niedziela, 28 stycznia 2007

Étoile

A jednak był tylko wspomnieniem, które powoli zaczął zacierać w pamięci czas... Wspomnieniem, które nigdy nie miało prawa zaistnieć, a które tak głęboko wniknęło do wnętrza serca. Piękne, błyszczące radością oczy... spokojny, cudowny głos... uśmiechnięte, idealne usta... jasna skóra... delikatny, ciepły dotyk jego dłoni... To, co wydawało się istnieć, nagle okazuje się nigdy nie pojawić na tym świecie. Czysta ingerencja wybujałej wyobraźni dziecka...

Przerażony otworzyłem oczy czując na policzkach wilgoć poduszki. Otarłem twarz z łez i wziąłem kilka głębokich oddechów. Serce starało się wyrwać z mojej piersi, a ślina z trudem przeciskała się przez zaciśniętą od ukradkowego łkania krtań, a całe ciało drżało przerażone.

To był najgorszy sen z możliwych. Potrafiłbym znieść wszystko, ale myśl o tym, że mężczyzna, którego kocham ponad życie nigdy nie istniał była najbardziej bolesna.

Najpiękniejsze wspomnienia, jakie posiadałem miałyby okazać się tylko moim wymysłem.

Moje usta nadal drżały, a chłodne krople na nowo zbierały się pod powiekami.

Musiałem! Po prostu musiałem sprawdzić, czy to był tylko sen!

Szybko wygramoliłem się spod rozkopanej pościeli i zakładając buty wyszedłem z pokoju, a zaraz potem opuściłem dormitorium.

Nie obchodziło mnie to, że jeśli zostanę złapany przez woźnego na włóczeniu się nocą po zamku najprawdopodobniej trafię do gabinetu dyrektora. Mógłbym nawet zginąć gdyby okazało się, że jednak to nie była wyłącznie senna mara, a obraz rzeczywistości.

Cisza panująca na korytarzach wydawała mi się wrzeszczeć i ogłuszać zmysły, podczas kiedy w piersi nadal czułem potworne kłucie i szybko bijące serce. Krew szumiała mi w uszach i uderzała o skroń, zaś dolna warga drżała przygryzana przez zęby. Palce zaciskały się boleśnie na piżamie przez materiał drażniąc wewnętrzną część dłoni. Pieczenie w tamtych miejscach wskazywało na to, że paznokcie zdołały przebić skórę i poranić ją.

Nie wytrzymałem i zacząłem biec pociągając nosem, a co jakiś czas ocierałem go o rękaw koszuli.

Im szybciej stanę przed drzwiami gabinetu nauczyciela wpatrując się w wypisane złotymi literami nazwisko tym szybciej zdołam się uspokoić.

Dobrze wiedziałem, że oszukuję sam siebie i gdy tylko udało mi się dotrzeć na miejsce, a na drewnie widniał elegancki, wyryty napis „M. Camus”.

Uśmiechnąłem się i rozpłakałem.

Jakaś irracjonalna siła kazała mi spojrzeć w bok, na koniec korytarza, gdzie dostrzegłem z początku jedynie uchylone drzwi na taras, a po chwili sylwetkę mężczyzny, który opierając się o poręcz patrzył na gwiazdy.

Jasna twarz wydawała się mlecznobiała w świetle księżyca, zaś leciutko zaciśnięte usta uśmiechały się niemal niedostrzegalnie.

Otarłem szybko oczy i rzuciłem się w tamtą stronę nie martwiąc się ani o konsekwencje ani też nic innego. Jedyne, czego chciałem to kolejnego dowodu na istnienie tej pięknej postaci, która przypomniała mi zwykłe złudzenie, omam podsunięty przez krwawiące serce, które chciałoby zatrzymać się, jeśli ciało nie zdoła nawet dotknąć zamyślonego Ideału.

 

~ * ~ * ~

 

Usłyszałem skrzypnięcie drzwi, a patrząc w tamtą stronę przed oczyma mignęła mi szybko czyjaś sylwetka, zaś niecałą sekundę później drżące ciało z całych sił wtuliło się we mnie.

Wszystkie myśli uciekły mi z głowy, a organizm nie wiedział jak zareagować i choć trwało to zaledwie chwilę to dla mnie wydawało się to być małą wiecznością.

