niedziela, 22 lutego 2009

Flamme

Z trudem mogłem w to uwierzyć, ale i nie byłbym w stanie temu zaprzeczyć. Ostatni mecz quidditcha w tym roku był nasz. Slytherin pokonał Gryffindor bez najmniejszych problemów. Rozgromiliśmy Gryfonów i teraz puchar miał zdobić ścianę naszego dormitorium. Cieszyłem się jak dziecko mogąc być częścią zwycięskiej drużyny. Nawet, jeśli w tamtym roku wygrana należała do nas, to teraz było to równie niesamowitym przeżyciem. Moje serce biło szybko, a policzki bolały od uśmiechu. Ogólna radość rozpierała całe moje ciało, każdą drobną komórkę.

Na twarzy nauczyciela latania widziałem subtelny uśmiech zadowolenia, co tylko potęgowało moją radość. Kiedyś to on grał, zwyciężał i nauczył mnie kochać ten wspaniały sport, którego część stanowił. Teraz czułem, że jest ze mnie dumny, nawet nieśli tylko sobie to wymyśliłem. To jego ciepły głos, kojące słowa dodawały mi otuchy przez wszystkie długie dni ćwiczeń, a teraz pozwoliły sięgnąć po słodki i hipnotyzujący owoc wygranej.

Cały tłum ubranych na zielono-srebrno uczniów wybiegł na boisko i ściskał moich kolegów i naszą szukającą. Mnie udało się uniknąć tego rozentuzjazmowanego grona chyba tylko cudem. Gdyby Oliver nie przepchał mnie w bezpieczne miejsce obaj stalibyśmy się ofiarami. Teraz przynajmniej mogliśmy przeczekać pierwsze fale radości ukryci za kolumnami boiska.

- Dzisiaj świętujemy, Fillipie – rzucił szczerząc zęby – Jemy, co popadnie i pijemy sok z dyni do upadłego. – wiedziałem, że wolałby prawdziwą zabawę z tej okazji zamiast uczniowskiego świętowania, jednak musiał poczekać na to kilka lat. Slughorn zbyt dobrze pilnował naszych poczynań by którykolwiek ze Ślizgonów miał okazję złamać chociażby jeden punkt regulaminu.

- Ja przyjdę później- rzuciłem udając niezadowolonego – Muszę poprawić zaklęcia, a podobno Camus uczył kiedyś tego przedmiotu. Może mi wytłumaczy kilka rzeczy. Kiedy tylko skończę przyjdę do was, więc zostawcie mi wielki kawałek ciasta z dyni i kilka pasztecików. – nie chciałem go okłamywać, ale było to jedynym rozwiązaniem w tej sytuacji. Chciałem świętować nasze zwycięstwo z Marcelem, nawet, jeśli oznaczało to narzucanie mu się w chwili, gdy chciałby odpocząć. Potrzebowałem tego, jak nigdy i wiedziałem, że mogę liczyć na jego ciepło i spokój. Poza tym musiałem upewnić się, co do jego umiejętności władania żywiołami, a do pełnej diagnozy potrzebowałem tylko dowodu, iż także ogień jest mu całkowicie posłuszny. Widziałem w nim kogoś naprawdę magicznego. Sam Merlin, czy dyrektor Hogwartu nie mogli się z nim równać.

- Niech będzie, tylko wracaj szybko – Oliver wypchnął mnie zza kolumny i razem z tłumem zmierzającym w stronę zamku wracałem krzycząc, ciesząc się oraz szalejąc.

Pożegnałem kuzyna klepnięciem w ramię przy Wielkiej Sali. Podwieczorek z całą pewnością czekał na nas w Pokoju Wspólnym, więc musiałem wierzyć, że przyjaciele coś dla mnie zostawią. Oli z całą pewnością coś musiał uratować, więc byłem spokojniejszy.

Biegiem rzuciłem się w stronę korytarza prowadzącego prosto do gabinetu profesora Camusa. Sam nie byłem pewny swoich uczuć w tamtej chwili. Obawa mieszała się ze szczęściem, podniecenie po wygranej z tym, jakie wywoływała świadomość kolejnego spotkania z nauczycielem. Szalałem na jego punkcie, a quidditch potęgował moje obłąkańcze pragnienia zbliżenia się do delikatnego i męskiego mężczyzny, który urzekał mnie czułym spojrzeniem, mocą i tysiącami drobnych iskierek, które wydawały mi się w koło niego unosić przykuwając moją uwagę, zawsze, gdy był blisko. Tylko miotła potrafiła na te krótkie chwile sprowadzić mnie na ziemię z obłoków, a przecież to właśnie on dał mi ten słodki lek na ogromne pragnienie jego miłości.

