wtorek, 29 listopada 2011

Voudrais pas

Mój Fillip dorastał z każdą chwilą coraz szybciej. Jeszcze niedawno był niewinnym, słodkim dzieckiem, a teraz niemal stawał się mężczyzną. Zupełnie zwyczajny i naturalny proces, który dotykał każde młode, a jednak jakże mogłem być na to obojętny? Bóg był artystą, który nie miał sobie równych. Stworzył świat w sposób, który świadczył o jego dobrym sercu, miłosierdziu i wrażliwości na piękno. To dzięki Niemu miłość dwojga istot mogła przybrać materialny kształt, przyoblec się w ciało drobnej istotki, która rozwijała się pod każdym względem na chwałę Pana. Czułem na swoim czole Jego pocałunek błogosławieństwa, gdy byłem świadkiem tego, jak mój mały Anioł rozwija się, dorasta. Spośród wszystkich boskich stworzeń Fillip nie miał sobie równych. Z rozkoszą obserwowałem go każdego dnia, podziwiałem z trudem powstrzymując cisnące się na usta westchnienia. Oczywiście, już jakiś czas temu zauważyłem zmiany, jakim ulegało jego ciało, teraz zaś zaobserwowałem, iż jego ruchy miały w sobie więcej dostojeństwa, twarz nabrała poważniejszego wyrazu, głowę trzymał wysoko uniesioną odważnie patrząc w oczy innym. Miałem wrażenie, iż ostatnio jego zachowanie szczególnie się zmieniło i niewiele zostało w tym nadal słodkim ciałku z niewinnego dziecka. I to właśnie stanowiło mój największy problem.
Nie mogłem już zadręczać się poczuciem winy, kiedy moje myśli wymykały się pod kontroli.  Dawniej, gdy Fillip był niewysokim, rozkosznym chłopcem chciałem go przede wszystkim ochraniać, rozpieszczać, sprawiać mu przyjemność pozbawioną erotycznych uniesień, a gdy tylko jakaś część mojej świadomości posuwała się za daleko karciłem się i w ten sposób mogłem doprowadzić swoje ciało do porządku. Teraz z przerażającą wyrazistością zdawałem sobie sprawę z tego, iż Ślizgon wkroczył w ten wiek, kiedy to ludzka fizjonomia nabierała większego znaczenia, hormony zaczynały wariować, wyobraźnia tworzyła wizje, które zaróżowiłyby policzki największych świętych. Tym samym moje ciało oczekiwało więcej niż do tej pory, moje pragnienia starały się wysunąć na pierwszy plan. Nie jednokrotnie przyłapywałem się na tym, iż zapatrzony w Fillipa marzyłem nie tylko o pocałunkach składanych na jego słodkich usteczkach, ale i o wzajemności każdego muśnięcia, o cieple i wilgoci jego języka, gładkich ściankach ust, gorącym oddechu, gdy nie pozwalałbym mu na zaczerpnięcie tchu, smaku jego śliny, którą spijałbym prosto z najcudowniejszego naczynia, jakim były jego wargi. Gdy chłopiec wpatrywał się otwarcie z swoich kolegów marszcząc idealne brwi nie byłem w stanie odgonić wizji ukazujących mi Fillipa przeszywającego mnie spojrzeniem tych czekoladowych oczu, żądającego bym wziął na siebie odpowiedzialność za to, iż obudziłem w nim miłość do mojej osoby i zaciskającego drżące dłonie na mojej koszuli, by uniemożliwić mi ucieczkę. Były to jednak najbardziej niewinne z moich fantazji, gdyż moje marzenia stawały się najbardziej grzeszne w czasie zajęć z jego klasą. Właśnie wtedy moje serce biło jak szalone, niemalże kręciło mi się w głowie, a moje ciało było spięte. Nie mogłem znieść widoku jego drobnych bioder, ud ściskających drążek miotły, dłoni o cudownych palcach oplatających się wokół gładkiego drewna. Wszystkie pożądliwe uczucia, jakie zdołałem stłumić na samym początku wydostały się ze swojej klatki i wzięły szturmem moje ciało i umysł. Byłem chodzącą bombą, zaś Fillip był w posiadaniu zapalnika.
Nie wiem, czy chłopiec wyczuł, że moje spojrzenie bezustannie skupione jest na nim, ale przerwał na chwilę rozmowę z kolegą i odwrócił głowę w moją stronę. Na ułamek sekundy nasz wzrok się spotkał. Poczułem bolesne ukłucie w sercu, zaś Ślizgon pospiesznie powrócił do przerwanej konwersacji. Miałem wrażenie, iż jego policzki zaczerwieniły się, co sprowadziło mnie na ziemię. Spoglądałem na niego niczym wilk na młode jagnię, jak więc miało być inaczej? Każdy speszyłby się, gdyby miał świadomość bycia bezustannie śledzonym przez pożądliwe spojrzenie innej osoby. Musiałem zapanować nad drzemiącą we mnie bestią, jeśli nie chciałem stracić Fillipa na zawsze. Cóż z tego, że dorastał skoro nadal był moim uczniem?

