piątek, 29 sierpnia 2014

Les vacances

- Marcel, czas wstawać, bo śniadanie zaraz będzie gotowe. - szepnąłem do ucha mojego śpiącego kochanka, który zmarszczył we śnie brwi i otulił się mocniej kocem. - Jak dziecko, doprawdy... - westchnąłem i pocałowałem go w wystający spod przykrycia kawałek skroni.
Prawdę mówiąc, nie mogłem mu się dziwić. Położyliśmy się stosunkowo późno, jako że cały poprzedni dzień spędziliśmy na zwiedzaniu i z trudem mogliśmy oderwać się od tego zajęcia. Nadmorskie miasta zawsze obfitowały w atrakcje oraz piękne miejsca i nigdy nie mogły się nikomu znudzić. I właśnie dlatego, w najbliższym czasie mieliśmy wybrać się z Marcelem do oceanarium na wiele godzin zachwytu, później do muzeum, popływać statkiem, zobaczyć pokazy fok, odwiedzić zoo... To miał być bardzo interesujący miesiąc. Tym bardziej, że pogoda dopisywała, woda była ciepła i kiedy już wszedłem do morza, mój kochanek z trudem mnie wabił na piasek.
Zakochałem się w tym uspokajającym szumie fal, krzyku mew, odgłosach plażowiczów, w zapachu soli, świeżego powietrza, ryb i wody, w smaku świeżych, smażonych przysmaków, które dodatkowo pieściły powonienie. Mógłbym mieszkać nad morzem przez całe życie!
- Kochanie, jajecznica z krabem nam wystygnie. - spróbowałem raz jeszcze dotrzeć do jego śpiącego umysłu, który był już coraz bliżej mnie, choć nadal za daleko. - Świeży chlebuś posmarowany masłem... - kusiłem dalej. - Sok z owoców... Herbata... No, dalej. Pani Diana będzie zawiedziona jeśli się spóźnimy. - Diana Hollowee była właścicielką pensjonatu, w którym się zatrzymaliśmy. Miała może 50 lat, była pulchna i zawsze uśmiechnięta, kochała prowadzenie pensjonatu i zajmowanie się gośćmi. Przyrządzała nam śniadania i kolacje, w weekendy także obiady. Sprzątała, kiedy tylko miała okazję, kusiła robieniem prania żebyśmy nie musieli się tym przejmować i w ogóle była dla nas jak matka.
- Koniec tego dobrego, skarbie, wstajemy! - poddałem się i porzuciłem delikatne próby obudzenia tego leniucha. Zabrałem mu koc i usiadłem na biodrze w taki sposób, że musiał przewrócić się na plecy, żebym go nie uciskał.
Niezadowolony Marcel mruknął, jak zły niedźwiedź i otworzył oczy, z których sypały się iskry.
- Ja spałem. - powiedział z wyrzutem i objął mnie siadając. Zrobił to w taki sposób, że jego głowa znalazła się na moim ramieniu, a on mógł zamknąć oczęta i jeszcze chwilę odpoczywać. Nie mogłem mu na to pozwolić, bo wtedy wcale nie podniósłby się z łóżka.
- Nie próbuj nawet na mnie tych podstępów. Wstawaj, ubieraj się i idziemy. No już. - popędzałem go i śmiałem się słysząc niezadowolone stęknięcia.