Zziajany zatrzymałem się na zakręcie korytarza w pobliżu drzwi do gabinetu. Camus stał właśnie przy nich i przekręcał zaczarowany klucz by dostać się do środka. Spojrzał na mnie z subtelnym zdziwieniem i wydawał się uśmiechem nagradzać mój pośpiech.

~ * ~ * ~

 

Cokolwiek przywiodło mojego Anioła w to miejsce musiało być zgodne z wolą mego Pana. Po prostu to wiedziałem i czułem całym sobą. Blask lampy za plecami chłopca i padający na jego twarz cień zachodzącego powoli słońca tworzyły refleksy na ścianie za nim i sprawiły, że wyglądał jakby właśnie rozkładał skrzydła i miał odlecieć.

Oczyma duszy widziałem jak podbiegam do niego i polatam ramionami by nie uniósł się ponad ziemię i nie zostawiał mnie samego. Potrzebowałem go bardziej niż powietrza i gdyby rzeczywiście niespodziewanie odfrunął moje serce utonęłoby w nieskończonej ciemności smutku.

Otworzyłem drzwi i stanąłem z boku pokazując Fillipowi, że może wejść do środka. Nieśmiało zbliżył się ważąc każdy krok, jakby w każdej chwili płyty pod jego stopami mogły zacząć się zapadać.

Możliwość patrzenia na niego była dla mnie prawdziwą rozkoszą w tamtej krótkiej chwili. Doceniałem dzięki temu czas i czułem jego magię. Niesamowitą moc, jaką stanowił, siłę, jaką dawał tym, którzy mieli nad nim władzą i uległość wobec tej przytłaczającej potęgi, od której zależało przecież moje życie, szczęście i możliwość spotykania się z młodziutkim Ślizgonem. Zegary posiadały przecież moc równie wielką, co magiczne różdżki, a drogie sercu chwile, warte były więcej niż nie jedno zaklęcie, czy eliksir. Nie dało się porównać radości wywołanej przez chociażby krótkie, ale za to jakże rozkoszne sekundy bliskości Fillipa, z pięknymi, ale nieprawdziwymi szklanymi motylami, które dzięki czarom unosiły się w powietrzu łapiąc w swoje kruche skrzydełka ciepłe promienie słońca, drobne krople deszczu, czy nawet kolory tęczy. Prawdziwe piękno kryło się wszakże w pełnych radości oczkach, słodkim uśmiechu i całym Anielskim obliczu Ślizgona.

- Slytherin świętuje zwycięstwo, a co robi u mnie najsłodsza z pociech tego Domu? – położyłem dłoń na jego głowie, gdy wchodził do mojego gabinetu.

- Świętuje... – chłopiec opuścił głowę, ale pewnie wszedł do środka. Rozejrzał się po pomieszczeniu, jakby zaskoczony tym, że pokój się zmienił. Nie robiłem tego często, jednak ostatnio podczas pełnych słońca, ciepłych dni tęskniłem za spokojem i pięknem Katedry mojego miasta. Właśnie, dlatego przemieniłem mój gabinet w taki sposób by przypominał wnętrze gotyckiego kościoła z wielkimi oknami, witrażami i przepychem pięknych zdobień.

- Mogę to zmienić – zastrzegłem na wypadek, gdyby Fillip nie czuł się tu swobodnie.

- Nie, nie! – odwrócił się gwałtownie – Tu jest pięknie... Naprawdę!

 

~ * ~ * ~

 

Nie spodziewałem się czegoś takiego i z trudem wypowiedziałem te kilka słów. Profesor zawsze miał wyjątkowy gust i styl, a to tylko odzwierciedlało piękno jego duszy i magię, jaka zawsze go wypełniała. Gdyby zgodził się pokazać mi, w jaki sposób włada ogniem, gabinet mógłby spotęgować wrażenia wywołane przez sam żywioł.

Miałem ochotę powiedzieć mężczyźnie, że kocham go ponad wszystko i, że uwielbiam to wnętrze tak samo jak wszystko, co stworzył. Z trudem się przed tym powstrzymywałem nie chcąc zniszczyć nie tylko własnych fantazji, jak i tego dziwnego związku, jaki był między nami.