~ * ~ * ~

Ostatnie doświadczenia z nauczycielem latania sprawiły, że postanowiłem grać dorosłego, mimo że czułem się nieporadnym dzieckiem. A jednak skoro zdecydowałem się wziąć na swoje barki cały świat otaczający profesora nie mogłem pozwolić sobie na dziecinne zachowanie, czy brak pewności siebie. Do moich obowiązków należało doglądanie Camusa, by nigdy więcej nie był smutny, ochranianie go przed wszelkimi niebezpieczeństwami, w tym także tymi grożącymi mu ze strony kobiet. Miałem, więc do wykonania misję najważniejszą z najważniejszych! Nigdy nie przypuszczałbym, że wiąże się to z tak ogromnym wysiłkiem. Zachowanie powagi, trzymanie wysoko uniesionej głowy, mimo zawstydzenia, zmiana jadłospisu na mniej słodki, garderoby na poważniejszą – wszystko to było niebywale istotne, a tym samym niewyobrażalnie trudne.
Czułem, gdzieś w swoim wnętrzu, że wszystko byłoby łatwiejsze gdybym wiedział, że Camus coś do mnie czuje. Coraz częściej płonąłem w środku mając świadomość wszystkich zmian, jakie zaszłyby w moim życiu, gdyby tylko moje marzenia się ziściły. Przestałbym z nienawiścią patrzeć na pary zakochanych chodzące po szkole, nie krzywiłbym się na widok kolejnego romansidła czytanego przez dziewczyny z mojego Domu, nie kręciłbym nosem niezadowolony podejmowanym przez kolegów tematem związków, a przede wszystkim nie irytowałbym się tak łatwo, za każdym razem, kiedy jakaś dziewczyna podrzucała mi miłosny liścik. Właśnie z tego powodu zawsze niszczyłem od razu każdą korespondencję, której nadawcami nie byli moi rodzice i chodziłem zły do późnego wieczora. Przecież, jeśli ja mogłem otrzymywać miłosne wyznania to z pewnością Marcel musiał w nich opływać. Dlatego też uważnie obserwowałem stół nauczycielski, gdy do Wielkiej Sali wlatywały sowy z pocztą. Gdyby któraś upuściła cokolwiek przed nauczycielem latania na pewno dołożyłbym wszelkich starań by „przypadkiem” zniszczyć ową korespondencję. Nikt nie miał prawa wyznawać miłości MOJEMU profesorowi!
Było mi gorąco, powietrze wydawało się lepkie, serce biło ciężko, jakby zaraz miało się zatrzymać, jak zawsze, gdy czekałem na pocztę. Nie ważne jak wiele razy nic się nie wydarzyło. Zawsze istniała szansa, iż w pewnym momencie coś pójdzie nie po mojej myśli.
Udając zainteresowanie rozmową z kolegą wypatrywałem pierwszych sów. Chciałem mieć to już za sobą i skupić się na o wiele przyjemniejszych obowiązkach. Mogłem przecież rozpływać się w marzeniach o moim Marcelu, oddawać ukradkowym spojrzeniom, czy nawet znalezieniu sposobu na krótką rozmowę. Niestety, gdyż przecież mogło to także nie nastąpić nigdy, doczekałem się chwili, gdy gromada ptaków wleciała przez okno do Wielkiej Sali wyszukując osób, którym miały dostarczyć przesyłki. Zupełnie nie interesowałem się sową, która zatrzymała się przede mną. Najważniejsze było to, że jakiś puchacz wylądował zaraz przed Camusem!
Zacisnąłem dłonie w pięści, zazgrzytałem zębami, czułem jak rodzi się we mnie niszczycielskie pragnienie rozerwania na strzępy pierzastego zwierzęcia, które bez zarzutu wykonało swoje zadanie dostarczając wiadomość nauczycielowi latania.
Zaledwie w moim sercu pojawił się promyk nadziei, a od razu został zgaszony. Profesor otworzył kopertę wyjmując z niej list i rozpoczął czytanie. Wydawało mi się, że zaraz nie zdołam nad sobą zapanować i podbiegnę tam wyrywając mężczyźnie z rąk ten przeklęty kawałek papieru, po czym połknę go, by nigdy więcej Marcel nie mógł go zobaczyć.
Byłem zazdrosny, to było oczywiste. Nie chciałem tego nawet ukrywać. Byłem szaleńczo zazdrosny i wydawało mi się to normalne. Czy ktokolwiek znajdujący się na moim miejscu mógłby w spokoju przyjąć do wiadomości fakt, iż jego ukochana osoba otrzymuje list od kogoś innego? Nie miałem wątpliwości, że ten zawierał miłosne wyznania. Po prostu czułem, że tak właśnie jest i miałem ochotę popłakać się z bezradności.
- Tylko poczekaj. – syknąłem przez zęby do znajdującej się zdecydowanie za daleko ode mnie korespondencji Marcela. To była moja obietnica zemsty na tym świstku papieru, groźba śmierci dla wyznań zamkniętych w wypisanych słowach. Nie miałem litości dla swoich rywali!

~ * ~ * ~

Przebiegłem pospiesznie wzrokiem po zapisanych czarnym atramentem słowach nie chcąc by ktokolwiek zwrócił szczególną uwagę na moją korespondencję. Nie wątpiłem, iż każde słowo miało niebywałe znaczenie tak, więc nie mogłem pozwolić by ktokolwiek poznał chociażby część powierzonych mi tajemnic. Płynnym ruchem schowałem kartkę na powrót do koperty i składając na pół włożyłem do przedniej kieszeni spodni w chwili, gdy wstawałem od stołu. Musiałem zaszyć się w swoim gabinecie by tam móc w spokoju skupić się na wiadomości zawartej w liście. Był to raczej przymus niż dobrowolne działanie, jako że uzależniony od Fillipa pragnąłem być blisko niego, nie zaś pospiesznie opuszczać Wielką Salę.
Niezadowolony z takiego obrotu spraw starałem się nie pokazywać otwarcie swojej irytacji. Nie potrafiłbym jej wytłumaczyć nie wzbudzając przy tym podejrzeń innych osób, a więc najstosowniejszym było unikanie trudnych pytań.
Mijałem właśnie stół Slytherinu marząc o tym, by kiedyś móc otwarcie podejść do Fillipa i przywitać go namiętnym pocałunkiem. Była to jednak odważna fantazja i nic więcej toteż nie zawracałem sobie głowy szukaniem wymówki, która pozwoliłaby mi zamienić z chłopcem kilka słów z rana.
Czy to z powodu zamyślenia, czy też mojej niezgrabności zderzyłem się z którymś z uczniów, a coś wilgotnego rozlało się po moim boku. Czułem, jak chłodna wilgoć wnika w materiał koszuli, a ta klei się do mojego ciała.
- Najmocniej pana przepraszam! – znałem ten rozkoszny głosik.

~ * ~ * ~

Nie trafiłem! Spudłowałem! List nadal spoczywał nietknięty w kieszeni spodni nauczyciela, który spojrzał na mnie trochę nieprzytomnie. Chyba kierując się wyłącznie instynktem wyjął jasną kopertę i wsunął ją do tylnej kieszeni swoich jeansów. To była moja pierwsza poważna porażka.
- Nic się nie stało, Fillipie. – mężczyzna ożywił się, a na jego ustach pojawił się naprawdę cudowny uśmiech. Czułem się tak, jakbym unosił się w powietrzu, kiedy widziałem go takim.
- Naprawdę przepraszam. – to jedno nie było kłamstwem. Było mi przykro, że musiałem wpaść na nauczyciela z kubkiem pełnym dyniowego soku.
- To tylko koszula, Fillipie. – ciepła dłoń profesora spoczęła na mojej głowie delikatnie drapiąc jej skórę i mierzwiąc włosy. Uwielbiałem tę pieszczotę podobnie jak wszystkie, jakimi obdarzał mnie czasami Camus. Gdybym był szczeniakiem popiskiwałbym z przyjemności. – Najważniejsze, że ty jesteś suchy.

~ * ~ * ~

Wewnątrz mnie wściekłość burzyła się, niczym gotująca woda. Gdyby nie ten list mógłbym znaleźć sposób by porozmawiać dłużej z moim idealnym Aniołem, może nawet znalazłbym sposób by znaleźć się z nim sam na sam. Teraz jednak musiałem zadowolić się tym drobnym dotykiem i widokiem jego buźki z bliska. Jakże nienawidziłem w tamtej chwili swoich obowiązków!
- Wybacz, że pozbawiłem cię soku, a teraz jestem zmuszony zostawić, ale chętnie zdejmę z siebie tę wilgotną koszulę. Obiecuję, że jakoś wynagrodzę ci tę nieuprzejmość. – z bólem w sercu zabrałem dłoń z jego główki i wyminąłem chłopca czując jak wypełnia mnie bezdenna pustka.

~ * ~ * ~

O nie, tak szybko nie pozwolę panu odejść! Jedna porażka nie oznaczała przecież przegranej wojny tym bardziej, że teraz miałem o wiele większe możliwości manewru.
Nie myśląc wiele wyjąłem ostrożnie różdżkę z kieszeni i szeptem wypowiedziałem zaklęcie kierując je w stronę wystającego z kieszeni profesora kawałka kartki. Dołożyłem wszelkich starań by nikt nie zauważył subtelnych ruchów, jakie wykonywałem zmuszając list do wysunięcia się i swobodnego opadania na ziemię.
Jakże byłem z siebie dumny, kiedy osiągnąłem swój cel i mogłem z pełną satysfakcją podbiec do leżącego na podłodze „wroga”. Nie mogłem go od razu zniszczyć, więc spojrzałem na kopertę niby to w celu upewnienia się, iż był to list adresowany do Marcela tym samym pozwalając by mężczyzna opuścił Wielką Salę.
Zapomniałem o oddychaniu, kiedy moje spojrzenie padło na dane nadawcy. To nie mógł być list miłosny skoro na białym papierze widniało męskie imię i zagraniczne nazwisko, którego przeczytanie sprawiało mi pewną trudność. Czy to możliwe bym aż tak się pomylił?! Nie było, co do tego wątpliwości.
Nie czekałem dłużej. Wybiegłem z Wielkiej Sali, czym prędzej i biorąc gwałtowny zakręt za drzwiami dogoniłem profesora, który był teraz w połowie schodów prowadzących na piętro.
- Proszę zaczekać! – złapałem go za koszulę i pociągnąłem lekko w niekontrolowanym odruchu. – List! – byłem podenerwowany, co mogłem z powodzeniem zrzucić na pośpiech. – Wypadł... – nie chciałem kłamać toteż moim słowom wiele brakowało do dobrze złożonych zdań.
Oczy mężczyzny jakby pociemniały, na twarzy pojawiła się ulga.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczny! Ratujesz mi życie, Fillipie. – jego dłoń ponownie powędrowała do moich włosów, ale tym razem nie czułem już takiego szczęścia z tego powodu. Przecież ten list na pewno był dla nauczyciela bardzo ważny, a ja sam przyczyniłem się do tego, iż opuścił kieszeń właściciela.
Profesor pochylił się i pocałował mnie w czoło, co sprawiło, iż miałem ochotę popłakać się ze smutku. Nie zasługiwałem na jego wdzięczność, nie zasłużyłem na tego buziaka! Moja zazdrość była niebezpieczna zarówno dla mnie, jak i dla mojego ukochanego nauczyciela! Poczucie winny zjadało mnie od środka.
- Jestem twoim dłużnikiem, dlatego pozwól, że przy najbliższej okazji odwdzięczę ci się za wszystko.
- Niech pan idzie. – złapałem go za dłoń i ścisnąłem ją w dramatycznym geście, co z czasem wydało mi się naprawdę głupim zachowaniem, ale nie myślałem w tamtej chwili do końca racjonalnie. – Musi się pan przebrać i to z mojej winy. To ja powinienem panu wszystko wynagrodzić i zrobię to! – a przy okazji pozbędę się raz na zawsze tej chorobliwej zazdrości, która tylko przysparzała wszystkim problemów! W imię miłości do Marcela byłem pewny, że zdołam osiągnąć cel!

~*~*~

- Dziękuję ci za wszystko, Aniele. – miałem ochotę zabić Fabiena, kiedy odwróciłem się do mojego chłopca tyłem i wspinałem się po schodach. Gdyby nie ten list...