~ * ~ * ~

Czy wakacje nie były przypadkiem czasem, kiedy to powinienem wypoczywać, wysypiać się i leniuchować? Wstawać koło południa, zaszywać się na plaży i leżeć? Trochę popływać żeby nie przytyć przesadnie, a następnie znowu wygrzewać się na słońcu i ciepłym piasku? Wieczorem spacerować plażą lub po deptaku, usiąść na ławeczce w cieniu drzew, obserwować młodzież szalejącą na rowerach i rolkach, dzieci drepczące przy rodzicach, panów wyprowadzających swoje dobrze ułożone psy na spacerek?
Nie. Na pewno nie przy Fillipie, który był tak pełen życia, że nie potrafił usiedzieć na tym swoim zgrabnym, słodkim tyłeczku. Wszędzie biegał, wszystko chciał widzieć, wszędzie zajrzeć. Przy nim z trudem potrafiliśmy zdążyć na kolację, a i po niej nie od razu kładliśmy się spać, ale znowu wychodziliśmy spacerować.
Nie narzekałem jednak zbyt szczerze, ponieważ podobały mi się te chwile spędzane z moim Aniołem, budziłem się patrząc na jego zadowoloną, roześmianą twarz, która nabrała rumieńców dzięki szaleństwu, jakiemu się tutaj oddawaliśmy. Zresztą, nie mogłem powiedzieć złego słowa o tym, że nawet siłą wyciągnięty z miękkiego łóżka zaczynałem dzień zbyt wcześnie. Pani Diana zadbała by senność i nadąsanie znikały, kiedy tylko pojawialiśmy się w jadalni. Jej wyśmienite śniadania od razu stawiały nas na nogi. Na słono, na słodko, z kawą zbożową, z mlekiem lub herbatą, zawsze starała się dbać o zdrowie swoich gości. I nieźle jej to szło, bo mimo trudności z podnoszeniem się z łóżka po wielkich wyprawach, nadal byłem pełen sił do dalszych przygód u boku mojego cudownego chłopca.
- Grzeczny, Marcel. - powiedział, kiedy byłem już ubrany i po pierwszym myciu. - Chodź teraz jeść. - nagrodził mój niesamowity wysiłek tego ranka słodkim buziakiem.
Pani Diana przywitała nas szerokim uśmiechem, jak za każdym razem, i swoimi smakołykami. Kiedy jedliśmy, ona siedziała obok sącząc codzienną, poranną herbatkę i opowiadała nam o tym, co dzieje się w okolicy. A to festiwal, na który musimy się wybrać, a to warto wpaść do latarni morskiej. To także ona przygotowywała nam prowiant na drogę, chociaż nigdy jej o to nie prosiliśmy. Sama się do tego wyrywała dając nam zapakowane dobrze kanapki, ciastko na deser, przypominała o kupieniu wody na drogę żebyśmy się nie odwodnili. Tym razem było podobnie i ostatecznie śniadanie skończyliśmy z zapasem na cały nadchodzący dzień.
- Weźcie koszyczek, zrobicie sobie pikniczek. - pouczyła nas dzisiaj. - Już zapakowałam wam torcik i babeczki z owocami, tutaj soczek. Świeżo wyciśnięty! Talerzyki są pod spodem, sztućce również. Ach, zapomniałabym! Koc piknikowy! Bez tego ani rusz! - ostatecznie zaplanowała nam dzień jeszcze zanim zdecydowaliśmy się, gdzie wybierzemy się dzisiaj.
- Dziękujemy – Fillip od razu wyrwał się ze swoją wylewnością w takich chwilach – Weźmiemy na pewno wszystko i urządzimy sobie piknik po drodze. - Na pewno nie kłamał. Wystarczy chwila i zaraz znajdzie nam odpowiednie miejsce, które będzie odpowiadało jego wymaganiom piknikowym.
- Zawsze jest pani dla nas taka uprzejma. - dodałem swoje trzy grosze i zabrałem kosz żeby Fillip się do tego nie wyrywał.
- No, już, już. Teraz trzeba dbać o gości żeby byli zdrowi i wracali jak najczęściej bo nic tak nie cieszy, jak kolejna wizyta znajomych twarzy. - zaświergotała kobieta i zniknęła w kuchni z naczyniami. Nuciła pod nosem szczęśliwa, kiedy zmywała po nas naczynia. Gdyby wszyscy mugole byli tacy, pewnie każdy czarodziej chciałby się nimi otaczać.
Wróciliśmy do pokoju żeby dokończyć toaletę, co zajęło nam więcej czasu niż powinno i to z mojej winy. Niestety, nie potrafiłem tak łatwo odkleić się od Fillipa, kiedy już raz go objąłem i pocałowałem w kark. Było mi z nim tak dobrze, że powinno to chyba być zakazane. Przecież to nieludzkie być tak szczęśliwym lub po prostu ludzie nie potrafią doszukać się tego raju pośród codzienności... W tej chwili mało obchodzili mnie jednak inni.

