, sztućce również. Ach, zapomniałabym! Koc piknikowy! Bez tego ani rusz! - ostatecznie zaplanowała nam dzień jeszcze zanim zdecydowaliśmy się, gdzie wybierzemy się dzisiaj.
- Dziękujemy – Fillip od razu wyrwał się ze swoją wylewnością w takich chwilach – Weźmiemy na pewno wszystko i urządzimy sobie piknik po drodze. - Na pewno nie kłamał. Wystarczy chwila i zaraz znajdzie nam odpowiednie miejsce, które będzie odpowiadało jego wymaganiom piknikowym.
- Zawsze jest pani dla nas taka uprzejma. - dodałem swoje trzy grosze i zabrałem kosz żeby Fillip się do tego nie wyrywał.
- No, już, już. Teraz trzeba dbać o gości żeby byli zdrowi i wracali jak najczęściej bo nic tak nie cieszy, jak kolejna wizyta znajomych twarzy. - zaświergotała kobieta i zniknęła w kuchni z naczyniami. Nuciła pod nosem szczęśliwa, kiedy zmywała po nas naczynia. Gdyby wszyscy mugole byli tacy, pewnie każdy czarodziej chciałby się nimi otaczać.
Wróciliśmy do pokoju żeby dokończyć toaletę, co zajęło nam więcej czasu niż powinno i to z mojej winy. Niestety, nie potrafiłem tak łatwo odkleić się od Fillipa, kiedy już raz go objąłem i pocałowałem w kark. Było mi z nim tak dobrze, że powinno to chyba być zakazane. Przecież to nieludzkie być tak szczęśliwym lub po prostu ludzie nie potrafią doszukać się tego raju pośród codzienności... W tej chwili mało obchodzili mnie jednak inni.

~ * ~ * ~

Chociaż było mi cudownie i przyjemnie, to jednak musiałem przypilnować, żeby mój Marcel nie ociągał się i posłusznie przygotował do wyjścia. Miałem już plan, gdzie go zabiorę, co będziemy robić. Plan był tak prosty, że mógł równać się z powodzeniem ze zwykłym piknikiem.
- Kochanie, długo jeszcze? - zajrzałem do łazienki, kiedy Marcel mył zęby. - Mój ty leniwcu powolny... - pokręciłem głową. Był zebrany, ale nie spieszyło mu się wcale. Jak dziecko, musiałem go wyprowadzić i zadbać żeby mi się nie zgubił, kiedy tak odpływał myślami w moją stronę, ale daleko od naszego spaceru.
Żałowałem, że nie mogę zacisnąć palców na dłoni Marcela, ale starałem się iść tak blisko, żeby moje palce ocierały się o jego. Czasami czułem, jak mój kochanek podszczypuje moją skórę i uśmiecha się przy tym udając, że nic nie robi. Był jak duże dziecko, taki jak zawsze. A może nawet spokojniejszy i bardziej rozluźniony? W końcu teraz już nie musiał martwić się rozstaniem czy moimi rodzicami. Mieszkaliśmy razem, spędzaliśmy razem wakacje, byliśmy nierozłączną parą kochanków zapatrzonych w siebie bez pamięci.
- Fillipie, czy ty właśnie nucisz coś pod tym małym noskiem? - jego cichy głos otulił moje ucho ciepłem. Zadrżałem z przyjemności, ale starałem się nie dać niczego po sobie poznać. Przecież byliśmy w środku miasta!
- Prawdę mówiąc nawet sobie tego nie uświadomiłem. - przyznałem odrobinę speszony. - Ale to twoja wina, jak wszystko! - roześmiałem się. - To dlatego, że przy tobie jestem szczęśliwy, uwielbiam morze, kocham pikniki, a dziś mam wszystko to razem. Chociaż, nie mogę zaprzeczyć, że codziennie mam wszystko czego pragnę.
- Niech zgadnę. Przy mnie chcesz być wszystkim, każdym, pragniesz wszystkiego i dostajesz to krok po kroku, ponieważ każdy dzień ze mną to spełnienie marzeń i nowa miłosna przygoda? - roześmiałem się na jego słowa i skinąłem głową.
- Tak, Marcelu. Masz całkowitą rację i wiem nawet dlaczego. Ponieważ ty myślisz tak samo o mnie, prawda? - tym razem to on się śmiał.
- Mamy te same pragnienia, a więc jesteśmy skazani na szczęście.
Miałem ochotę pocałować go wtedy mocno i zapewnić, że kocham go jak ostatni szaleniec, ale na jedno i drugie musiałem zaczekać na powrót do pensjonatu. Nie łatwo było kochać się tak mocno, ale nigdy na to nie narzekałem. Dostałem od życia i świata więcej niż inni. Byłem najprawdziwszym szczęśliwcem!
Wyszliśmy z miasta zostawiając ruchliwe centrum za sobą. W tym właśnie miejscu, przez rzadki, niewielki lasek porastający stosunkowo małą górę, wiodła ścieżka, która układała się w schody, dzięki korzeniom drzew stanowiącym podporę ziemnych stopni.
- Chodźmy tędy! Gdzieś na szczycie na pewno znajdziemy miejsce na piknik! Chodź, chodź, chodź! - cieszyłem się, że znaleźliśmy takie ładne, klimatyczne miejsce. Zupełnie inne niż morze, a przecież oddalone zaledwie o jakieś trzy kilometry. No, może cztery.
- Mmm, rzeczywiście może być tam całkiem przyjemnie. - Marcel skinął głową i szarmancko pozwolił mi iść przodem. Naturalnie miał w tym swój cel, ale na to postanowiłem przymknąć oko. W końcu miałem tyle energii, że chciałem po prostu iść i wspinać się coraz wyżej. Chciałem dojść na szczyt, chciałem czuć się niezniszczalny. I byłem. Dzięki Marcelowi naprawdę taki byłem. Chociaż nie zaszkodzi wyjść na górę i spędzić tam miło czas patrząc na morze, które na pewno widać było z tamtego miejsca.
- Uważaj, kochanie. Miejscami jest ślisko, a ty masz talent do... - zachwiałem się jakby na potwierdzenie jego słów, ale na szczęście zapanowałem nad swoim ciałem i odzyskałem równowagę.
- Coś mówiłeś? - mruknąłem do mężczyzny.
- Nie, nie. Musiałeś się przesłyszeć. - roześmiałem się słysząc jego pewny siebie ton. Mój cudowny, niewinny, ale seksowny Marcel... Mój prywatny tragarz z koszykiem piknikowym w ręce. - Fillipie, chciałem cię tylko ostrzec, że w koszyczku dla babci mam konfiturę w słoiczku i nie chciałbym żeby przez przypadek się rozbił.
- Mój ty Czerwony Kapturku, nie bój się, nie rozbijesz niczego. Zły wilk nie zaatakuje cię ani przodem, ani tyłem, bo już idzie pewnie przed siebie. Poza tym, jedzenie w koszyczku jest najważniejsze bo tylko nim przekonasz wilka żeby nie zjadał babci. - zatrzymałem się i odwróciłem. Pochylając się pocałowałem Marcela, który jak na komendę również przystanął i teraz grzecznie oddawał mi swoje usta. Musiałem się nimi nasycić zanim mogłem ruszyć dalej. Były wyśmienite. Zawsze.
- Aniele...
- Tak, tak, już idę, mój niecierpliwy chłopcze.

