A jednak był tylko wspomnieniem, które powoli zaczął zacierać w pamięci czas... Wspomnieniem, które nigdy nie miało prawa zaistnieć, a które tak głęboko wniknęło do wnętrza serca. Piękne, błyszczące radością oczy... spokojny, cudowny głos... uśmiechnięte, idealne usta... jasna skóra... delikatny, ciepły dotyk jego dłoni... To, co wydawało się istnieć, nagle okazuje się nigdy nie pojawić na tym świecie. Czysta ingerencja wybujałej wyobraźni dziecka...
Przerażony otworzyłem oczy czując na policzkach wilgoć poduszki. Otarłem twarz z łez i wziąłem kilka głębokich oddechów. Serce starało się wyrwać z mojej piersi, a ślina z trudem przeciskała się przez zaciśniętą od ukradkowego łkania krtań, a całe ciało drżało przerażone.
To był najgorszy sen z możliwych. Potrafiłbym znieść wszystko, ale myśl o tym, że mężczyzna, którego kocham ponad życie nigdy nie istniał była najbardziej bolesna.
Najpiękniejsze wspomnienia, jakie posiadałem miałyby okazać się tylko moim wymysłem.
Moje usta nadal drżały, a chłodne krople na nowo zbierały się pod powiekami.
Musiałem! Po prostu musiałem sprawdzić, czy to był tylko sen!
Szybko wygramoliłem się spod rozkopanej pościeli i zakładając buty wyszedłem z pokoju, a zaraz potem opuściłem dormitorium.
Nie obchodziło mnie to, że jeśli zostanę złapany przez woźnego na włóczeniu się nocą po zamku najprawdopodobniej trafię do gabinetu dyrektora. Mógłbym nawet zginąć gdyby okazało się, że jednak to nie była wyłącznie senna mara, a obraz rzeczywistości.
Cisza panująca na korytarzach wydawała mi się wrzeszczeć i ogłuszać zmysły, podczas kiedy w piersi nadal czułem potworne kłucie i szybko bijące serce. Krew szumiała mi w uszach i uderzała o skroń, zaś dolna warga drżała przygryzana przez zęby. Palce zaciskały się boleśnie na piżamie przez materiał drażniąc wewnętrzną część dłoni. Pieczenie w tamtych miejscach wskazywało na to, że paznokcie zdołały przebić skórę i poranić ją.
Nie wytrzymałem i zacząłem biec pociągając nosem, a co jakiś czas ocierałem go o rękaw koszuli.
Im szybciej stanę przed drzwiami gabinetu nauczyciela wpatrując się w wypisane złotymi literami nazwisko tym szybciej zdołam się uspokoić.
Dobrze wiedziałem, że oszukuję sam siebie i gdy tylko udało mi się dotrzeć na miejsce, a na drewnie widniał elegancki, wyryty napis „M. Camus”.
Uśmiechnąłem się i rozpłakałem.
Jakaś irracjonalna siła kazała mi spojrzeć w bok, na koniec korytarza, gdzie dostrzegłem z początku jedynie uchylone drzwi na taras, a po chwili sylwetkę mężczyzny, który opierając się o poręcz patrzył na gwiazdy.
Jasna twarz wydawała się mlecznobiała w świetle księżyca, zaś leciutko zaciśnięte usta uśmiechały się niemal niedostrzegalnie.
Otarłem szybko oczy i rzuciłem się w tamtą stronę nie martwiąc się ani o konsekwencje ani też nic innego. Jedyne, czego chciałem to kolejnego dowodu na istnienie tej pięknej postaci, która przypomniała mi zwykłe złudzenie, omam podsunięty przez krwawiące serce, które chciałoby zatrzymać się, jeśli ciało nie zdoła nawet dotknąć zamyślonego Ideału.
~ * ~ * ~
Usłyszałem skrzypnięcie drzwi, a patrząc w tamtą stronę przed oczyma mignęła mi szybko czyjaś sylwetka, zaś niecałą sekundę później drżące ciało z całych sił wtuliło się we mnie.
Wszystkie myśli uciekły mi z głowy, a organizm nie wiedział jak zareagować i choć trwało to zaledwie chwilę to dla mnie wydawało się to być małą wiecznością.