~ * ~ * ~

Chociaż było mi cudownie i przyjemnie, to jednak musiałem przypilnować, żeby mój Marcel nie ociągał się i posłusznie przygotował do wyjścia. Miałem już plan, gdzie go zabiorę, co będziemy robić. Plan był tak prosty, że mógł równać się z powodzeniem ze zwykłym piknikiem.
- Kochanie, długo jeszcze? - zajrzałem do łazienki, kiedy Marcel mył zęby. - Mój ty leniwcu powolny... - pokręciłem głową. Był zebrany, ale nie spieszyło mu się wcale. Jak dziecko, musiałem go wyprowadzić i zadbać żeby mi się nie zgubił, kiedy tak odpływał myślami w moją stronę, ale daleko od naszego spaceru.
Żałowałem, że nie mogę zacisnąć palców na dłoni Marcela, ale starałem się iść tak blisko, żeby moje palce ocierały się o jego. Czasami czułem, jak mój kochanek podszczypuje moją skórę i uśmiecha się przy tym udając, że nic nie robi. Był jak duże dziecko, taki jak zawsze. A może nawet spokojniejszy i bardziej rozluźniony? W końcu teraz już nie musiał martwić się rozstaniem czy moimi rodzicami. Mieszkaliśmy razem, spędzaliśmy razem wakacje, byliśmy nierozłączną parą kochanków zapatrzonych w siebie bez pamięci.
- Fillipie, czy ty właśnie nucisz coś pod tym małym noskiem? - jego cichy głos otulił moje ucho ciepłem. Zadrżałem z przyjemności, ale starałem się nie dać niczego po sobie poznać. Przecież byliśmy w środku miasta!
- Prawdę mówiąc nawet sobie tego nie uświadomiłem. - przyznałem odrobinę speszony. - Ale to twoja wina, jak wszystko! - roześmiałem się. - To dlatego, że przy tobie jestem szczęśliwy, uwielbiam morze, kocham pikniki, a dziś mam wszystko to razem. Chociaż, nie mogę zaprzeczyć, że codziennie mam wszystko czego pragnę.
- Niech zgadnę. Przy mnie chcesz być wszystkim, każdym, pragniesz wszystkiego i dostajesz to krok po kroku, ponieważ każdy dzień ze mną to spełnienie marzeń i nowa miłosna przygoda? - roześmiałem się na jego słowa i skinąłem głową.
- Tak, Marcelu. Masz całkowitą rację i wiem nawet dlaczego. Ponieważ ty myślisz tak samo o mnie, prawda? - tym razem to on się śmiał.
- Mamy te same pragnienia, a więc jesteśmy skazani na szczęście.
Miałem ochotę pocałować go wtedy mocno i zapewnić, że kocham go jak ostatni szaleniec, ale na jedno i drugie musiałem zaczekać na powrót do pensjonatu. Nie łatwo było kochać się tak mocno, ale nigdy na to nie narzekałem. Dostałem od życia i świata więcej niż inni. Byłem najprawdziwszym szczęśliwcem!
Wyszliśmy z miasta zostawiając ruchliwe centrum za sobą. W tym właśnie miejscu, przez rzadki, niewielki lasek porastający stosunkowo małą górę, wiodła ścieżka, która układała się w schody, dzięki korzeniom drzew stanowiącym podporę ziemnych stopni.
- Chodźmy tędy! Gdzieś na szczycie na pewno znajdziemy miejsce na piknik! Chodź, chodź, chodź! - cieszyłem się, że znaleźliśmy takie ładne, klimatyczne miejsce. Zupełnie inne niż morze, a przecież oddalone zaledwie o jakieś trzy kilometry. No, może cztery.
- Mmm, rzeczywiście może być tam całkiem przyjemnie. - Marcel skinął głową i szarmancko pozwolił mi iść przodem. Naturalnie miał w tym swój cel, ale na to postanowiłem przymknąć oko. W końcu miałem tyle energii, że chciałem po prostu iść i wspinać się coraz wyżej. Chciałem dojść na szczyt, chciałem czuć się niezniszczalny. I byłem. Dzięki Marcelowi naprawdę taki byłem. Chociaż nie zaszkodzi wyjść na górę i spędzić tam miło czas patrząc na morze, które na pewno widać było z tamtego miejsca.
- Uważaj, kochanie. Miejscami jest ślisko, a ty masz talent do... - zachwiałem się jakby na potwierdzenie jego słów, ale na szczęście zapanowałem nad swoim ciałem i odzyskałem równowagę.
- Coś mówiłeś? - mruknąłem do mężczyzny.
- Nie, nie. Musiałeś się przesłyszeć. - roześmiałem się słysząc jego pewny siebie ton. Mój cudowny, niewinny, ale seksowny Marcel... Mój prywatny tragarz z koszykiem piknikowym w ręce. - Fillipie, chciałem cię tylko ostrzec, że w koszyczku dla babci mam konfiturę w słoiczku i nie chciałbym żeby przez przypadek się rozbił.
- Mój ty Czerwony Kapturku, nie bój się, nie rozbijesz niczego. Zły wilk nie zaatakuje cię ani przodem, ani tyłem, bo już idzie pewnie przed siebie. Poza tym, jedzenie w koszyczku jest najważniejsze bo tylko nim przekonasz wilka żeby nie zjadał babci. - zatrzymałem się i odwróciłem. Pochylając się pocałowałem Marcela, który jak na komendę również przystanął i teraz grzecznie oddawał mi swoje usta. Musiałem się nimi nasycić zanim mogłem ruszyć dalej. Były wyśmienite. Zawsze.
- Aniele...
- Tak, tak, już idę, mój niecierpliwy chłopcze.