~ * ~ * ~

Cóż mogłem zrobić? Rozbawiony pokręciłem głową. Ja miałem być chłopcem? Wtedy Fillip musiałby być dzieckiem, a zdecydowanie już nim nie był. Jego ciało wydoroślało, wyrósł idealnie, jak babeczka, kusił mnie każdym ruchem, uśmiechał się figlarnie, jakby chciał mnie zachęcić do zatopienia w nim zębów.
- Taki duży a taki niepoważny. - powiedziałem zadowolony z tego, że go mam. Był rozkoszny i potwierdzał to nawet flirtując ze mną na ten swój wyjątkowy, słodki sposób. I pomyśleć, że teraz będę go miał obok codziennie. Będę się koło niego budził, szeptał mu do ucha by otworzył oczka, tak jak on robił to mnie, a później przygotuję mu śniadanie, przyniosę do łóżka bądź nawet zaniosę go do stołu.
- I dlatego do siebie pasujemy! - rozbawiony głos chłopaka przypominał świergot ptaka i sprawiał, że moje usta same układały się w szeroki uśmiech. Byłem wobec niego bezsilny. Mój Anioł trzymał w swoich łapkach całe moje jestestwo, radości i smutki. Był moim wszystkim.
- Tak, kochanie. Ponieważ jesteśmy jednym. Jednym w dwóch ciałach.
- Które czasami również są jednym! - zaćwierkał ponownie i odwrócił się w moją stronę. Jego twarz była jak słońce, kiedy się teraz uśmiechał. Nigdy nie widziałem nic piękniejszego, niż mój Anioł.
- To gdzie ten szczyt, kochanie? - przypomniałem mu jaki jest nasz cel. Po jego minie poznałem, że przez chwilę o tym zapomniał, a teraz znowu się do tego zapalił i ruszył raźnie w górę ścieżki.
Szczyt okazał się całkiem rozległym punktem widokowym, który pozwalał na obserwowanie morza oraz panoramy miasta gołym okiem lub przez lornetki widokowe. Na środku murowanego placyku stał spory kamienny posąg, a za nim kolejna ścieżka schodziła w dół. Nie było to jednak wymarzone miejsce na piknik, co widziałem po zachmurzonej, markotnej minie Fillipa. Zaproponowałem mu, że zejdziemy po drugiej stronie i możemy w tamtych okolicach poszukać jakiegoś miejsca na nasz piknik. Zgodził się nie mając innego wyjścia i było jasne, że nadąsanie nie przejdzie mu, póki nie znajdzie lepszego miejsca. Pozwoliliśmy sobie jednak na półgodzinny odpoczynek i nacieszenie się tym miejscem przed dalszą drogą. To tylko minimalnie poprawiło humor Fillipowi, ale wystarczyło żeby zrobił się chętniejszy do współpracy. Zjedliśmy więc właśnie w tym miejscu po jednej babeczce i skorzystałem z tego, że byliśmy tu zupełnie sami. Obsypałem chłopaka pocałunkami, a on zapomniał o świecie oddając każde muśnięcie.
- Więc może ten piknik... - nie miałem okazji skończyć.
- Nie ma mowy! Zapomnij, leniuchu! Idziemy szukać dobrego miejsca! - skarcił mnie i wskazał rozkazująco palcem ścieżkę, którą planowaliśmy wrócić na dół. - Chodź, bo wiem co się stanie jeśli Cię tutaj zostawię! Będziesz jęczał i stękał, żebyśmy zostali! - złapał mnie za rękę i zaczął prowadzić. Ten chłopak nigdy się nie poddawał! A przynajmniej nie poddawał się, kiedy już miał na coś tak wielką ochotę jak teraz.
Swoje wymarzone miejsce mój Anioł znalazł w niewielkim, zielonym parku, w którym ścieżki były wyłożone drobnymi kamyczkami, a krzewy rozkwitały wielobarwnymi punkcikami kwiatów. To właśnie tutaj Fillip rozłożył koc i wyciągnął z koszyczka wszystkie pyszności, jakie przygotowała dla nas właścicielka pensjonatu. Domowej roboty przetwory, wyśmienite kanapeczki, kompot i ciasta. Podejrzewałem, że inne osoby mieszkające w pensjonacie również otrzymały taki zestaw. W końcu nie mieszkaliśmy tam sami, ale tylko my tak wcześnie pojawialiśmy się na śniadaniu. Jego porę wyznaczył Fillip, który chciał żeby dzień był dłuższy.
Zanim się obejrzałem, chłopak już wcisnął mi w ręce talerzyk i z naprawdę zadowolonym uśmiechem nakładał trójkątne kanapeczki. Nie było sensu protestować, więc pozwoliłem się obsłużyć tak jak chciał mój Anioł. Widziałem jak bardzo cieszy go możliwość spędzania tego dnia w ten sposób. Najprostsze czynności zawsze były dla niego najcenniejszymi doświadczeniami i zawsze wywoływały ten wyjątkowy uśmiech na jego twarzy.
Dzięki naszemu uczuciu widzieliśmy magię tam, gdzie mogli ją dostrzec nawet mugole, gdyby tylko zwracali uwagę na piękno prostoty. Oni szukali jednak czegoś wielkiego i skomplikowanego, ponieważ nie mieli magicznych zdolności, jak czarodzieje. Z drugiej strony magia czyniła z ludzi niezaspokojone studnie bez dna. Nie ważne ile by ich napełniać, nadal pozostaną niemal puste.
- A teraz babeczka zanim ukradną nam ją mrówki. - podał mi talerzyk deserowy i widelczyk. Ileż on czerpał przyjemności z tych drobnych gestów świadczących o jego trosce.
- Widzę, Aniele, że tobie babeczka smakowała. - uśmiechnąłem się patrząc na jego brudną buźkę. Dzięki temu miałem wgląd we wnętrze każdego smakołyku. - Mmm, z czekoladą... - przysunąłem się i mając całkowitą pewność, że nikt nas nie widzi, zlizałem masę czekoladową z jego policzka. - I śmietankowo-waniliowa... - kolejne ślady zostały dokładnie zmyte moim językiem. - Sam nie wiem, które lepsze. - Fillip rumiany zachichotał. Może i był już dorosły, ale nadal miał w sobie wiele z tamtego dziecka, które uczyłem przez tyle lat.
- Łatwiej ci będzie ocenić, kiedy zjesz z babeczką, a nie ze mną. - odpowiedział wyraźnie zadowolony z tego, że przypadkowo doprowadził do podobnej sytuacji. - Wezmę przepis od pani Diany, a teraz zjedz i oceń żebym wiedział, które robić ci częściej. - już wyczekiwał podniecony mojej odpowiedzi, więc nie pozwoliłem na siebie czekać przesadnie długo. Skosztowałem babeczek i będąc całkowicie szczerym powiedziałem mojemu Skarbowi, że nie potrafię wybrać. Obie były znakomite.
- Chociaż żadne nie równałyby się z twoimi. - zapewniłem z jeszcze większą szczerością, a on roześmiał się. Wiedział, że mówię prawdę, więc zasłużyłem sobie na słodkiego, babeczkowego buziaka, który smakował tym lepiej, że był doprawiony moim Fillipem.

piątek, 1 sierpnia 2014

La fatigue

Z otwartego okna do pomieszczenia wpadł wonny, ciepły podmuch wiatru. Niósł ze sobą słodycz kwiatów, świeżość trawy i zapach upalnego lata, na progu którego się znajdowaliśmy. Z zewnątrz dochodził do nas śmiech i krzyki moich rówieśników szalejących po błoniach, ich pełne nadziei i radości głosy.