Spojrzałem zdziwiony na chłopca, który objąwszy mnie ramionami ukrył twarz w materiale mojej koszuli przywierając do mojego brzucha. Ciemne włoski przysłoniły buźkę, jednak nierówny oddech dało się wyczuć i usłyszeć. Szybko bijące serce wprawiało w drgania jego pierś, która teraz przyciśnięta była do moich ud.
Lekko wystraszony pogłaskałem kasztanowe pasma nie wiedząc, co się stało. Było około pierwszej w nocy, a Fillip w piżamie kręcił się po zamku. Nie mogłem i nie chciałem wyobrażać sobie, co się stało lub, co stać się mogło. Wolałem poczekać, aż Ślizgon uspokoi się i sam powie mi o wszystkim. Mimo to czułem jak wewnątrz mnie nasila się ból, który był nie do wytrzymania.
Leciutko poluźniłem jego mocny uścisk i uklęknąłem pozwalając na to, by malec objął mnie za kark i wtulił twarz w zagłębienie mojej szyi. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że chce się upewnić czy istnieję i zatrzymać przy sobie, jeśli to tylko złudzenie. Sam przytuliłem wątłe ciało chcąc w jakiś sposób uspokoić chłopca.
- Fillipie? – szepnąłem, a on drgnął jak gdyby wystraszony milcząc w dalszym ciągu.
Nie chciałem tego jednak na siłę odsunąłem od siebie chłopca, który przerażony spojrzał mi w oczy. Najdelikatniej jak mogłem przejechałem dłonią po jego policzku i uśmiechnąłem się lekko. Chłopiec zapatrzył się, a po chwili spuścił wzrok zaniepokojony.
- Co się stało? – zapytałem podnosząc jego buzię tak by spojrzał na mnie. – Płakałeś...
- N... Nie... płakałem... – wyjąkał najwyraźniej krępując się odpowiedzieć szczerze.
- Płakałeś. – stwierdziłem ponawiając pytanie – Co się stało? Proszę cię, Fillipie. Powiedz mi, o co chodzi? – Malec westchnął i zacisnął palce na mojej koszuli krzywiąc się leciutko z bólu.
Zmarszczyłem czoło i ująłem w dłonie jego pięści powoli rozluźniając ich uścisk. Ręce Ślizgona były skrwawione i widniały na nich głębokie ślady po paznokciach.
Przymykając oczy zbliżyłem twarz do poranionych dłoni Fillipa i ucałowałem je delikatnie.
- Śniło mi się, że pan był tylko moim wymysłem, ale to nie prawda... – malec zebrał się w sobie i powiedział to szybko z nadzieją w drżącym głosie. – Pan nie zniknie...
~ * ~ * ~
Mężczyzna objął dłońmi moją twarz i musnął delikatnie moje czoło, nos oraz brodę, a kiedy w moich oczach na nowo zebrały się łzy uśmiechnął się łagodnie.
- Fillipie... – wyszeptał gładząc mój policzek – Jak długo będziesz chciał bym istniał tak długo tu będę. – przytuliłem się do ciepłego ciała nauczyciela. Zadrżałem by po chwili uspokoić się i uśmiechnąć lekko.
On był tu przy mnie, nie jako zjawa, sen, mara, ale jako człowiek. Jako ten sam mężczyzna, w którym zakochałem się już na samym początku. Realny, piękny, czuły... Taki jak zawsze. Na zawsze mój, bez względu na to, co się stanie nawet, jeśli były to tylko i wyłącznie złudzenia. Mój, mój, mój!
Tylko, że nie miałem prawa przywłaszczyć sobie żadnej części jego ciała, czy duszy...
- Przepraszam. – westchnąłem – Wiem, że to było głupie...
- To ja powinienem ci podziękować za to, że chcesz abym istniał. – profesor uśmiechnął się do mnie i wziął na ręce niczym małe dziecko. – Nie jest ci zimno? – dłoń Camusa pogładziła delikatnie moje plecy.
Byłem niesamowicie szczęśliwy. Senny koszmar przerodził się w najpiękniejszą rzeczywistość cudownie przyobleczoną w ciepłe ramiona mężczyzny.