~ * ~ * ~

Cóż mogłem zrobić? Rozbawiony pokręciłem głową. Ja miałem być chłopcem? Wtedy Fillip musiałby być dzieckiem, a zdecydowanie już nim nie był. Jego ciało wydoroślało, wyrósł idealnie, jak babeczka, kusił mnie każdym ruchem, uśmiechał się figlarnie, jakby chciał mnie zachęcić do zatopienia w nim zębów.
- Taki duży a taki niepoważny. - powiedziałem zadowolony z tego, że go mam. Był rozkoszny i potwierdzał to nawet flirtując ze mną na ten swój wyjątkowy, słodki sposób. I pomyśleć, że teraz będę go miał obok codziennie. Będę się koło niego budził, szeptał mu do ucha by otworzył oczka, tak jak on robił to mnie, a później przygotuję mu śniadanie, przyniosę do łóżka bądź nawet zaniosę go do stołu.
- I dlatego do siebie pasujemy! - rozbawiony głos chłopaka przypominał świergot ptaka i sprawiał, że moje usta same układały się w szeroki uśmiech. Byłem wobec niego bezsilny. Mój Anioł trzymał w swoich łapkach całe moje jestestwo, radości i smutki. Był moim wszystkim.
- Tak, kochanie. Ponieważ jesteśmy jednym. Jednym w dwóch ciałach.
- Które czasami również są jednym! - zaćwierkał ponownie i odwrócił się w moją stronę. Jego twarz była jak słońce, kiedy się teraz uśmiechał. Nigdy nie widziałem nic piękniejszego, niż mój Anioł.
- To gdzie ten szczyt, kochanie? - przypomniałem mu jaki jest nasz cel. Po jego minie poznałem, że przez chwilę o tym zapomniał, a teraz znowu się do tego zapalił i ruszył raźnie w górę ścieżki.
Szczyt okazał się całkiem rozległym punktem widokowym, który pozwalał na obserwowanie morza oraz panoramy miasta gołym okiem lub przez lornetki widokowe. Na środku murowanego placyku stał spory kamienny posąg, a za nim kolejna ścieżka schodziła w dół. Nie było to jednak wymarzone miejsce na piknik, co widziałem po zachmurzonej, markotnej minie Fillipa. Zaproponowałem mu, że zejdziemy po drugiej stronie i możemy w tamtych okolicach poszukać jakiegoś miejsca na nasz piknik. Zgodził się nie mając innego wyjścia i było jasne, że nadąsanie nie przejdzie mu, póki nie znajdzie lepszego miejsca. Pozwoliliśmy sobie jednak na półgodzinny odpoczynek i nacieszenie się tym miejscem przed dalszą drogą. To tylko minimalnie poprawiło humor Fillipowi, ale wystarczyło żeby zrobił się chętniejszy do współpracy. Zjedliśmy więc właśnie w tym miejscu po jednej babeczce i skorzystałem z tego, że byliśmy tu zupełnie sami. Obsypałem chłopaka pocałunkami, a on zapomniał o świecie oddając każde muśnięcie.
- Więc może ten piknik... - nie miałem okazji skończyć.
- Nie ma mowy! Zapomnij, leniuchu! Idziemy szukać dobrego miejsca! - skarcił mnie i wskazał rozkazująco palcem ścieżkę, którą planowaliśmy wrócić na dół. - Chodź, bo wiem co się stanie jeśli Cię tutaj zostawię! Będziesz jęczał i stękał, żebyśmy zostali! - złapał mnie za rękę i zaczął prowadzić. Ten chłopak nigdy się nie poddawał! A przynajmniej nie poddawał się, kiedy już miał na coś tak wielką ochotę jak teraz.