Miałem wrażenie, że wszystko to uspokajało mojego Marcela i pozwalało mu szybciej nabrać sił do walki z ciężkim dniem. Miał tyle na głowie, od kiedy zaczął planować nasz wspólny sklepik quidditcha. Szukał odpowiedniego lokum, uruchomił swoje dawne znajomości by pozyskać najlepszych dostawców i od razu wystartować z naszym marzeniem z wysokiego miejsca na liście podobnych sklepów. Tyle pracy i tylko on jeden. Nie chciał mnie tym zadręczać, jako że musiałem stawić czoła swoim własnym przeciwnikom w walce o naszą przyszłość.
Tydzień dzielił nas od początku wspólnego życia, od ostatniego dnia w Hogwarcie, od starcia z rodzicami, którym musiałem się wymknąć z rąk zanim zechcą zatrzymać mnie w domu i zaczną wypytywać się o plany na przyszłość. To pewnie jedna z najtrudniejszych walk, jakie przyjdzie mi w życiu stoczyć, chociaż plan był prosty – uciec im i po prostu postawić na swoim.
Próbowałem się tym nie martwić i nacieszyć się tymi ostatnimi dniami szkolnego raju, do którego więcej nie wrócę. Zmieniający się w zależności od jego zachcianek pokój i gabinet, szkolna szata, którą nosił na zajęcia, a później miął nie mając już siły by ją zdjąć, zmarszczka pojawiająca się między oczyma, kiedy zmęczony leżał na łóżku i próbował przypomnieć sobie, czy aby na pewno nic mu nie uciekło z planu zajęć tego dnia.
- Mój zmęczony bohater. - powiedziałem rozbawiony, kiedy Marcel szarpnął za brzeg szaty chcąc ją zdjąć nie podnosząc się przy tym z pozycji leżącej. - Taki leniwy się zrobił pod koniec roku, kto by pomyślał. - pomogłem mu pozbyć się materiału, który już i tak wyglądał jakby ktoś walczył w nim ze smokiem.
Pogładziłem go po czole patrząc, jak na jego twarzy pojawia się leciutki uśmiech. Był tak zmęczony, że aż bezbronny i do mojej dyspozycji. Wdrapałem się więc na jego ciało i usiadłem mu na biodrach. Marcel był piękny. Naprawdę piękny. I jednocześnie tak niesamowicie przystojny. Uwielbiałem na niego patrzeć, a od kiedy byliśmy razem mogłem robić to bez skrępowania. Przesunąłem opuszkami palców po jego policzkach, nosie, żuchwie, lekko pogładziłem usta. Mężczyzna uniósł powieki i uśmiechnął się szerzej.
- Zmęczony bohater nie odpocznie inaczej jak tylko poprzez ciebie, co? - jego głos zdradzał rozbawienie, a spojrzenie miłość. Spoglądał na mnie i miałem wrażenie, że zamienia się w słoneczny promień, który ogrzewa i razi swoim ciepłym, jasnym kolorem.
- To jest jedyny prawdziwy odpoczynek, Marcelu. - odpowiedziałem pochylając się nad nim i powoli całując skórę jego twarzy kawałeczek po kawałeczku. Czoło, skronie, policzki i żuchwa, dróżka między brwiami, powieki, nos, górna i dolna warga, w końcu broda. - O widzisz? Podoba ci się i nabierasz sił. Zdołałeś unieś ramiona. - zażartowałem, jako że dłonie Marcela znalazły się na moich biodrach i powoli gładziły mnie coraz wyżej. Kiedy miał zdjąć z siebie szatę nauczyciela, nie był w stanie poruszać rękoma.
- Ty zawsze działasz na mnie uzdrawiająco. - w końcu objął dłońmi moją twarzy i poniósł głowę napinając mięśnie brzucha, przyciągając mnie delikatnie bliżej. Teraz to on całował moją twarz kawałek po kawałku, muśnięcie za muśnięciem. Zamknąłem oczy i pozwoliłem żeby odwdzięczył się za pieszczotę, którą ofiarowałem mu wcześniej. - Mmm, i smakujesz tak słodko. Masz malinowe policzki. - oblizał się, kiedy chichotałem. - Cytrynową brodę, pomarańczowe skronie, morelowe powieki, truskawkowy nosek. Same pyszności. A jaki masz języczek, Fillipie? Pozwolisz mi spróbować? - opanowałem chichot i pocałowałem go mocno w usta. Pozwoliłem by swoim językiem badał mój, by nadał mu smak, tak jak zrobił to z moją twarzą. Byłem ciekaw, co wymyśli, chociaż już teraz czułem, że moje pocałunki sprawiają mu dużą przyjemność, gdyż mruczał nieprzerwanie. Był taki zabawny. Nie chciałem się nawet od niego odrywać, ale zaczął uciekać swoimi wargami od moich.
- I? - zapytałem by ukryć zawiedzenie słowami.
- Czekoladowy, mój słodki. Masz czekoladowy języczek i waniliowe wnętrze tych pysznych usteczek.
- Taki duży, a taki głuptas. - puknąłem go lekko palcem w nos, co sprawiło, że jego usta wygięły się zdecydowanie ku górze.
- A wszystko dlatego, że tak bardzo cię uwielbiam. Jesteś wszystkimi słodyczami świata, Fillipie. Masz truflowe paluszki u rąk, śmietankowe wnętrze dłoni, przedramiona z bitej śmietany, pierś z tiramisu...
- I sikam owocowym kompotem babuni. - rzuciłem i roześmiałem się widząc minę Marcela. Nawet nie potrafiłem jej określić! Nazwałbym ją głupią, gdyby nie fakt, że Marcel nigdy nie miał głupich min. Nie potrafiłem się powstrzymać. Wyglądał komicznie i chyba sam wyglądałbym podobnie, gdyby to on powiedział mi nagle coś podobnego. Ale kiedy ja musiałem... Marcel tak skrupulatnie wymieniał części mojego ciała i dopasowywał każdej jakiś smak. Tego było za wiele, musiałem zareagować i przerwać ten potok zachwytu nade mną. - O, tylko popatrz jak ładnie zamilkłeś. - rzuciłem i pocałowałem go w uchylone usta. Czyżby nadal nie mógł dojść do siebie po moim małym przytyku? Mój głuptas. Takie duże dziecko w tak seksownym mężczyźnie. Nic dziwnego, że straciłem dla niego głowę. - Skoro tak mi zmartwiałeś, to zajmę się wszystkim sam. - stwierdziłem z dumą w głosie. - Rozbieramy się, mój panie i władco. Ręce do góry. - uśmiechałem się bezustannie. Sam złapałem go za nadgarstki i wywinąłem w górę jego ręce. Zabrałem się za rozpinanie koszuli mojego mężczyzny, za zdejmowanie jej. Marcel wcale nie pomagał i teraz już wiedziałem, że robi to z rozmysłem. - Kto to widział tak się nade mną znęcać. - sapnąłem, kiedy musiałem przesunąć się wyżej na jego ciele żeby dosięgnąć jego dłoni i móc przecisnąć je przez rękawy. Ocierałem się przez to pośladkami o nagi tors profesora latania. - Niegrzeczny chłopiec! - skarciłem go jak dziecko. Wiedziałem doskonale, że to nic nie da a tylko go rozbawi. Na szczęście się nie śmiał, ale jego przystojna twarz zdradzała zadowolenie z samego siebie. - Zmieniłem zdanie. Bestia, nie chłopiec!