Teraz w końcu poczułem przyjemny powiew wiatru, który niósł ze sobą świeży zapach nocy. W połączeniu z wonią wody po goleniu, którą mimo późnej godziny nadal było można wyczuć na profesorze stawał się on najwspanialszą pieszczotą zmysłów.
- Nie – odparłem zapominając już o tym, jakim cudem znajduję się właśnie w tym miejscu. – A co pan tutaj robi? – przygryzłem delikatnie wargę przekornie obserwując uśmiechnięte oblicze nauczyciela.
- Nie mogłem spać, więc przyszedłem tutaj by popatrzeć na gwiazdy. – srebrne teraz oczy błyszczały przepięknie, a ja byłem w stanie dostrzec w nich własne odbicie.
Pragnąłem jak najdłużej przebywać z profesorem, dlatego po raz kolejny objąłem jego kark i spojrzałem w górę na czarny usłany gwiazdami nieboskłon. Nawet, jeśli był piękny i mógł zapierać dech w piersiach to ja wiedziałem, że na całym świecie nie ma nic, co mogłoby mnie zachwycić bardziej niż te szare tęczówki i łagodne spojrzenie.
~ * ~ * ~
Ciężko było mi uwierzyć w to, co się działo, ale bez wątpienia trzymałem teraz malca na rękach i rozkoszowałem się cudownym uściskiem jego ramion. Wydawało mi się, że śnię, kiedy chłopiec powiedział mi o swoich obawach. Przenigdy nie spodziewałbym się tego, że może mu na mnie zależeć nawet, jeśli prawdopodobnie traktował mnie wyłącznie jak kogoś na kształt ojca.
Rozkoszny i delikatny, nawet kwiaty nie są w stanie dorównać w tym Fillipowi.
- To jest Wielka Niedźwiedzica, prawda? – malec wyciągnął ku górze rączkę i wskazał jeden z gwiazdozbiorów.
- Tak – odparłem – A te siedem gwiazd tworzy Wielki Wóz...
- Czy... Czy pan ma swoją gwiazdę? – pytanie Ślizgona zdziwiło mnie początkowo, ale musiałem przyznać, że było równie słodkie jak on.
- Nie zastanawiałem się nad tym – roześmiałem się – Jednak, jeśli chcesz, możesz wybrać dla mnie jedną z nich. – potarłem nosem o ciepły policzek zawstydzonego chłopca.
- Ta! – ucieszył się i wskazał jedną z gwiazd, które tworzyły dyszel Wozu znajdującą się pomiędzy gwiazdą podwójną, Mizar, a jedną ze środkowych, Megrez.
- Epsilon, Alioth – szepnąłem Fillipowi do ucha – Dlaczego akurat ta?
- Ponieważ jest jedną z piękniejszych i pasuje do pana. – byłem zaskoczony odpowiedzią, ale i niesamowicie szczęśliwy. – A ta będzie moją, dobrze? – tym razem chłopiec wskazał ostatnią z gwiazd – Jest oddzielona od pańskiej podobnie jak my dwaj, a jednak tworzy jedną całość w połączeniu z tym, co stoi jej na drodze do spotkania z Alioth.
- Szybko się uczysz. – westchnąłem czując rozkoszne dreszcze, które przechodziły przeze mnie, gdy słuchałem malca. – To Eta, Alkaid. Jesteś rozkoszny, a teraz opatrzę ci dłonie, dobrze? – uznałem, że najwyższy czas zająć się poranionymi rękami mojego Anioła, które na pewno musiały go boleć, jako że skóra została naruszona w czułych miejscach.
~ * ~ * ~
- Dobrze – uśmiechnąłem się szeroko na myśl o tym, że to właśnie nauczyciel się mną zajmie. – Ale... – zawahałem się – Czy... Czy mógłbym spać dzisiaj w pana pokoju? Proszę... – mężczyzna z westchnieniem pokręcił głową.
- Jeśli tylko się wyśpisz i będziesz spokojniejszy to nie widzę problemu. – nauczyciel podszedł do drzwi i powoli wszedł z powrotem do zamku nadal trzymając mnie na rękach.
Gdybym tylko mógł samemu władać czasem zatrzymywałbym go bez przerwy i sam nie wiem czy kiedykolwiek bym przywrócił świat do normalności.