Spojrzałem zdziwiony na chłopca, który objąwszy mnie ramionami ukrył twarz w materiale mojej koszuli przywierając do mojego brzucha. Ciemne włoski przysłoniły buźkę, jednak nierówny oddech dało się wyczuć i usłyszeć. Szybko bijące serce wprawiało w drgania jego pierś, która teraz przyciśnięta była do moich ud.

Lekko wystraszony pogłaskałem kasztanowe pasma nie wiedząc, co się stało. Było około pierwszej w nocy, a Fillip w piżamie kręcił się po zamku. Nie mogłem i nie chciałem wyobrażać sobie, co się stało lub, co stać się mogło. Wolałem poczekać, aż Ślizgon uspokoi się i sam powie mi o wszystkim. Mimo to czułem jak wewnątrz mnie nasila się ból, który był nie do wytrzymania.

Leciutko poluźniłem jego mocny uścisk i uklęknąłem pozwalając na to, by malec objął mnie za kark i wtulił twarz w zagłębienie mojej szyi. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że chce się upewnić czy istnieję i zatrzymać przy sobie, jeśli to tylko złudzenie. Sam przytuliłem wątłe ciało chcąc w jakiś sposób uspokoić chłopca.

- Fillipie? – szepnąłem, a on drgnął jak gdyby wystraszony milcząc w dalszym ciągu.

Nie chciałem tego jednak na siłę odsunąłem od siebie chłopca, który przerażony spojrzał mi w oczy. Najdelikatniej jak mogłem przejechałem dłonią po jego policzku i uśmiechnąłem się lekko. Chłopiec zapatrzył się, a po chwili spuścił wzrok zaniepokojony.

- Co się stało? – zapytałem podnosząc jego buzię tak by spojrzał na mnie. – Płakałeś...

- N... Nie... płakałem... – wyjąkał najwyraźniej krępując się odpowiedzieć szczerze.

- Płakałeś. – stwierdziłem ponawiając pytanie – Co się stało? Proszę cię, Fillipie. Powiedz mi, o co chodzi? – Malec westchnął i zacisnął palce na mojej koszuli krzywiąc się leciutko z bólu.

Zmarszczyłem czoło i ująłem w dłonie jego pięści powoli rozluźniając ich uścisk. Ręce Ślizgona były skrwawione i widniały na nich głębokie ślady po paznokciach.

Przymykając oczy zbliżyłem twarz do poranionych dłoni Fillipa i ucałowałem je delikatnie.

- Śniło mi się, że pan był tylko moim wymysłem, ale to nie prawda... – malec zebrał się w sobie i powiedział to szybko z nadzieją w drżącym głosie. – Pan nie zniknie...

 

~ * ~ * ~

 

Mężczyzna objął dłońmi moją twarz i musnął delikatnie moje czoło, nos oraz brodę, a kiedy w moich oczach na nowo zebrały się łzy uśmiechnął się łagodnie.

- Fillipie... – wyszeptał gładząc mój policzek – Jak długo będziesz chciał bym istniał tak długo tu będę. – przytuliłem się do ciepłego ciała nauczyciela. Zadrżałem by po chwili uspokoić się i uśmiechnąć lekko.

On był tu przy mnie, nie jako zjawa, sen, mara, ale jako człowiek. Jako ten sam mężczyzna, w którym zakochałem się już na samym początku. Realny, piękny, czuły... Taki jak zawsze. Na zawsze mój, bez względu na to, co się stanie nawet, jeśli były to tylko i wyłącznie złudzenia. Mój, mój, mój!

Tylko, że nie miałem prawa przywłaszczyć sobie żadnej części jego ciała, czy duszy...

- Przepraszam. – westchnąłem – Wiem, że to było głupie...

- To ja powinienem ci podziękować za to, że chcesz abym istniał. – profesor uśmiechnął się do mnie i wziął na ręce niczym małe dziecko. – Nie jest ci zimno? – dłoń Camusa pogładziła delikatnie moje plecy.

Byłem niesamowicie szczęśliwy. Senny koszmar przerodził się w najpiękniejszą rzeczywistość cudownie przyobleczoną w ciepłe ramiona mężczyzny.