- Zasłużyłeś na to żeby ci podokuczać. - mój Marcel w końcu przemówił!

~ * ~ * ~

Nikt nie uśmiechał się tak jak Fillip. Wyglądał jak słodki renifer na waniliowym wafelku, wypełniony kremową pianką, zalany mleczną czekoladą, z czekoladowymi różkami i uszkami, oczkami i noskiem z drażetki. Myślę, że powinienem zabrać go na taki podwieczorek w nasze pierwsze wspólne święta po zakończeniu szkoły. Pewnie nawet nie zauważy, jaki jest podobny do swojego deseru, ale mi sprawi prawdziwą rozkosz patrzenie na niego.
- Więc? Co planujesz jeszcze ze mnie zdjąć samodzielnie? Nie będę ci niczego ułatwiał. - wydawał się z tego powodu zadowolony. Widziałem to w jego kasztanowych oczętach, którymi wodził mnie na pokuszenie już od pierwszego roku.
- Jeśli będziesz przeszkadzał to nie zdejmę niczego, a wtedy będziesz musiał się męczyć taki wyubierany. Poddam się i co wtedy? Moje kochanie będzie musiało się gotować w tych okropnych spodniach... - ułożył usta w dzióbek i kręcił głową marszcząc czoło. - Nie, mój pierniczku. Spodnie to mało. Pod nimi jest jeszcze bielizna. Dwie warstwy ubrania na tobie, nie licząc skarpetek. Oj, nie wiem czy to zniesiesz, mój uparty osiołku. A ja się będę przecież przemieszczał. Tu i tam po twoim ciele, nie wspominając już nawet o tym, że przecież wtedy nie rozbierzesz też mnie, a to będzie oznaczało, że także moje dwie warstwy ubrania wejdą w grę. Wiesz ile to będzie razem? Między twoim i moim ciałem będą aż cztery różne materiały! To okropne, nie uważasz? - jego palec zaczął lekko uderzać w mój nos.
- Rozumiem, że doliczyłeś do tego fakt, że jestem bardzo zmęczony, Aniele?
- Ależ oczywiście, że tak! - uniósł dumnie głowę. - Nie pozwolę ci przecież się przemęczać! Będę tylko pieścił. Całował, dotykał, czasami trochę poliżę, ale wszystko będzie pod kontrolą! Nic się nie martw, jesteś w dobrych rękach. Nawet gdybyś mnie błagał, nie pozwolę ci na nic poza pieszczotami! Dzisiaj jesteś zmęczony, jutro będziesz zmęczony, może przez kolejne dni również. Nie pozwolę ci się jeszcze zamęczać mną. Na moich pośladkach jest zakaz wjazdu dla ciebie. Dopiero kiedy wypoczniesz jak należy i odzyskasz wszystkie siły, pozwolę ci zdjąć znak zakazu.
- I ktoś tu mówił, że to ja jestem bestią? - pokręciłem głową z niedowierzaniem. Fillip był słodki i niewinny nawet wtedy, kiedy jego słowa były bardzo bezpośrednie. I naprawdę się o mnie martwił, nawet jeśli tego nie chciał pokazać na pierwszy rzut oka. Jego troskę było jednak widać w sposobie, w jaki do mnie mówił, w delikatności każdego dotyku, w tym wspaniałym uśmiechu.
Moja własna przyszła żona. Urocza, troskliwa, zawsze uśmiechnięta, pełna miłości, często roześmiana, bezustannie starająca się dla mnie być najlepszą. Może to szalone, ale chciałem żeby Fillip był nie tylko moim kochankiem, Aniołem, Rajem i Skarbem, ale także moja żoną. Wiedziałem jak to wszystko załatwić, kogo prosić o pomoc, gdzie zaaranżować ślub. Musiałem tylko w odpowiednim momencie zapytać Fillipa czy zgodzi się na to. Wierzyłem, że mi nie odmówi, przecież także tego chciał. A jednak denerwowałem się na samą myśl o tym. Przecież to wymagało odwagi. A jeśli uzna, że to nikomu niepotrzebne? Jego rodzice mogą dowiedzieć się o wszystkim, więc mój Anioł może obawiać się afiszowania z naszym związkiem. W końcu pochodzi z dobrej, zamożnej rodziny, jest jedynym synem... Czy nie uzna tego za uwłaczające jeśli zechcę aby był moją żoną? Żoną i mężem jednocześnie, sam już nie wiedziałem, jak powinienem to nazwać.
- Auć!
- Zamyśliłeś się, mój niedobry chłopczyku! - Fillip ugryzł mnie w ucho by skupić na sobie całą moją uwagę. - Nie ładnie tak ode mnie uciekać. - pogroził mi palcem.
- Nie uciekam od ciebie. - złapałem jego dłoń nie za szybko, żeby nawet nie drgnął z niepewności, ale i nie specjalnie wolno. Przyłożyłem jego palce do ust i całowałem każdy po kolei i wszystkie razem. - Nie uciekam, ale myślę o tym, co czeka nas w przyszłości. Kiedy zamieszkamy razem. - tak, na jego policzkach pojawiły się rumieńce, które kochałem. Nie łatwo było mi zawstydzić Fillipa od kiedy byliśmy parą, ale czasami byłem w stanie wywołać te cudowne kolory, które pokrywały jego gładko ogolone policzki.
- Mówisz to specjalnie! - prychnął i oparł czoło o moją pierś w taki sposób, że nie mogłem widzieć jego twarzy. Zupełnie jak dziecko, które się wstydzi i ucieka przed wzrokiem innych osób.
- Mój mały Fillipek. - roześmiałem się – Chowa się przed Marcelem. Proszę, proszę.
- Uch, ty bestio! - prychnął i pokręcił głową wtulając się bardziej w moją pierś. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
- Wygodnie ci? - pogładziłem go po tych długich, falowanych włoskach.
- Bardzo. Jesteś najlepszą poduchą. Moją prywatną i w dodatku nie muszę cię nigdzie nosić pod pachą bo sam chodzisz. Same plusy z takiej Marcelowej podusi. - zadarł głowę tak żeby na mnie spojrzeć i wyszczerzył swoje ząbki zadowolony.
- Tak, masz samochodzącą poduchę, która podąży za tobą wszędzie. Coś jeszcze, kochanie?
- Tak. - powiedział tonem dziecka. - Mam moje prywatne wszystko, które za mną wszędzie podąży. Jest tu łyżeczka – dotknął palcem wnętrza mojej dłoni – widelec – tym razem musnął palce – talerz, obierarkę do skórek na owocach, wyciągacz pestek... - wymyślał.
- I ty powiedziałeś, że sikasz kompotem? - przypomniałem mu, a on znowu się roześmiał. Przytulił mnie mocno, wtulił głowę w moją szyję, oparł brodę na ramieniu i ani myślał się teraz ruszyć.
- Ja mam wiele smaków, a ty wiele zastosowań. Wielofunkcyjny Marcel i wielosmakowy Fillip! - czułem na skórze, jak się uśmiecha. Jesteśmy jedyni tacy na świecie, wiesz?
- Tak, Fillipie. Jesteśmy. - pogłaskałem go. Mój piękny Anioł odsunął się ode mnie i dał mi lekkiego buziaka.
- Dasz się teraz rozebrać? - podszedł mnie, mały kombinator! I tak dumnie się uśmiechał, że nie miałem już siły walczyć. Westchnąłem skinąwszy głową. - Jej, wygrałem! - zaklaskał w dłonie.