- Chciałbym świętować z panem – przyznałem się podnosząc głowę na tyle wysoko by móc spojrzeć w jego przepiękne oczy i zatracić się w nich. Nie mogłem wyobrazić sobie piękniejszej chwili niż ta obecna. Jakieś nadzwyczajne kryształki, znowu unosiły się w koło profesora sprawiając, że wyglądał jak majestatyczny książę z jednej z bajek dla dziewczyn. Zupełnie jakby został namalowany sprawną ręką artysty, a kształt tak idealny nadał mu dokładny opis autora, który w realnym świecie, jaki stworzył wewnątrz swej powieści sam zatracił swoje życie.

- Czemu tak na mnie patrzysz, Aniele? – palec nauczyciela spoczął delikatnie na moim nosie. Wysilając się skupiłem na nim wzrok i dopiero po chwili zrozumiałem, co tak naprawdę robię. Zaczerwieniłem się spieszony tym, jak musiałem wpatrywać się w Marcela.

- To... To nic takiego! – wyrzuciłem z siebie szybko, ale nie potrafiłem oderwać wzroku od tego wspaniale kojącego spojrzenia, jakim obdarzył mnie profesor. Ginąłem i odradzałem się w blasku jego oczu, w lustrze, jakie stanowiły. Z trudem oddychałem widząc swoje własne odbicie na tle szarych tęczówek. – Chciałem być tu z panem – pozwoliłem sobie powiedzieć nie myśląc nawet o tym. Kiedy Camus roześmiał się cicho ja nie pamiętałem już nawet, co przed chwilą powiedziałem. Byłem w jego mocy, oddany i pełen pokory, byłem niewolnikiem władzy, jaką miał nade mną.

- Jesteś rozkoszny, Fillipie – objął moje policzki dłońmi i złożył ciepły pocałunek na moim czole. Rozpalony z trudem wytrzymałem palące pragnienie proszenia o więcej. Czułem się wyjątkowy i piękny, niemal unosiłem się w powietrzu mając świadomość, że nikt inny nie przeżył z nauczycielem tak wiele jak ja. Żadna z uczennic, żaden uczeń, a może nawet nikt poza rodziną profesora.

- Czy ja mogę? Wydawało mi się, że cieszył się pan, że zwyciężyliśmy... Że zostaliśmy mistrzami szkoły...

- Jestem nauczycielem, Fillipie. Nie mogę mieć faworytów – spuściłem głowę rozumiejąc, że miał rację, a ja się wygłupiłem. Było mi wstyd – Jednak masz rację. Wasza wygrana bardzo mnie uszczęśliwiła. Twoja wygrana, Fillipie.

 

~ * ~ * ~

 

Moje sprostowanie sprawiło, że jego delikatne policzki rozjarzyły się jeszcze bardziej. Moje dłonie przy nich były zapewne lodowate. Przyłożyłem je do dwóch słodkich ognisk na tej ślicznej buźce, by złagodzić jakoś katusze, jakie przeżywał chłopiec.

- Jak chciałbyś świętować, misiaku? – ogarnęła mnie niesamowita czułość względem Ślizgona. Miałem ochotę przytulić go mocno i zagrozić, że już więcej nigdy nie wypuszczę go z więzienia swoich ramion, katować pocałunkami i śmiać się głośno, kiedy próbowałby uwolnić się ode mnie.

- Niech pan zrobi coś z ogniem... – jego skupiony wzrok i poważna nagle mina mówiły mi, że chłopiec ma także inne plany, co do tego życzenia. Raczej nie chciał tylko widzieć jak bawię się jednym z żywiołów, ale z pewnością wykorzystywał okazję by dowiedzieć się, jak wiele potrafię. Musiał zauważyć, że rozpracowałem jego niezbyt skomplikowany plan, bo od razu stał się potulny i łagodny, jak wystraszony szczeniak. – Ja... Chciałbym to zobaczyć. Chcę wiedzieć, czy naprawdę ma pan władzę nad wszystkimi żywiołami, a widziałem każdy poza ogniem... – przyznał się przygryzając wargę – Pokaże mi pan? Proszę...

- Zrobię wszystko, co zechcesz, Fillipie. Nie musisz prosić – rzuciłem łagodnie siadając na środku gabinetu na ziemi. Chłopiec jakby na rozkaz usiadł przede mną wtulając plecy w moją pierś i czekał. Nie potrafiłem mu odmówić, musiałem pokazać wszystko, co byłem w stanie zrobić w tej jednej chwili. Nie chciałem mieć przed nim tajemnic, co do tego rodzaju mojej mocy. Władałem nią dla niego, więc z rozkoszą planowałem spełnić jego życzenie.

W końcu każdy jego rozkaz był dla mnie świętym i nigdy nie byłbym w stanie sprzeciwić się temu Aniołowi.

 

~ * ~ * ~

 

Marcel podał mi zapałki i poprosił bym zapalił jedną, kiedy poczuje na swoim ramieniu jego brodę. Objął mnie ramieniem w pasie i z uśmiechem zaznaczył, że wiele nie zrobi musząc wymyślać to na bieżąco, jednak obiecał, iż postara się najlepiej jak potrafi.

Nie mogłem się tego doczekać. Niemal drżałem z podniecenia.

Widziałem jak mężczyzna wyciąga przed siebie dłoń wnętrzem do góry, delikatnie rusza palcami i nagle wraz z jego cichym szeptem, przypominającym zaklęcie opuścił głowę na moje ramię. Zapaliłem zapałkę i przyłożyłem płomień do otwartej dłoni. Niewielkie drewienko, które jeszcze przed chwilą trzymałem zniknęło, zaś Marcel trzymał przede mną kulę ognia wielkości melona. Ciepło uderzyło mnie przyjemnie w twarz i rozgrzało całe ciało. Nauczyciel dmuchnął lekko, a jego oddech schłodził przyjemnie moją szyję, a zaraz potem ogień unosił się w powietrzu sam, podczas gdy dłoń mężczyzny spoczęła na moim brzuchu.

Płomienie rozdzieliły się na dwie mniejsze kulki i zmieniając kształt przybrały postać węża i lwa. Gad okręcił się w koło ssaka, który nagle rozpłynął się pozostawiając po sobie wyłącznie ciemny, przyjemnie pachnący dym. Wąż niespodziewanie przemienił się w miotłę i rozdzielił na wiele mniejszych. W koło nas fruwało kilkanaście drobnych Ścigaczy zostawiając za sobą refleksy jasnego blasku, kiedy tak wymieniały się miejscami niemal tańcząc wokół nas.

Mieniło mi się przed oczyma i rozpływałem się w cieple, jakie dawała ta kojąca żółć, czerwień, pomarańcz. Wszystko wydawało mi się snem, kiedy ogień przybierał tak wyraźną postać, rozmazywał się w ruchu i hipnotyzował.

- Wspaniałe... – szepnąłem bojąc się, że zgaszę płomyki, jeśli będę zbyt głośno.

- Dziękuję – łagodny głos Marcela uzmysłowił mi, że jego ciepła pierś styka się z moimi plecami, że czuję jak porusza się w oddechu, że niemal słyszę cudowne bicie serca mężczyzny. Tonąłem w tej rozkoszy, w tym pięknie i nie było już dla mnie ratunku.

Miotełki zatrzymały się i znowu zmieniły kształt. Tym razem piękne baletnice zamajaczyły na chwilę w bezruchu, a już w kilka sekund później zaczęły tańczyć z gracją i niebezpiecznym pięknem skrywanym pod z pozoru delikatną szatą płomieni. Uniosłem głowę i popatrzyłem na profesora. Z zamkniętymi oczyma skupiał się na tworzonym przez ogień obrazie. Wydawał mi się w tym płynącym w powietrzu blasku jeszcze doskonalszy i niedosięgalny. By mieć pewność, że jest ze mną mocniej wtuliłem się w jego pierś i znowu skupiłem uwagę na wspaniałym przedstawieniu, jakie dla mnie tworzył.

Drobne tancerki jednak po drugiej zamieniały się w płomienne kluki i skacząc na dłoń Camusa zlewały się w jeden większy płomień. Aż jęknąłem zawiedziony sądząc, że to koniec. Myliłem się jednak. Nauczyciel złapał mnie za rękę i przyłożył moją dłoń do swoich ust. Spokojnie polizał jej wnętrze, a ja znowu rumiany starałem się nie myśleć o ciepłym, miękkim języku, który właśnie zwilżył moją skórę. Szybko dowiedziałem się, czemu miało to służyć. Mężczyzna położył płomień w wilgotnym miejscu. Nie parzył, a stwarzał wrażenie chłodnego i przyjemnego.
- Wyobraź sobie jakiś kształt. Na przykład wróble, bądź inne ptaki i wyobraźnią wpraw je w ruch. – wyszeptał mi do ucha. Drżąc z powodu bliskości jego ust, które niemal dotykały mojego ucha i ze strachu, że mi się nie uda zamknąłem oczy. Ciepłe palce profesora ujęły moją rękę od spodu dodając tym otuchy. Skupiłem się i oczyma wyobraźni ujrzałem drobne ptaszki latające wokół mnie i Marcela, jakby były wiankiem z polnych kwiatów. Nieśmiało otworzyłem oczy i zauważyłem, że zdołałem to zrobić. Podobnie jak w mojej fantazji ptaki zaczęły latać nad moją głową od czasu do czasu tworząc wianuszek w kształcie serca. Zawstydziło mnie to, jednak nauczyciel, chyba tego nie zauważył.

Jeden z płomiennych ptaków usiadł mu na ramieniu i otarł się dzióbkiem o jego policzek. Czułem się jak w baśniowej krainie z najprzystojniejszym księciem, jakiego stworzono, a jednak nie miałem czasu na wstyd z powodu własnych myśli. Mężczyzna polizał kciuk i naniósł wilgoć na mój policzek. Położył dłoń na moim ramieniu, które wydało mi się zamarzać, a w chwilę potem ptak przemienił się w drobnego feniksa i usiadł na chłodnym miejscu, zaś jego główka ocierała się o mój policzek, na którym była jeszcze wilgoć śliny profesora. Ogień nie parzył podobnie jak wcześniej, a ja chciałem przyjrzeć się jeszcze dokładniej pięknemu ptakowi.
Z proszącym spojrzeniem podsunąłem pod usta profesora palec. Musiał zrozumieć, ponieważ przesunął po nim językiem, a kiedy zabrał wargi feniks usiadł tam i patrzył na mnie równie zaciekawiony jak ja.

- Śliczny... – znowu wyszeptałem, a ptak uniósł się w powietrze i dołączył do krążących po pokoju wróbelków.

Wszystkie rozmyły się pozostawiając tylko dym, podobnie jak lew na samym początku i teraz wiedziałem, że jest to koniec i chociaż z chęcią nadal zatracałbym się w tym hipnotyzującym tańcu ognia nie żałowałem, nawet tego, iż wszystko dobiegło końca. Byłem zbyt szczęśliwy.

~ * ~ * ~

 

Nie potrafiłem się powstrzymać. Ująłem dłoń Fillipa i powoli patrząc w jego słodkie oczka całowałem każdą kostkę jego palców, delikatną skórę wnętrza i nadgarstka. Każdy pocałunek przesuwałem, co milimetr nie mogąc oderwać się od tej słodyczy. Jego piękno urzekło mnie już dawno temu, jednak teraz w tym półmroku gabinetu zatraciłem się w tym, a nie powinienem.

Zbyt mocno chciałem chłopca blisko siebie, zbyt nachalnie pragnąłem by dano mi możliwość przebywania tylko z nim. Moja miłość przeradzała się w pożądanie i ponownie stawała czystym, niewinnym uczuciem.
Może kochałem go zbyt mocno? Lub nazbyt subtelnie? A może po prostu zbyt długo czekałem by w końcu, kiedyś powiedzieć mu jak bardzo jest mi drogi?
- Musisz iść, Fillipie – szepnąłem z trudem odrywając wargi od jego dłoni pragnąc całym ciałem całować każdy skrawek jego gładkiej, pachnącej skóry.

Chłopiec spojrzał na zegarek na ścianie i wciągnął głośno powietrze. Nie zabrał ręki, póki sam jej nie puściłem, a kosztowało mnie to wiele wysiłku. Jego zafascynowane wszystkim oczęta nie odrywały się jednak ode mnie, jakby z równą mojej siłą pragnął powstrzymać czas, zatrzymać chwilę i zatracić się w tym wszystkim na dłużej. To mogła być ostatnia okazja na spotkanie przed wakacjami, a jednak wszystko musiało skończyć się tak samo, jak zawsze.

- Idź już. – ponagliłem, nie wiedząc, do czego jestem zdolny.
Skinął głową zbierając najwyraźniej siły.

- Dziękuję – krzyknął jakby to miało przerwać tę hipnotyczną nić, jaka nas łączyła i wybiegł zostawiając mnie samego, szarpanego pragnieniami i niespełnieniem.
Mój Skarb....