Teraz w końcu poczułem przyjemny powiew wiatru, który niósł ze sobą świeży zapach nocy. W połączeniu z wonią wody po goleniu, którą mimo późnej godziny nadal było można wyczuć na profesorze stawał się on najwspanialszą pieszczotą zmysłów.

- Nie – odparłem zapominając już o tym, jakim cudem znajduję się właśnie w tym miejscu. – A co pan tutaj robi? – przygryzłem delikatnie wargę przekornie obserwując uśmiechnięte oblicze nauczyciela.

- Nie mogłem spać, więc przyszedłem tutaj by popatrzeć na gwiazdy. – srebrne teraz oczy błyszczały przepięknie, a ja byłem w stanie dostrzec w nich własne odbicie.

Pragnąłem jak najdłużej przebywać z profesorem, dlatego po raz kolejny objąłem jego kark i spojrzałem w górę na czarny usłany gwiazdami nieboskłon. Nawet, jeśli był piękny i mógł zapierać dech w piersiach to ja wiedziałem, że na całym świecie nie ma nic, co mogłoby mnie zachwycić bardziej niż te szare tęczówki i łagodne spojrzenie.

 

~ * ~ * ~

 

Ciężko było mi uwierzyć w to, co się działo, ale bez wątpienia trzymałem teraz malca na rękach i rozkoszowałem się cudownym uściskiem jego ramion. Wydawało mi się, że śnię, kiedy chłopiec powiedział mi o swoich obawach. Przenigdy nie spodziewałbym się tego, że może mu na mnie zależeć nawet, jeśli prawdopodobnie traktował mnie wyłącznie jak kogoś na kształt ojca.

Rozkoszny i delikatny, nawet kwiaty nie są w stanie dorównać w tym Fillipowi.

- To jest Wielka Niedźwiedzica, prawda? – malec wyciągnął ku górze rączkę i wskazał jeden z gwiazdozbiorów.

- Tak – odparłem – A te siedem gwiazd tworzy Wielki Wóz...

- Czy... Czy pan ma swoją gwiazdę? – pytanie Ślizgona zdziwiło mnie początkowo, ale musiałem przyznać, że było równie słodkie jak on.

- Nie zastanawiałem się nad tym – roześmiałem się – Jednak, jeśli chcesz, możesz wybrać dla mnie jedną z nich. – potarłem nosem o ciepły policzek zawstydzonego chłopca.

- Ta! – ucieszył się i wskazał jedną z gwiazd, które tworzyły dyszel Wozu znajdującą się pomiędzy gwiazdą podwójną, Mizar, a jedną ze środkowych, Megrez.

- Epsilon, Alioth – szepnąłem Fillipowi do ucha – Dlaczego akurat ta?

- Ponieważ jest jedną z piękniejszych i pasuje do pana. – byłem zaskoczony odpowiedzią, ale i niesamowicie szczęśliwy. – A ta będzie moją, dobrze? – tym razem chłopiec wskazał ostatnią z gwiazd – Jest oddzielona od pańskiej podobnie jak my dwaj, a jednak tworzy jedną całość w połączeniu z tym, co stoi jej na drodze do spotkania z Alioth.

- Szybko się uczysz. – westchnąłem czując rozkoszne dreszcze, które przechodziły przeze mnie, gdy słuchałem malca. – To Eta, Alkaid. Jesteś rozkoszny, a teraz opatrzę ci dłonie, dobrze? – uznałem, że najwyższy czas zająć się poranionymi rękami mojego Anioła, które na pewno musiały go boleć, jako że skóra została naruszona w czułych miejscach.

 

~ * ~ * ~

 

- Dobrze – uśmiechnąłem się szeroko na myśl o tym, że to właśnie nauczyciel się mną zajmie. – Ale... – zawahałem się – Czy... Czy mógłbym spać dzisiaj w pana pokoju? Proszę... – mężczyzna z westchnieniem pokręcił głową.

- Jeśli tylko się wyśpisz i będziesz spokojniejszy to nie widzę problemu. – nauczyciel podszedł do drzwi i powoli wszedł z powrotem do zamku nadal trzymając mnie na rękach.