Niemal rzucił się na moje spodnie. Musiały być z bardzo wytrzymałego materiały skoro się nie podarły, kiedy tak spiesznie i niespokojnie rozpinał guzik szarpnięciami, odsuwał zamek, jakby otwierał oporne bramy warowni. I on nie planował niczego więcej poza pieszczotami? Ciężko uwierzyć, kiedy tak entuzjastycznie pozbawiał mnie garderoby.
Myk, myk i już byłem nagi, a mój Cud zadowolony oglądał mnie bezczelnie.
- Teraz musisz leżeć, ponieważ to ja będę zdejmował ubrania. Zmieniłem zdanie i sam to zrobię, a ty możesz tylko patrzeć. To za karę bo stawiałeś opór i musiałem cię przechytrzyć. Teraz leż i poddaj się bez dalszej walki! Nie wygrasz ze mną. - znowu cieszył się jak dziecko. Siedział zadowolony na moich udach i mozolnie zaczął się przeciągać, jakby musiał rozluźnić mięśnie do zdejmowania z siebie ubrań. Moja cudowna bestia. Mimowolnie się uśmiechnąłem i położyłem dłonie na jego biodrach. - Ej! - wyraził sprzeciw.
- Muszę coś z nimi zrobić, nie mogą tak leżeć bezczynnie bo zaczną mnie boleć z tego lenistwa. - zmyślałem.
- Kłamczuch. W dodatku kiepski! - chłopak roześmiał się i potarł policzkiem moją pierś.
Był taki cieplutki... Nie mogłem się powstrzymać, więc zamruczałem. Uwielbiałem Fillipa i jego pieszczoty. Był taki delikatny i niewinny w swojej miłości. Prawdziwy Anioł. Mój własny.
- A teraz patrz i żałuj, że wcześniej byłeś nieposłuszny! - wyprostował się i pogroził mi palcem. - Widzę, jak wodzisz za nim wzrokiem, jestem wspaniałomyślny. Możesz go pocałować. - uśmiechnięty podsunął mi pod usta ten paluszek i pozwolił żebym go musnął.
- Jaki słodziutki. Mmm, pyszności! - roześmiałem się, kiedy i Fillip prychnął śmiechem.
Pokręcił głową i już nie bawił się w subtelności i grę wstępną, ale zdjął z siebie koszulkę jednym, płynnym ruchem. Wbrew wcześniejszym zapewnieniom, pozwolił żeby pomógł mu przy zdejmowaniu spodni, ale bieliznę zostawił ostrzegawczo odpychając moje ręce.
- Nie wolno, jakaś kara być musi. - wydął te swoje słodkie usteczka. Aż chciało się je całować bez końca.

~ * ~ * ~

Nie mogłem się na niego napatrzyć. Marcel był wspaniały, niesamowicie przystojny, bardzo męski, ale jednocześnie tak cudownie słodki, że mogłem kosztować go codziennie od nowa i nigdy nie mieć go dosyć. Był jak cytrynowe ciacho z kremem i galaretką, kawałkami owocu... Chociaż nie tylko. Był jak wszystkie najlepsze ciacha świata! I pomyśleć, że to ja przerwałem mu litanię smaków, jakie dopasowywał do mojego ciała. Widać wcale się tak bardzo do siebie nie różniliśmy.
- Panie Camus, proszę teraz leżeć i się nie ruszać, bo rozpoczynamy niezwykle ważną operację rozpieszczania i każde poruszenie może grozić ugryzieniem. - lubiłem się z nim bawić. Może zawsze wymyślałem coś dziecinnego, ale sprawiało mi to ogromną przyjemność. Zupełnie tak jak w tej chwili, kiedy mogłem muskać jego skroń delikatnie i zsuwać się niżej na pierś, gdzie tylko czekały jego sutki. Moje były wrażliwsze, ale te należały do Marcela, więc były fajniejsze. Mało tego, były przystankiem na drodze do jego krocza, a ono wymagało szczególnej opieki.
- Ależ ja mam troskliwą opiekę. Nie sposób być zmęczonym, kiedy zajmuje się mną taki pluszowy specjalista od rozpieszczania.
- Yh! - zadarłem głowę do góry. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem?! - Przecież ty musisz wypoczywać, a jeśli się podniecisz to nici z wypoczynku! - popatrzyłem na niego z miną przestraszonego szczeniaka.
- Skarbie...
- Nie! Nic nie mów, bo wiem, co chcesz powiedzieć. Nie wolno! - zsunąłem się z jego ciała i przytuliłem go mocno. - Jak mogłem o tym nie pomyśleć, skoro przecież byłem myślami o krok. Jeśli się podniecisz będziemy mieli tylko dwa wyjścia. Jego to cię zaspokoić, a drugie to zostawić żeby ci przeszło. I jedno i drugie spowoduje zmęczenie i tak już zmęczonego ciała. Nie możemy do tego dopuścić! Musisz być wypoczęty i pełen sił jutro, żeby uporać się z tymi ostatnimi obowiązkami przed końcem roku, a później będziesz mógł się zajmować mną, czy raczej ja zatroszczę się o ciebie. Nie chcę żebyś był bez sił do życia. - zacząłem głaskać go po głowie. To raczej nie mogło zastąpić pocałunków, lizania i dotykania, ale musiało wystarczyć.
- Mój ty słodki, Cudzie. - Marcel westchnął ciężko. - A nie uważasz, że będę w strasznym stanie bez twoich pieszczot? Spragniony, stęskniony...
- Nie, nie próbuj nawet mnie podejść. Ja wiem najlepiej co jest dla ciebie dobre! - przytuliłem się do niego mocno. Nie przeszkadzało mi, że jest zupełnie nagi. W końcu sam go rozebrałem, a teraz mogłem tulić się, leżeć z głową na jego piersi lub ramieniu i podziwiać to, co roztaczało się przed moimi oczyma. - Zapamiętaj, że twój Fillip zawsze wie, co jest najlepsze dla mojego Marcela i nie przyjmuje słów sprzeciwu. A teraz zamknij te śliczne oczka i prześpij się w moich matczynych ramionach. - uśmiechnąłem się do siebie, zaś Marcel roześmiał. Jego pierś podskakiwała sprawiając, że moja głowa również wykonywała niekontrolowane ruchy. - Śpij, ty moja trampolino dla rozbieganych myśli! - próbowałem go skarcić, ale wcale mi się to nie udało. Poddałem się więc i przytuliłem mocno do Marcela. - Nadrobimy stracony czas, kiedy skończy się ten rok szkolny. Zobaczysz, będziemy mieli dla siebie cały czas świata! Będę cię wtedy rozpieszczał bez przerwy, troszczył się o ciebie, będę najlepszą żoną na świecie!
Poczułem, że Marcel drgnął pode mną. Zaniepokojony podniosłem szybko głowę.
- Coś nie tak?
- Nie, nie, kochanie. Wszystko jest w idealnym porządku. Tylko uważaj z tą żoną, bo ja ci ją niedługo przypomnę. Żebyś mi wtedy nie uciekł sprzed ołtarza!
- To niemożliwe. Zresztą, i tak byś mnie złapał. - roześmiałem się uspokojony i mrugnąłem do niego starając się by wyglądało to zalotnie. Przytuliłem się ponownie i zamknąłem oczy. - I nie martw się, ani ja nie ucieknę, ani tobie na to nie pozwolę. - uśmiechałem się błogo mówiąc to. - Przede mną nie ma już ucieczki.
- A ja nie chcę uciekać, Aniele. Nigdy. Jesteś moim życiem.
- I dlatego tak idealnie do siebie pasujemy. Ponieważ ty jesteś moim. A teraz zamknij oczka i prześpij się. Będę tutaj przy tobie, kiedy się obudzisz. - znowu się śmieliśmy. Tym razem ciasno spleceni ze sobą ramionami.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Le Prince

Moja dłoń ocierała się lekko o dłoń Marcela, kiedy staliśmy razem na błoniach w pobliżu bramy odgradzającej teren szkoły od reszty nieprzyjaznego świata. Nie chcieliśmy by przypadkowa osoba zauważyła nas z okien zamku lub kręcąc się tutaj bez celu. Było jasne, że wysnułaby bardzo prawdziwe wnioski, gdyby tylko zauważyła, że uczeń i nauczyciel trzymają się za ręce, toteż musieliśmy zadowolić się tylko tymi muśnięciami skóry o skórę. Podejrzewałem, że gdyby jakiś element naszej bliskości się wydał, wtedy nie pomogłaby nam żadna wymówka zrzucająca winę za całą sytuację mojego zaklętego Marcela, na głupie lustro i stres z tym związany. Mogłem trzymać go u siebie, jako żabę, ale nic nie usprawiedliwiało spoufalania się z profesorem poza zajęciami. W dodatku, korzystałem z okazji, że odzyskał swoje ludzkie ciało. Na pewno by się nam dostało, a nade wszystko jemu, jako że był naszym nauczycielem, a więc jego obowiązkiem było dbać o swoje dobre imię i trzymać wszystkich na dystans. Szczęście w nieszczęściu, poniewż dziewczyny nie próbowały go zdobyć siłą, ale i ja musiałem trzymać ręce przy sobie, kiedy byliśmy w miejscu publicznym.
Marcel, Marcel, Marcel... Rozkoszowałem się jego imieniem wypowiadając je bez przerwy w myślach. Miałem go tuż obok, ale nie mogłem nacieszyć się nim dłużej niż tylko przez godzinę, bo wtedy znowu zacznie działać klątwa. Właśnie dlatego postanowiłem czekać razem z nim na księcia, kimkolwiek był. Odpowiedział na wiadomość mojego kochanka naprawdę szybko, bo już następnego dnia otrzymaliśmy jego list zwrotny, a teraz, dwa dni od wysłania wiadomości, miał pojawić się w szkole. Byłem wdzięczny temu nieznajomemu człowiekowi, który tak szybko zgodził się pomóc. Dzięki niemu, to była nasza szansa żeby zakończyć wszystko szybko i bezboleśnie. Koniec żaby, koniec kota, koniec trójkąta.
- Nie mogę się doczekać, kiedy się tu pojawi, pocałuje cię i będziemy mogli spędzić wspólnie cały weekend. - zamruczałem i musiałem zmrużyć oczy, kiedy zaczął wiać wiatr, a wraz z nim otoczył nas biały puszek z kwitnących drzew. Roześmiałem się. - Wygląda jak śnieg! - dmuchnąłem żeby odegnać jeden „płatek” z mojego nosa.
- Masz rację. Śnieg w ciepły dzień na granicy wiosny i lata. - Marcel sięgnął do moich włosów wyciągając z nich puch. - Podobasz mi się pośród tego śniegu, Fillipie. Jesteś zniewalający, naprawdę piękny. Nie mogę się na ciebie napatrzeć, mój piękny Aniele.
- To miłe, mój zaklęty książę, ale nie sądzisz, że flirtowanie na dziesięć minut przed zamienieniem się w żabę, jest trochę niewłaściwe? Zrobisz mi nadzieję, a później „puff”.
- Gdybym mógł nigdy nie pozwoliłbym ci na męczenie się ze mną i wolałbym rozpieścić cię flirtem, pocałunkami i sobą. Niestety, nie mam na to wpływu w tej chwili i muszę zrobić to przeklęte „puff”. I to teraz, kiedy wyglądasz tak rozkosznie pośród tego białego puchu, powoli kryjącego się słońca, delikatnego wiatru. Zniewalasz, a ja nie mogę się tobą nacieszyć, bo zaraz będę tylko zielonym, paskudnym płazem. Będę śmierdział mułem, smakował wodą z sadzawki... Wolałbym tego uniknąć.
- Przyznaję się do błędu. Już wolę żebyś ze mną flirtował, niż zadręczał się tym, że jesteś pod wpływem klątwy. - pogładziłem palcami jego dłoń. - kolejny powiew wiatru i znowu śnieżyca puchu, a ja śmiałem się dmuchając na ciepłe „śnieżynki”, które obijały się o moją twarz. Marcel objął ją lekko dłońmi i przetarł ze wszystkich białych kruszynek, jakie się do niej przykleiły.
- Dobrze już, moja królowo śniegu. Nie będę cię więcej męczyć. Masz rację, lepiej z tobą flirtować niż... KUM! - w ostatniej chwili wyciągnąłem dłonie by Marcel upadł na nie zamiast na ziemię, kiedy zamienił się w żabę na wysokości swojej piersi. Jego szata opadła na ziemię.
- Kum, kochanie. Kum. - powiedziałem wkładając w te słowa całą swoją miłość i pogłaskałem żaby łebek. - Marcel, to on? - kątem oka wyłapałem ruch za bramką i odwróciłem mojego płaziego kochanka w stronę wyjścia. - Wybacz, nie widzisz pewnie niczego. - sam przecież widziałem tylko sylwetkę wysokiego mężczyzny, który zbliżał się do bramy.
Im bliżej się znajdował, tym więcej dostrzegałem szczegółów. Był rzeczywiście wysoki, dobrze zbudowany, chociaż nigdy nie nazwałbym go krępym. Poruszał się z wdziękiem i pewnością siebie. Przez chwilę myślałem, że to przez słońce, ale kiedy dzieliło nas kilkanaście metrów miałem już pewność, że jego włosy są białego koloru. Długie, związane w kucyk na karku. Albinos, więc nie powinno mnie chyba dziwić, że miał czerwone tęczówki, miejscami tak intensywne, jakby były dwiema plamami ludzkiej krwi.
- Oczekujecie mnie, jak rozumiem! - rzucił mężczyzna, kiedy znalazł się jeszcze bliżej. - Reijel, książę z bajki do odczarowania żaby i kota. - jego głos było ciężko określić. Pozbawiony jakiegokolwiek akcentu, gładki i chłodny, jak stal. Nie stwarzał nawet pozorów osoby miłej.
- Yyy, tak. Raczej tak. - otworzyłem bramę i podstawiłem mu pod nos Marcela. - To jest Marcel Camus, nasz nauczyciel latania, a teraz żaba do odczarowania. Zaklęty przez lustro.
- Tak, tak. Najpierw chcę się zobaczyć z waszym dyrektorem. - rzucił okiem na mojego kochanka unosząc brew. Chyba wcale się nie przejął widząc Marcela w takim stanie, a przecież powinien się zdziwić, nawet jeśli wcześniej wiedział, co go czeka.
- Tak, oczywiście. - mruknąłem pod nosem. - Proszę za mną. - Raczej liczyłem na kogoś pokroju Fabiena Trezeguet, który był pełnym życia, zabawnym mężczyzną, którego można było prosić o wszystko. Zamiast tego dostałem okropnego gbura, który ani razu się nie uśmiechnął. Ale czego oczekiwałem po księciu? Wyższe sfery. Oliver też nie był przykładnym chłopcem, a pochodził tylko z arystokracji. Sam nie zaliczałem się do aniołów, chociaż mój Marcel pewnie powiedziałby zupełnie co innego.
Wprowadziłem tego całego Reijela do zamku i poprowadziłem do gabinetu Dubledore'a, ale zanim zdążyłem zapukać, on już wpakował się do środka i zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
- Skąd wytrzasnąłeś kogoś takiego?! - prychnąłem do Marcela wracając schodami na korytarz. - Zabiorę Olivera z pokoju, lepiej żeby był blisko. Nie wiadomo, co oni zaplanują. Nie lubię tego twojego kolegi. - powiedziałem z żalem do mojej żabki. - A przynajmniej na razie go nie lubię. Jest okropnie napuszony. Chodząca paskuda! - Marcel otarł się pyszczkiem o mój kciuk by mnie jakoś pocieszyć, ale chociaż było to słodkie, to niewiele dało.
Usłyszałem głośne miauknięcie, niemal okrzyk bojowy i powietrze zostało mi wyduszone siłą z piersi, w którą uderzył ciężar porównywalny z cegłą. Upadłem ciężko na tyłek, który zabolał okropnie, kiedy spotkał się z twardymi kamieniami podłogi. Mój biedny Marcel pewnie przeżywał katusze zamknięty w mojej dłoni. Mieliśmy szczęście, że go nie zmiażdżyłem.
- Oliver, oszalałeś?! - warknąłem na kota, który opierał się o moją pierś wyraźnie usatysfakcjonowany. - Chciałś mnie okaleczyć, a Marcela zabić moimi rękoma?! Niedobry kot! - syknąłem i dałem klapsa kocurowi, który zasyczał mi w twarz. - Ciesz się, że nie jesteś człowiekiem, bo podbiłbym ci oko! - nie mógł mnie wystraszyć takim zachowaniem. Nie ośmieliłby się mnie skrzywdzić. - Mam nadzieję, że zarazisz się do tego całego księcia charakterem, bo mimo wszystko ma lepszy od ciebie! Jesteś paskudą, Oli! Wredną, niebezpieczną i okropną paskudą! Marcel, zapomnij, co mówiłem o tym twoim koledze. Już go lubię! - popatrzyłem na mojego kochanka, którego serduszko waliło gwałtownie pozwalając mi to wyczuć w dłoni. Pocałowałem nieprzyjemnie pachnącą, mulastą skórę na głowie żaby i pogłaskałem uspokajająco palcem. - Złaź ze mnie! - syknąłem przez zęby na Olivera. - Nie żartuję, jestem wściekły. - spojrzenie, jakie mu posłałem musiało być wymowne, bo kot nadąsany zlazł z moich kolan i prychnął kilka razy na Marcela. - Kiedy się odmienisz, nie będę z tobą rozmawiał przez tydzień! Może nawet dwa! A teraz idziesz ze mną pod gabinet dyrektora. Nie wiadomo, kiedy będzie nas szukał. - naprawdę byłem na niego zły.
Małe, żabie serduszko uspokajało się powoli w moim uścisku. Przytuliłem Marcela do policzka i potarłem nim lekko o jego nieprzyjemną w dotyku skórę. Nie obchodziło mnie to, że mój kochanek jest żabą i wiąże się to z pewnymi niedogodnościami dla mnie. Mój chłopak był ideałem i nawet jeśli śmierdział mułem i smakował sadzawką, nie przestałbym go nigdy całować, głaskać i tulić. Marcel był Marcelem, a teraz bardziej bezbronnym niż kiedykolwiek przedtem. Dawniej niebezpieczeństwo dla niego stanowiły kobiety, przed którymi mógł się fizycznie obronić, teraz było nim wszystko co go otaczało, włącznie z zazdrosnym Oliverem i tylko ja mogłem mu pomóc w przetrwaniu.
- Nie patrz tak na niego, bo wiem o czym myślisz! - syknąłem do kota, który szedł obok mnie i utkwił swoje niebezpieczne spojrzenie w mojej pięści. - Jeszcze raz mu zagrozisz w jakiś sposób, a znienawidzę cię, Oli. Mówię śmiertelnie poważnie, więc uważaj sobie. - zagroziłem i znowu podjąłem wędrówkę po schodach do gabinetu dyrektora. Od kiedy wpadałem tam tak przerażająco często, nie był chroniony hasłem, nic nie zastawiało wejścia. Ot, przychodziłem, wchodziłem i dostawałem się zawsze do gabinetu.
Zaledwie znalazłem się kilka schodów poniżej drzwi, kiedy otworzyły się i stanął w nich dyrektor. Za jego plecami dostrzegłem przystojną, poważną twarz Reijela.
- O, właśnie po ciebie idziemy. Masz ze sobą profesora Camusa i Olivera? Perfekcyjnie. Od razu spróbujemy temu zadziałać. Musimy tylko umyć ich obu, żeby mieć pewność, że pocałunek trafi w czystą skórę czy sierść. To wydaje się istotne biorąc pod uwagę, że wszystko inne zawiodło.
- A ty gdzie leziesz? - zapytałem Olivera, który na wiadomość o myciu zareagował zwrotem. Był kotem, nic dziwnego, że nie chciał się kąpać, ale musiał zostać wyszorowany. - Właź do gabinetu. - rozkazałem mu. - Przepraszam, ale jest dzisiaj nieznośny. - wyjaśniłem sytuację dyrektorowi. - Trzeba go krótko trzymać bo się od razu zamienia w bestię i próbuje być panem całego świata. - Dumbledore odsunął się robiąc mi przejście. W jego gabinecie stała już balia z wodą, najwyraźniej wyczarowana przed chwilą i mydło bez zapachu, koloru czy smaku. Najbardziej obojętne, jakie można było sobie wyobrazić. Wiedziałem o tym już na pierwszy rzut oka, bo takim samym myła mnie mama, kiedy byłem mały. Bała się, że będę miał alergię na jakieś środki, więc wybrała to, które uważano za najbezpieczniejsze.
- Umyje ich. - zaoferowałem.
- Wspaniale. My tymczasem obejrzymy jeszcze lustro. - wyjaśnił mi dyrektor i zaprowadził Reijela w głąb pokoju. Ja w tym czasie zacząłem od wyszorowania Olivera, jako że z nim sprawa była najtrudniejsza. Nie stawiał przynajmniej oporu, bo wiedział, że dziś przegiął wystarczająco i może być tylko gorzej. Wsadziłem go do wody, co skomentował prychnięciem, sykiem i kolejnym prychnięciem, ale uspokoił się, kiedy posłałem mu wściekłe spojrzenie. Dał się wyszorować porządnie mydłem i przypominał zmokłego szczura, kiedy wyjmowałem go z wody. Wystarczyło, że uderzył w niego różowy promień wystrzelony z różdżki Dumbledore'a, a Oli zamienił się w puchatą kulkę, kiedy jego sierść wyschła momentalnie. Roześmiałem się nie potrafiąc powstrzymać, a on odwrócił się do mnie tyłem urażony do żywego. Od tyłu wyglądał jeszcze bardziej zabawnie, więc parsknąłem kładąc się na biurku i nie mogąc powstrzymać. Nawet Marcel rechotał i nie mogłem mu się dziwić. Oli miał zawsze przewagę nad nim, a teraz to chłopak wyglądał idiotycznie, a moja żabka nie musiała się niczego obawiać. Musiałem się jakoś uspokoić, ale widziałem, że dyrektor z trudem walczy ze swoim rozbawieniem. Za to Reijel spoglądał na wściekłego kota wyraźnie zainteresowany.
Wyczyściłem Marcela najdelikatniej jak potrafiłem i także on dostał zaklęciem, ale w jego przypadku różnica była żadna. Niemniej jednak, jakaś być musiała, bo Reijel zbliżył się do żaby, która siedziała teraz na stole i wziął ją na ręce.
- Jeśli to nie zadziała będziesz mi winny pół królestwa i księżniczkę. - szepnął do zaklętego mężczyzny tak cicho, że tylko ja to słyszałem. Nie wiem, o co chodziło, nie wiem, czy miało chodzić o cokolwiek, ale w następnej chwili białowłosy mężczyzna przyciskał usta do żabich warg Marcela.
Minuta, dwie, trzy. Pięć? W rzeczywistości minęło tylko kilka sekund i Reijel odsunął się od mojego Marcela, ale nic się nie stało. Moje nadzieje zaczęły się sypać.
- Może to kwestia śliny. - powiedział do siebie „książę z bajki” i oblizał usta krzywiąc się. - Smakujesz błotem. - Marcel popatrzył na niego z wyrzutem i podstawił się pod kolejny pocałunek. Zależało mu na tym żeby klątwa przestała działać tak samo mocno jak mi. Tym razem naprawdę coś się stało. Żaba zaczęła niebezpiecznie puchnąć, czym byłem autentycznie przerażony. Jeśli mój Marcel wybuchnie... Czułem, jak strach mnie paraliżuje, wypełnia moje wnętrze betonem, który zastygał i czynił ze mnie tylko figurkę zamiast człowieka. Nagle jednak cały proces ustał i żaba zaczęła wracać do swojej naturalnej wielkości. Rozrosła się w kolejnych kilka sekund tak bardzo, że obawiałem się na ile zmieści się w pokoju i znowu malała. Nagle stała się skulonym, nagim człowiekiem. Spojrzałem na zegarek. Do upływu godziny pozostało kilka minut, a więc nie była to zmiana spowodowana czasem. Odetchnąłem z ulgą, a dyrektor okrył mojego kochanka peleryną i kazał mu usiąść na krześle by ochłonął po tym, co właśnie się z nim działo.
Przyszła kolei na Olivera, który przerażony czmychnął pod biurko. Nie chciał przechodzić przez podobne tortury rozrastania się i kurczenia. Cykor! Dla dyrektora nie stanowiło to jednak najmniejszego problemu, bo wyciągnął chłopaka spod mebla jednym zaklęciem i sprawił, że Oli wylądował w rękach Reijela.
- Podrap mnie, a odgryzę ci język zanim się przemienisz. - ostrzegł głośno i wyraźnie mężczyzna, co kot musiał wziąć do siebie bo znieruchomiał, a jeszcze chwilę temu wyrywał się zaciekle. Zacisnął mocno oczy, jego koci pyszczek był tak ciasno zaciśnięty, że książę złapał Oliego brutalnie za kocie policzki i ścisnął je. Mój kuzyn aż zakwilił, ale Reijel oblizał wargi i już przycisnął je do otwartego pyszczka kota. Chłopak chyba chciał go dziabnąć, ale nie miał już czasu bo zaczął puchnąć i cała „zabawa” zaczęła powtarzać się w jego przypadku. Widziałem przerażenie na jego mordce i zrobiło mi się go żal. Najgorsze było jednak to, że nie mogłem podbiec i przytulić Marcela. Mogłem tylko stać i patrzeć to na jednego, to na drugiego i czekać żeby wspierać przynajmniej Olivera.
Chłopak trochę się trząsł, kiedy w końcu wrócił do swojego normalnego wyglądu. Może dlatego, że jego przemiana zeszła się z tą, jaką odbywał co godzinę. Niemniej jednak, także i on został otulony peleryną, a ja podszedłem do niego chwiejnie i przytuliłem mocno.
- Już po wszystkim, Oli. Jesteś cały i zdrowy. Jesteś człowiekiem. - mówiłem mu cicho do ucha. Już nie byłem na niego zły, chciałem żeby odzyskał siły.
- Profesorze Camus – zwrócił się do Marcela dyrektor.
- Nic mi nie jest, spokojnie. Wrócę do swojego pokoju o własnych siłach. Reijelu, przyjdziesz do mnie, kiedy skończycie zajmować się lustrem. - słyszałem w jego głosie zmęczenie i prośbę – Przy okazji zadbam żeby chłopcy wrócili do pokoju cali i zdrowi.
- Jest pan pewien?
- Oczywiście, więc proszę się niczym nie przejmować. - mój kochanek otulił się peleryną, po czym podszedł do mnie i Olivera. - Jesteś cały? - zapytał bez żadnej złośliwości kucając przy chłopaku, który był przecież dla niego chodzącą uciążliwością w ostatnim czasie.
- Za godzinę sprawdzę, czy nadal jesteście ludźmi. - powiedział Dumbledore i w towarzystwie Reijela, który spoglądał na nas z zainteresowaniem, odszedł w stronę lustra postawionego w głębi gabinetu. W tym czasie zabrałem moje dwa byłe zwierzaczki. Podtrzymywałem Olivera, Marcel trzymał się całkiem nieźle. Dopiero za drzwiami pozwoliłem sobie zapytać go jak się czuje, dotknąć, objąć i pocałować.
- Czuję się naprawdę świetnie, Aniele. - zapewnił mnie głaszcząc z czułością mój policzek. - Jeśli nic się nie zmieni, będziemy w końcu wolni od klątwy, a to znowu pozwala nam na planowanie wakacji.
- Ja za to czuje się kiepsko. - prychnął Oli. - Więc może zajmiemy się mną, co?
- Moim zdaniem wracasz do zdrowia, skoro potrafisz być opryskliwy. - skomentowałem i pocałowałem ostatni raz kochanka. Znowu wcisnąłem się pod ramię przyjaciela i pomagałem mu człapać powoli. - Marcel, powinieneś wrócić do siebie od razu. Nie chcę żeby dziewczyny widziały cię niemal nagiego, bo pod tą peleryną nie masz nic więcej. Mogłyby to wykorzystać, więc bardzo cię proszę, kochanie.
- Dobrze, Skarbie, ale poślij mi wiadomość, kiedy tylko będziecie u siebie. Odpowiadam za was.
- Już, już. Idź, bo mogą się zjawić w każdej chwili. - wygoniłem go. Byłem zazdrosny o to, co mogły zobaczyć, gdyby spotkały mojego kochanka w takim stanie. Zresztą, Oliver czuł się coraz lepiej i świetnie zdawałem sobie z tego sprawę. Próbował tylko zwrócić na siebie uwagę, ale wystarczyło znaleźć się blisko wejścia do naszego Domu, by pozbył się ostatnich oznak zmęczenia i kłopotów zdrowotnych. Nie chciał okazać się słabeuszem.
Dotrzymałem słowa danego Marcelowi i wysłałem mu papierowego ptaszka z zapewnieniami, że Oli jest już w łóżku, a ja tęsknię, kocham i odwiedzę go wieczorem, żeby mieć pewność, że pozbył się klątwy, a przy okazji obsypać go pocałunkami, które nie będą już miały smaku mułu czy sadzawki, ale jedynie ten słodki, należący do Marcela.
Tak, to musiał być koniec tych wszystkich problemów.