Swoje wymarzone miejsce mój Anioł znalazł w niewielkim, zielonym parku, w którym ścieżki były wyłożone drobnymi kamyczkami, a krzewy rozkwitały wielobarwnymi punkcikami kwiatów. To właśnie tutaj Fillip rozłożył koc i wyciągnął z koszyczka wszystkie pyszności, jakie przygotowała dla nas właścicielka pensjonatu. Domowej roboty przetwory, wyśmienite kanapeczki, kompot i ciasta. Podejrzewałem, że inne osoby mieszkające w pensjonacie również otrzymały taki zestaw. W końcu nie mieszkaliśmy tam sami, ale tylko my tak wcześnie pojawialiśmy się na śniadaniu. Jego porę wyznaczył Fillip, który chciał żeby dzień był dłuższy.
Zanim się obejrzałem, chłopak już wcisnął mi w ręce talerzyk i z naprawdę zadowolonym uśmiechem nakładał trójkątne kanapeczki. Nie było sensu protestować, więc pozwoliłem się obsłużyć tak jak chciał mój Anioł. Widziałem jak bardzo cieszy go możliwość spędzania tego dnia w ten sposób. Najprostsze czynności zawsze były dla niego najcenniejszymi doświadczeniami i zawsze wywoływały ten wyjątkowy uśmiech na jego twarzy.
Dzięki naszemu uczuciu widzieliśmy magię tam, gdzie mogli ją dostrzec nawet mugole, gdyby tylko zwracali uwagę na piękno prostoty. Oni szukali jednak czegoś wielkiego i skomplikowanego, ponieważ nie mieli magicznych zdolności, jak czarodzieje. Z drugiej strony magia czyniła z ludzi niezaspokojone studnie bez dna. Nie ważne ile by ich napełniać, nadal pozostaną niemal puste.
- A teraz babeczka zanim ukradną nam ją mrówki. - podał mi talerzyk deserowy i widelczyk. Ileż on czerpał przyjemności z tych drobnych gestów świadczących o jego trosce.
- Widzę, Aniele, że tobie babeczka smakowała. - uśmiechnąłem się patrząc na jego brudną buźkę. Dzięki temu miałem wgląd we wnętrze każdego smakołyku. - Mmm, z czekoladą... - przysunąłem się i mając całkowitą pewność, że nikt nas nie widzi, zlizałem masę czekoladową z jego policzka. - I śmietankowo-waniliowa... - kolejne ślady zostały dokładnie zmyte moim językiem. - Sam nie wiem, które lepsze. - Fillip rumiany zachichotał. Może i był już dorosły, ale nadal miał w sobie wiele z tamtego dziecka, które uczyłem przez tyle lat.
- Łatwiej ci będzie ocenić, kiedy zjesz z babeczką, a nie ze mną. - odpowiedział wyraźnie zadowolony z tego, że przypadkowo doprowadził do podobnej sytuacji. - Wezmę przepis od pani Diany, a teraz zjedz i oceń żebym wiedział, które robić ci częściej. - już wyczekiwał podniecony mojej odpowiedzi, więc nie pozwoliłem na siebie czekać przesadnie długo. Skosztowałem babeczek i będąc całkowicie szczerym powiedziałem mojemu Skarbowi, że nie potrafię wybrać. Obie były znakomite.
- Chociaż żadne nie równałyby się z twoimi. - zapewniłem z jeszcze większą szczerością, a on roześmiał się. Wiedział, że mówię prawdę, więc zasłużyłem sobie na słodkiego, babeczkowego buziaka, który smakował tym lepiej, że był doprawiony moim Fillipem.

2 komentarze:

  1. Ta cudowna dawka lukru, słodkości i miłości połączona w jedno <3 Czytając to arcydzieło rozpływam się w wielkiej wannie pełnej czekolady z szerokim uśmiechem! Opowiadanie o przygodach Marcela i Filipa jest najlepsze z najlepszych, nie potrafię przestać się uśmiechać na długo jeszcze po przeczytaniu. <3 Uwielbiam ich i to jak opisujesz każdy niewinny gest i ich odczucia względem siebie <3 <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejka,
    cudowni, świetnie, słodko... spędzają razem wakacje jest wielka sielanka... :)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń