wtorek, 31 sierpnia 2010

Chaude

Gorąc, upał, nieznośna duszność. Słońce, wydaje się palić skórę, każdy z trudem łapany oddech jest świszczący, niesamowicie cenny, z powodu złudnego chłodu, jaki daje. Pragnienie jest wszechogarniające, a w pobliżu nie widać wody, ani cienia, wiatr nie wieje w ogóle, wszystko wydaje się płonąc w żarze płynącym z nieba. Nieznośna suchość w ustach wydaje się wypalać gardło, nie pozwalając na wypowiedzenie słowa. Wszelkie starania są zbędne, nie ma ucieczki od tego wszystkiego. Piach gryzie nozdrza podczas oddychania, jego smak wydaje się dominować na języku.
Zmęczony, spocony padam na kolana zanurzając się w piasku. Mętny wzrok z trudem skupia się na wyciągniętym w moją stronę kubku z wodą. Łapię go szybko, piję łapczywie, czuję ulgę, chłód, odzyskuję mowę, chociaż niewiele to zmienia. Przecieram oczy, podnoszę się i wtedy spostrzegam, że stoję na stacji z ojcem u boku.
- Już idzie. - widzę jego uśmiech, a chwilę później wyciągniętą dłoń, która ściska mocno prawicę kogoś obcego, kogoś, kto dopiero się pojawił. To zmusza mnie do podniesienia wzroku, który sunie od wysokich traperów, przez jasne spodnie z licznymi kieszeniami, zawieszoną u pasa broń, przerzucony przez ramię sztucer, w końcu docieram do zasłoniętej korkowym hełmem twarzy. Ogarnia mnie dziwne podniecenie. Przede mną stoi łowca zwierząt, przyjaciel ojca, który ma się mną zaopiekować przez najbliższe miesiące.
Nagle mężczyzna podnosi nieznacznie głowę, mogę dostrzec jego twarz.
Jest przystojny, jego usta układają się w ciepły uśmiech, pełne łagodności oczy utkwione są we mnie, koją jasnym kolorem, włosy nieznacznie wystają spod hełmu. Znam tego mężczyznę, znam tę twarz. Marcel!
A jednak wydaje się tak niedostępny, jakby był kimś obcym, kimś, kogo dopiero spotykam, z kim musze się oswoić.
- Witam, młody kawalerze. – uśmiech na jego wargach staje się szerszy, teraz to ja ściskam jego dłoń na powitanie. Ma niesamowicie delikatny głos, jakby wcale nie był wytrawnym myśliwym, jakby nie trudnił się łapaniem dzikich zwierząt.
Tak, teraz pamiętam, teraz już to wiem. To znajomy ojca, który ma się mną opiekować podczas mojego pobytu w Australii. Ma mnie uczyć wszystkiego od normalnego życia w tym kraju, po radzenie sobie w ekstremalnie trudnych warunkach, jakie panują w tym kraju.
Ojciec znika, jakby wcale nie było go obok mnie, tonę w szarych oczach Camusa, który mierzwi mi włosy, zakłada korkowy hełm, by chronił mnie przed panującym tutaj upałem. Wyprowadza mnie ze stacji i pomaga dosiąść ładnego kucyka, który parska cicho, jakby na powitanie. Głaszczę go, a tym czasem mężczyzna dosiada swojego konia. Patrzę na jego szerokie plecy, opasane pasem biodra, wyprostowana sylwetka wydaje się tak niesamowicie atrakcyjna, a ja mam świadomość, że spędzę z nim wiele czasu, że nauczę się o nim tak niesamowicie wiele.
- Zatrzymamy się na farmie. – mówi wesoło i odwraca się do mnie. Spowalnia konia, by zrównał się z moim kucykiem.
- Czy pan... – zaczynam, ale on kręci głową.
- Nie pan, Marcel. – upomina mnie bardzo łagodnie, jest rozbawiony. Przełykam głośno ślinę, rumienię się, robi mi się jeszcze bardziej gorąco. Mężczyzna każe mówić do siebie po imieniu, a ja nie potrafię nawet wymówić tego jednego cudownego słowa, którego on ode mnie oczekuje. Słyszę, jak zachęca mnie cichym „śmiało”, a ja nabieram ze świstem powietrza.
- Ma... Marcel... – dukam, gdy on kiwa głową zadowolony, zaś ja płonąc spuszczam swoją w dół, by ukryć zażenowanie i dziwną radość wynikającą z tego niewielkiego gest, jakim było wypowiedzenie jego imienia. Rozpływam się w tych niesamowitych uczuciach, nie rozumiem nawet, dlaczego tak bardzo szaleje moje serce, jakby nagle zamieniło się w motylka.
Wśród tego szczęścia niezauważenie zmienia się sceneria. Całkowicie naturalnie, płynnie, jakby tak było zawsze, a ja nadal jestem zafrasowany i bez reszty pogrążony we własnym szczęściu.

*

Chociaż temperatura w ogóle nie uległa zmianie moje ciało nawykło już do niej, zapewne dzięki obecności Camusa, który nie był nikim innym, jak wyśmienitym łowcą zwierząt i moim opiekunem. Pod jego skrzydłami uczyłem się coraz więcej, zbliżałem do niego i czułem obecność mężczyzny nie tylko fizycznie, ale także psychicznie. Siedząc na schodach domu na farmie, który jak wiedziałem należał do jego znajomego, bawię się gładząc małym palcem u ręki dłoń siedzącego obok mężczyzny. Rozbawiony tym Marcel obserwuje mnie, czasami sam odpowiada swoimi palcami na moje zaczepki, tak jak w tej chwili, kiedy to z wielkim uśmiechem biję się z nim na palce. Gryzę wargę, chcąc zwyciężyć, chociaż moja dłoń jest zdecydowanie mniejsza niż jego, a tym samym moje szanse na zwycięstwo maleją z każdą chwilą.
Czuję, jak Camus łapie mnie za rękę, podnosi ją i lekko całuje.
- Przegrałeś, Fillipie. – łagodnie i czule wypowiada moje imię. – Mój młody wielki łowca nie ma ze mną szans. – mruga do mnie, a delikatne usta ponownie muskają skórę mojej dłoni. – Upolowałeś dziś wspaniałego kangura, a więc będziemy mieć całkiem smaczną zupę i potrawkę. – tym razem czuję jego dotyk na głowie.
Unoszę lekko twarz, wpatruję się w niego. Siedząc na niewielkiej werandzie znajdujemy się w cieniu, więc mężczyzna nie ma czapki. Widzę go dokładnie, mogę sięgnąć po niego i to właśnie robię. Wyciągając przed siebie rękę dotykam palcami lekko szorstkiego od zarostu policzka. Nie miał czasu się ogolić, gdyż z rana byliśmy na polowaniu. A jednak, mimo wszystko, wywołuje to u mnie przyjemne dreszcze. Chociaż to on jest wytrawnym łowcą i tropicielem, to tym razem ja zostaję kimś takim. Chcąc upolować najcenniejszy australijski skarb przysuwam się bliżej Camusa i wyciągam szyję jak najdalej, by pocałować ukochanego mężczyznę. Czuję i wiem, że kocham właśnie jego, że nie potrafię dłużej czekać. Moje usta spotykają się z jego wargami, czuję na nich słodki smak malin, są ciepłe i takie niesamowite.
Jego dłonie gładzą moje plecy, nie odsuwa się, a nawet pochyla by być jeszcze bliżej. Rozpływam się powoli w cudownych, lekkich wrażeniach, które wypełniają mnie, ośmielają. Dotykam dłońmi jego piersi, wyczuwam, jak jest niesamowicie zbudowana. Tym samym jego palce zaczynają mnie łaskotać po nagiej skórze pleców. Marzę by bawił się moimi kręgami, a wtedy jego opuszki zaczynają wypełniać moje nieme polecenia.
Kładę się na mężczyźnie, na jego piersi, całuję go mocniej, zachłanniej, czuję narastające we mnie podniecenie. Jego broń wbija mi się w bok, więc sięgam po nią i wyciągam odkładając na bok. Tak bardzo mi się to podoba, że płonę cały, podczas gdy Marcel uśmiecha się patrząc na mnie, obserwując mnie uważnie.
Przez moją głowę przepływa masa podniecających myśli. Tak łagodny, tak cudowny i ciepły mężczyzna trzymający sztucer w dłoniach, celujący bezbłędnie, nieoceniony łowca. Tak bardzo kontrastują ze sobą jego umiejętności, a to, jaki jest w stosunku do mnie.
Nie potrafiąc tego wytrzymać powoli ocieram się o jego ciało, całuję go bez przerwy muskając delikatnie. Chociaż to ja jestem drobniejszy to boję się, iż rozkruszę go jak porcelanową figurkę starego bóstwa.
- Marcel... – szepczę jego imię. – Marcel... – powtarzam w jego ucho, obejmuję go, przytulam.
- Mój kochany Fillipie. – jego dłoń gładzi moją twarz, delikatnie pieści policzek. – Kocham cię, mój słodki. – Jego głos przestaje być słyszalny, jego usta poruszają się nadal w cudownych słowach, jednak już ich nie słyszę. Jestem zachwycony, pobudzony, wypełnia mnie radość, wydaje mi się, że krzyczę, chociaż tego nie słyszę...


*

Byłem szczęśliwy, chciało mi się piszczeć, mocno zaciskałem oczy i czułem swoją dłoń na ciele. Obudziłem się, a moje palce pieściły powoli moje krocze. We śnie sprawiałem sobie przyjemność śniąc o Camusie i wcale się tego nie wstydziłem. Pragnąłem więcej i nie bałem się rozpieszczać swojego ciała. Marcel mówił, że mnie kocha, powiedział to, chociaż ja nie zdążyłem już odpowiedzieć mu tymi samymi słowami. Był łowcą dzikich zwierząt, wyglądał niesamowicie podniecająco!
Odwróciłem się na brzuch, podciągnąłem lekko kolana na wpół leżąc, na wpół klęcząc. Jedną dłonią zagarnąłem pod siebie poduszkę tuląc ją z całych sił. Zamknąłem oczy, wyobrażałem sobie Camusa, który jeszcze przed chwilą całował mnie i dotykał. Pragnąłem powrócić do tamtego snu, znać jego ciąg dalszy. Myślałem intensywnie o tym, co teraz powinno się dziać.
Marcel wsuwa dłoń w moje spodnie, zaczyna pieścić mój członek, całuje mnie, szepcze do ucha słodkie słówka i bezustannie pociera moje krocze, a ja jęczę i piszczę głośno. Czuję gorąco jego ciała, jego cudowny zapach, mam wrażenie, że i on pragnie bym go zaspokajał, więc właśnie to robię. Powoli rozpinam rozporek spodni i wsuwam w niego dłoń.
W tej właśnie chwili moje ciało uwolniło całe napięcie, jakie się w nim zebrało. Wilgoć wsiąkała teraz w materiał bielizny i piżamy. Zacząłem się wstydzić tego, co zrobiłem, a jednak było to takie realne. Pragnąłem by tak właśnie było, chociaż nie mogłem liczyć na coś podobnego. To był tylko przyjemny sen, w dodatku przesycony erotyzmem, który wypełniał mnie z powodu niezaspokojenia. Mój ukochany nauczyciel był daleko, nie widziałem go od dawna, ale myślałem o nim codziennie, cóż mogłem na to poradzić? Moje ciało chciało odnaleźć gdzieś tę pełnię przyjemności, jakiej mogło zaznać jedynie poprzez spotkanie z Camusem.
Był to mój pierwszy tak erotyczny sen, byłem ciekaw czy Marcel także takie miewa, jednak szybko postanowiłem o tym zapomnieć. Nie chciałem nawet myśleć, kto mógłby pojawiać się w takich snach. Byłem zazdrosny nawet o skryte fantazje mężczyzny. Gdybym miał możliwość wniknąłbym między jego śnienie i wyeliminował każdego pozostawiając tylko siebie. Uzależniłbym go od siebie, sprawiłbym, że nauczyciel szukałby mnie na jawie i we śnie każdego dnia i każdej nocy.
- Niech mi pan powie, że mnie kocha. – westchnąłem kładąc się na plecach. – Niech pan mi to powie, a później mnie przytuli. – objąłem sam siebie bardzo mocno. – Ja pana kocham jak nikogo innego i w tym roku postaram się to wyznać. – porwałem poduszkę, objąłem ją, ściskałem mocno i zwinąłem się w kłębek. Tak zasnąłem po raz kolejny czując w sobie dziwną moc.

~ * ~ * ~

Nie wiem, co mnie zbudziło, ale otworzyłem nagle oczy i nie czułem się w ogóle śpiący. Moje myśli powędrowały w kierunku Fillipa, jakby śnił mi się przed chwilą i pozostawił po sobie wspomnienie, które nie chciało opuścić moich myśli. Chciałem wiedzieć, co teraz robił chłopiec, czy spał spokojnie, czy przypadkiem nie miał koszmarów.
Czułem potrzebę opieki nad nim i miałem nadzieję, że ostatni miesiąc wakacji minie szybko, a tym samym będę mógł już niedługo spotkać się z chłopcem i porozmawiać z nim.
Wiele wysiłku będzie mnie kosztować zachowywanie się jak przystało na zwyczajnego nauczyciela, ale po pierwszych trudach, później będzie już z górki.
- O czym śnisz, Fillipie? – mruknąłem do siebie uśmiechając się subtelnie.