Gdybym tylko mógł samemu władać czasem zatrzymywałbym go bez przerwy i sam nie wiem czy kiedykolwiek bym przywrócił świat do normalności.

czwartek, 18 stycznia 2007

Papillon

Śnieg stopniał całkowicie już kilka tygodni temu, a słońce wraz z ciepłymi, jasnymi promieniami przyniosło świeży i przyjemny zapach wiosny. Trawa zieleniła się pokrywając całe błonia, a pierwsze kwiaty usłały ją miejscami tworząc piękne wzory. Ptaki od samego rana śpiewały radośnie witając nowy dzień, a ja siedziałem nad notatkami z Zaklęć i podręcznikiem, który trzymałem na kolanach.

Na początku na zajęciach było łatwo, ale z czasem zacząłem się gubić i efektem tego była z trudem uproszona szansa poprawiania wszystkich sprawdzianów, które napisałem poniżej krytyki. Gdyby nie moje ciągłe roztargnienie prawdopodobnie nie miałbym najmniejszych problemów z nauką tego przedmiotu tyle, że ja potrafiłem skoncentrować się na lekcji jedynie przez pięć pierwszych minut.

Po raz trzeci przeczytałem rozdział o Zaklęciach Przywoływania i unosząc brwi popatrzyłem przed siebie.

- ... Nic nie rozumiem... – oznajmiłem sam przed sobą i po raz kolejny zacząłem czytać od samego początku obracając w palcach różdżkę.

Gdyby to tylko było Latanie, lub chociażby gdyby to profesor Camus wykładał to wszystko...

Jak on cudownie musiał wyglądać stojąc na środku klasy oparty o biurko... Z tą słodką powagą na twarzy...

Otrząsnąłem się i przetarłem twarz dłonią.

Wszystko zawsze kończyło się wspomnieniem mężczyzny i moimi fantazjami, które sam nie wiem skąd się brały. Wystarczyła chwila, a wszystko kojarzyło mi się z nauczycielem Latania. Każde słowo wydawało się mieć z nim bezpośredni związek i to był mój największy, ale i najsłodszy z problemów.

Położyłem się na trawie, a ręce ułożyłem pod głową. Drobne chmury powoli przesuwały się poprzez nieboskłon pchane delikatnym wiatrem, który niósł ze sobą woń Zakazanego Lasu.

 

~ * ~ * ~

 

Od kilkudziesięciu minut stałem oparty o pień jednego z drzew rosnących na błoniach i wpatrywałem się w Fillipa. Chłopiec najwyraźniej usilnie starał się czegoś nauczyć, jednak nie przychodziło mu to łatwo. Podobały mi się miny, jakie robił i słodkie roztargnienie, które widniało na jego dziecięcej buzi.

Z jednej strony najchętniej nie ruszyłbym się z miejsca i nadal obserwował młodego Ślizgona z bezpiecznej odległości, jednak z drugiej nie mogłem znieść świadomości, iż męczy się z czymś i nie za bardzo daje sobie z tym radę. W końcu nie liczyłem się ja, ale on.

Oderwałem się od drzewa i przeczesałem dłonią włosy. Zdrowy rozsądek, który nakazywał mi wrócić do zamku i zapomnieć o chłopcu ścierał się w moim wnętrzu z niesamowitą chęcią zbliżenia się do niego.

- Powinienem się leczyć... – westchnąłem i posyłając w diabli wszystkie wątpliwości podszedłem do Ślizgona, który z zamkniętymi oczyma leżał na trawie z książką na brzuchu.

Piękny, piękny, piękny... Idealny, niewinny, słodki... Najdoskonalszy ze stworzeń Pana uświęcający świat każdym cichym oddechem.

Mógłbym umrzeć mając przed oczyma cudowny obraz jego ślicznej buźki.

„Kocham cię” wypowiedziałem bezgłośnie jedynie poruszając ustami, a moje ciało rzuciło cień na rozmarzoną twarz chłopca, który zerwał się lekko wystraszony.

 

~ * ~ * ~

 

Serce biło mi w piersi jak oszalałe. Nie słyszałem żeby ktoś do mnie podchodził, jednak, kiedy cień przysłonił moje powieki ciśnienie podniosło mi się stanowczo zbyt wysoko.

Widząc lekko zaniepokojone spojrzenie cudownych oczy po raz kolejny walczyłem z przemożną chęcią rzucenia się w ramiona nauczyciela. Gdybym tylko mógł prawdopodobnie wykorzystywałbym każdą okazję by zatracić się w całym ich cieple i czułym uścisku.

- Wystraszył mnie pan... – westchnąłem uśmiechając się do mężczyzny.

- Przepraszam. – odparł delikatnie i usiadł na ziemi przede mną. – Uczysz się? – zapytał podnosząc z trawy podręcznik, który spadł w chwili, kiedy podnosiłem się na szybkiego.

- Nie do końca. – jęknąłem – Powiedzmy, że usiłuje się czegokolwiek nauczyć, ale mi to zupełnie nie wychodzi. – zaczerwieniłem się mówiąc mężczyźnie o tym jak nieudolny jestem.

Kolejny powód, dla którego nigdy nie będę mógł być z nim. Mało, że jestem chłopcem, dzieckiem to w dodatku mój poziom inteligencji jest wręcz zaskakująco niski! Wielki nieudacznik, który marzy o związku z nauczycielem i zrobiłby wszystko dla swojej chorej miłości!

Otarłem szybko oczy starając się powstrzymać łzy i ciesząc się, że profesor zajęty był przeglądaniem książki. Wyglądał niesamowicie z wyrazem powagi i zamyślenia na twarzy.

Zadrżałem, kiedy spojrzał na mnie i uśmiechnął się leciutko.

- Jeśli chcesz mogę pomóc ci w Zaklęciach. – stwierdził – W końcu tego przedmiotu również uczyłem, więc nie powinienem mieć z tym kłopotu.

- U... Uczył pan Zaklęć? – wyjąkałem zdziwiony. Nie miałem pojęcia, że profesor zajmował się czymś poza Lataniem. Tylko, dlaczego teraz nie mam już okazji wpatrywać się w niego siedząc w klasie? Przecież mógłby zajmować się nauką większej ilości przedmiotów, a nie wyłącznie jednego. Jak dla mnie mógłby być jedynym wykładowcą w szkole...

- Kiedy przyszedłem do Hogwartu kilka lat temu zajmowałem się także tym. Wydaje mi się, że dziesięć minut powinno nam wystarczyć, tylko przenieśmy się w inne miejsce. Tu jest zbyt głośno. – mężczyzna zmarszczył brwi, kiedy tuż obok nas przebiegło pięciu rozwrzeszczanych Gryfonów.

Otrząsnąłem się i spojrzałem zaskoczony na profesora.

- Dziesięć minut?

- Tak. – uśmiechnął się słodko i wstał otrzepując. – Jeśli oczywiście chcesz żebym to ja ci pomógł. – podniosłem się naprędce i pozbierałem swoje rzeczy z trawy. Profesor proponował mi pomoc w nauce Zaklęć, a ja miałbym nie skorzystać z jego propozycji? W moim przypadku było to niemożliwe. Byłbym w stanie uczynić niemal wszystko by spędzić z nim chociażby minutę, a co dopiero, co najmniej dziesięć? Tylko, jakim cudem mogę pojąc tak rozległy materiał w tak krótkim czasie?

- Czy... możemy iść do tego ogrodu za szkołą? – zapytałem nieśmiało, a nauczyciel przytaknął z uśmiechem.

 

~ * ~ * ~

 

Zanim się obejrzałem Fillip był już kilka metrów ode mnie i niecierpliwie oglądał się do tyłu. Jego ciemne oczka lśniły wesoło kontrastując z błękitem nieba i jasnym blaskiem słońca zaś wiatr rozwiewał kasztanowe włosy przysłaniając tym samym piękną buźkę.

Odetchnąłem głęboko i ruszyłem za nim w stronę ogrodu. Mój prywatny azyl stał się teraz miejscem o zupełnie innym znaczeniu - słodkim wspomnieniem młodziutkiego Ślizgona.

Ogród za zamkiem wyglądał zupełnie inaczej na wiosnę. Pełen przepięknych, wonnych kwiatów wabiących kolorami i różnorodnością, wysokich drzew, których zielone korony wypełnione były gniazdami ptaków zakładających rodziny i najróżniejszych owadów. Fontanna nabrała życia, a woda cichuteńko szumiała, kiedy wypływając z dziobów rzeźbionych łabędzi łączyła ze sobą dwa malutkie ‘wodospady’ w jeden większy. Wątła pnąca się ku górze winorośl tworzyła coś na styl altany ponad fontanną i dawała schronienie małym żyjątkom.

Ciche westchnienie zachwyt, które wyrwało się z dziecięcych ust chłopca przykuło moją uwagę. Sam nie wiem, dlaczego, ale ta sceneria idealnie do niego pasowała. Wesoły, pełen życia, niewinny i piękny stał na tle całej tej niesamowitej mozaiki dopełnianej przez kolorowe motyle i pszczoły latające niemal wszędzie, gdzie się spojrzało.

- Jak tutaj pięknie! – wyjąkał malec odwracając twarz w moją stronę.

Najchętniej pochyliłbym się nad nim i wyszeptał cicho, iż on jest o niebo piękniejszy, jednak nie należałoby to do, i tak bardzo już nadwerężonych, relacji typu uczeń-nauczyciel.

Rozczochrałem lekko potargane włosy Fillipa i usiadłem na majaczącej w pobliżu krzewów ławce. Wyciągając dłoń do chłopca zaprosiłem go bliżej i odkładając na bok jego rzeczy posadziłem na swoich kolanach, a słodka twarzyczka zarumieniła się rozkosznie.

 

~ * ~ * ~

 

Ciepłe dłonie profesora spoczęły na moich biodrach podciągając mnie wyżej tak, iż czułem na plecach jak jego klatka piersiowa unosi się powoli i opada kierowana spokojnym oddechem.

- Fillipie, weź różdżkę. – jego cichy głos wywołał u mnie dreszcz, który wstrząsnął moim ciałem docierając do każdej jego komórki.

Pospiesznie wykonałem polecenie mężczyzny widząc jak moja dłoń trzęsie się z trudem utrzymując niezbędny w tej chwili przedmiot.

- Spokojnie... – wyszeptał i ujął delikatnie moją rękę w swoją zaledwie opuszkiem palca muskając trzymaną przeze mnie różdżkę. – Rzucanie każdego zaklęcia polega na tym samym. – zaczął tłumaczyć, podczas kiedy ja starałem się skupić na jego słowach, nie zaś cudownym dotyku jego palców. – Nie ważne, jaki ruch masz wykonać, najważniejsze jest to skąd go wyprowadzasz. Palce powinny miękko, lecz pewnie dzierżyć różdżkę, a cała reszta zależy od nadgarstka. –dotyk nauczyciela delikatnie spłynął niżej na przegub mojej dłoni, którą zaczął sterować. – Pamiętaj, że to zawsze z tego miejsca musisz kierować każdym ruchem, a zaraz potem włączyć łokieć i ramię. – całe ciepło dotyku przeniosło się na wymieniane przez mężczyznę miejsca, by powrócić na moją dłoń.

- D... Dobrze... – jęknąłem nie mając pojęcia, co właściwie powinienem powiedzieć. – Camus uniósł moją rękę ku swoim ustom i delikatnie przyłożył ją do swoich miękkich warg.

Odwróciłem się zdziwiony w jego stronę.

- Te dłonie mogą wyrządzić wiele dobrego lub złego. – mówił spokojnie patrząc mi w oczy i muskając przy tym moje palce – Mimo wszystko to wyłącznie od ciebie zależy, czemu się przysłużą. Im większą zdobywasz wprawę w posługiwaniu się magią tym większe masz szanse na przetrwanie w tym świecie. Zawsze, kiedy rzucasz jakiekolwiek zaklęcie coś się zmienia, kończy, zaczyna. Masz władzę nad pewną częścią istnienia i musisz o tym pamiętać zawsze. – ciepły oddech mężczyzny ogrzewał moje palce, które teraz drżały bardziej niż poprzednio. – Spójrz... – nauczyciel pokierował ruchami mojej dłoni i szepcząc cicho magiczna formułę uniósł w górę tysiące niewielkich leżących dotąd w trawie kamieni, które sterowane przez niego obracały się wokół własnej osi i jednego większego na środku niczym schemat układu słonecznego.

- Więc po rzuceniu jakiegokolwiek zaklęcia nic, czego ono dosięgło nie jest już takie samo... – uśmiechnąłem się lekko sam do siebie i mocniej oparłem o pierś profesora.

- Tak, Fillipie. A teraz pamiętając o wszystkim, co ci powiedziałem postaraj się rzucić małe zaklęcie... Powiedzmy, że mało przydatne, ale całkiem przyjemne... Lepido. – nauczyciel nadal delikatnie ściskając moją dłoń zademonstrował mi ruchy, jakie mam wykonać.

Poczułem niedosyt i żal, kiedy puścił moja rękę, ale i niesamowitą przyjemność, kiedy objął mnie w pasie czekając na to, aż zademonstruję swoje umiejętności.

Nie chciałem zawieść jego pokładanych we mnie w tej chwili nadziei. Zrobiłem kilka głębokich oddechów i wypowiadając słowa zaklęcia zamachnąłem się delikatnie różdżką, z której wystrzeliły niebieskie promienie zamieniając się w jedenaście błękitnych motyli, o kruchych, błyszczących skrzydełkach, za którymi podążała mglista wstęga przecinana, co jakiś czas przez drobne serduszka.

Usłyszałem jak nauczyciel roześmiał się cicho i jak gdyby wtulił we mnie. Czułem się cudownie otoczony jego ramionami i ich ciepłem.

- Teraz wyraźnie widać, o czym myślałeś wypowiadając formułę. – powiedział wesoło i rozluźnił uścisk ramion. Odwróciłem głowę pragnąc ujrzeć w tej chwili jego minę.

Zamarłem widząc jak jego szare oczy błądzą śledząc piękne owady, a szlachetne rysy złagodniały w wyrazie słodkiej zadumy. Lekko rozchylone usta kusiły, a zarazem ostrzegały przed niebezpiecznym eliksirem zatracenia, jaki w sobie kryły. Gdybym tylko miał więcej odwagi sięgnąłbym ich i zmył z tych miękkich warg klątwę, która zawsze oddalała je od moich ust nie pozwalając poznać cudownego smaku zakazanego owocu, jakim były.

 

~ * ~ * ~

 

Motyle symbolizowały ciche pragnienia i ukradkowe myśli. Siłę czerpały z serca osoby, która je stworzyła, a w tym przypadku powstały z najczystszego kobierca, który stanowił także mogiłę moich uczuć.

Powoli przeniosłem wzrok na wpatrzonego we mnie chłopca w chwili, gdy jedno z maleńkich stworzeń usiadło na jego nosie.

Uśmiechnąłem się widząc jak zmarszczył nosek i z trudem spojrzał na motyla.

Wydawał się być czystym Aniołem, który nie mając pojęcia o świecie zesłany został do tej rzeczywistości, by uczynić ją piękniejszą niż sam obiecany Raj.

Dmuchnąłem lekko w twarz Fillipa tym samym płosząc czarodziejskiego owada, który z wyrzutem zakręcił kilka kółek wokół buźki Ślizgona i dołączył do przyjaciół latających ponad fontanną.

Z rozkoszą wpatrywałem się w siedzącego mi na kolanach chłopca, który teraz patrzył zawstydzony w moje oczy i wydawał się zastanawiać, co zrobić. Ja sam śledziłem uważnie każdy nawet najmniejszy element jego słodkiej twarzyczki z wielkim trudem trzymając na wodzy targające mną namiętności. Gdybym tylko pozwolił, aby ta chwila zawładnęła zarówno moimi myślami, jak i ciałem teraz całowałbym chłopca nie myśląc o konsekwencjach, a jedynie o słodkim smaku niewinnych, miękkich warg i ich rozkosznym wnętrzu.

Całkowicie zamarłem, kiedy malec przekręcił się na moich udach i zbliżył swoją twarz do mojej. Jego śliczne oczęta przymknęły się, a chwile potem leciutko wilgotne, aksamitne wargi musnęły mój policzek. Oblała mnie fala gorąca i po raz pierwszy moja twarz pokryła się rumieńcem.

- Dziękuję za wszystko – powiedział cichutko chłopiec i przytulił się do mnie.

- Czyli teraz Zaklęcia nie stanowią dla ciebie większego problemu? – upewniłem się dochodząc szybko do siebie i starając ukryć promienny uśmiech, który sam cisnął się na moje wargi.

- Tak, dziękuję... – zamruczał i zamykając oczka zrobił sobie ze mnie poduszkę.